Widzieliśmy już różne pomysły filmowców na motocyklowe ewolucje. Niektóre z nich, jak sławna scena z Terminatora do tej pory wywołują nasz uśmiech. Ale to, co popełnili producenci filmu Megaforce zasługuje tylko na karną kolonię na Kamczatce.
Choć polska kinematografia ostatnich lat przyzwyczaiła nas do mdłych scenariuszy a mnogość para-seriali o Trudnych Sprawach Samego Życia uniewrażliwiła nas na drewniane aktorstwo, jednego nie wybaczymy nigdy: robienia pośmiewiska z naszego ukochanego jednośladu.
Wiemy, że motocykle potrafią latać: wystarczy spojrzeć na wyczyny Evela Knievela lub Travisa Pastrany. By osiągnąć taki efekt nie wystarczą skrzydełka ze sklejki ani dymiąca rurka z tyłu motocykla. Żeby jednoślad poszybował, musi przede wszystkim mieć rampę i pewnego kierowcę. Niniejszym filmowi przyznajemy Złotą Malinę, zaś reżyserowi radzimy nie pokazywać się w okolicy redakcji.
Latający motocykl
Z kronikarskiego obowiązku dodamy, że film Megaforce z 1982 roku był wspólna produkcją Hollywood oraz kinematografii z Hong Kongu. Opowiada o walce dobrych rebeliantów z siłami zła (brzmi znajomo?). Szalę zwycięstwa na korzyść tych pierwszych przechylają latające motocykle najnowszej generacji.
Przewróciłem się podczas oglądania (:
Załogo motovoyagera, salutuję jak główny bohater.
Btw. Czy Wy też zauważyliście podobieństwo długowłosego do Luke’a Skywalkera, murzyna do Lando Calrissiana a blondasa z brodą do Chucka Norrisa?