O wyprawie do Normandii marzyłem od dawna. Miało to być połączenie moich dwóch wielkich pasji – motocykli i historii II wojny światowej. Pierwsza próba nie wypaliła, ale nie zniechęciłem się i spróbowałem raz jeszcze.
Tekst i zdjęcia: Krzystof Brysiak
Na motocyklowe wyprawy wyruszałem często, ale zawsze tylko po Polsce. W zeszłym roku postanowiłem wyruszyć za granicę, na dużą wyprawę. Wybór pada na Normandię, co ma też związek z drugą moją pasją – historią II wojny światowej. Ma to być również prezent na czterdzieste urodziny. Z różnych powodów wyjazd nie dochodzi do skutku. Postanawiam jednak, że rok 2016 będzie tym, w którym zrealizuję te plany.
Decyduję się pojechać w okresie 2 – 8 czerwca, przy czym na zwiedzanie Normandii przeznaczam trzy dni, a na podróż w obie strony – z noclegiem w Hanowerze – cztery dni. W czasie pobytu na wybrzeżu Francji zamierzam odwiedzić miejsca związane z D-Day, jak i z walkami polskich pancerniaków.
Planuję, że wstanę o szóstej rano, jednak z wrażenia nie mogę spać, szybko się zbieram i wyjeżdżam już po piątej. Zabieram ze sobą namiot i jedną centralną torbę, wyładowaną odzieżą i sprzętem fotograficznym.
W mediach straszą burzami, jednak udaje mi się ich uniknąć i przysłowiową suchą stopą staję w Hanowerze. Pogoda zmienia się, jak w kalejdoskopie – słońce, ciężkie deszczowe chmury, słońce – i tak w koło Macieju.
Następnego dnia startuję już o 4.45, bo do pokonania mam niemalże 1100 kilometrów. Tym razem niebiosa nie są tak przychylne. Mżawka i gęsta mgła towarzyszą mi przez całe Niemcy. W Holandii dopada mnie w końcu deszcz. W Normandii temperatura spada do 11 stopni. Na takie chłody nie jestem przygotowany, nie sprawdziłem wcześniej, jaki dokładnie panuje tam klimat.
Prócz jednej bluzy – nie mam ciepłej odzieży. Szczękając zębami, na miejsce docelowe – do Isigny Sur Mer, dojeżdżam dopiero po 19, na co wpływ ma fakt, że w Belgii mylę trasy i przez to trochę nadkładam drogi.