Każdy kto uprawia jakiś sport ekstremalny, nieważne czy to skoki spadochronowe, nurkowanie jaskiniowe czy jazda motocyklem, od swojej rodziny i znajomych słyszy te teksty. Na szczęście po jakimś czasie pojawiają się z mniejszą częstotliwością, a w końcu zanikają. O co chodzi? O przewidywanie problemów zdrowotnych lub wieszczenie śmierci. Wielu z nas odpowiada wtedy, że i na piechotę można sobie krzywdę zrobić. Opowiem wam moją historię…
Motocyklami jeżdżę ponad 21 lat i to wcale nie jakoś spokojnie. Swoje za uszami mam. W tym czasie przeleżałem w łóżku, z powodu kontuzji, jakiej nabawiłem się na motocyklu – jakieś 3 tygodnie. Nic strasznie poważnego, a rzecz miała miejsce 16 lat temu. Od tamtej pory oczywiście, że przydarzały mi się różne historie, ale nigdy tak poważne jak tamta, nigdy też już nie byłem zmuszony siedzieć w domu przez kontuzję motocyklową. A tamta sprzed 16 lat była moją pierwszą taką w życiu. Zatem wniosek, jaki można wydedukować, jest taki, że te motocykle wcale nie są takie niebezpieczne…
Zabijesz się na tym motocyklu! – czyli ile, według mnie, jest prawdy w tym twierdzeniu [felieton]
A teraz druga strona medalu. Zwykły spacer. Może nie taki zwykły, bo w świąteczną niedzielę. Wielkanoc, piękna pogoda, rodzina i jakieś 6-7 km spaceru w pięknych nadwiślańskich okolicznościach przyrody. Zawsze z tymi wielkanocnymi spacerami u nas był problem, bo od lat się one nie udawały przez pogodę. Zawsze lał deszcz, czasem deszcz ze śniegiem i było zimno. W tym roku aura była sprzyjająca, więc wybraliśmy się na przechadzkę – ja, moja Monia, moja mama i moja teściowa oraz dwa nasze pieski – Dyzia teściowej i nasz Nercio. Tata został w domu, bo dokucza mu biodro. Ehh, to był znak, którego nie odczytałem…
Przed wyjściem kontrola trzeźwości alkomatem iSOBER 30, który dostałem na świąteczne testy od firmy Promiler. Coś tam chlapnąłem z ojcem, ale symbolicznie i urządzenie pokazało mi, że mogę nawet wsiąść za kółko (czego oczywiście i tak bym nie zrobił)…
A po powrocie ze spaceru już dumnie pokazało 0.0. Dlaczego o tym mówię? Bo może jakbym wystrzelał całą baterię 40% trunków, to poniższa sytuacja nie miałaby miejsca…
A było to tak: Szedłem ramię w ramię z moją mamą, Monia ze swoją mamą kilka metrów za nami. Wracaliśmy już do domu, mieliśmy jakiś kilometr, może półtora. Mama szła od strony jezdni, po w miarę równym asfalcie, w niskich butach, ale jednak na obcasie. Ja w adidaskach szedłem bardzo nierównym poboczem. Chwila nieuwagi i prawa stopa podwinęła mi się, idealnie do skręcenia nogi w kostce. Z automatu przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, odciążając prawą i… udało się. Zachwiałem się, potknąłem, ale nic się nie stało. Doszedłem do domu absolutnie normalnie.
W nocy zacząłem odczuwać ból pod lewym kolanem. Rano nie przeszedł, ale normalnie chodziłem, problem był tylko wtedy, gdy się zasiedziałem. Chwilę rozprostowania nogi i było ok. We wtorek pojechałem odebrać do testów najnowsze Suzuki GSX-S 1000 GT.
Jakby przeczuwając temat – choć głównie myślałem o zapowiadanej słabej pogodzie, bo ja raczej optymistą jestem – postanowiłem wrócić z Suzuki Motor Poland do domu okrężną drogą. Zawiało mnie aż za Serock, nad Narew.
Fajna przejażdżka, świetny motocykl – wygodny, mocny, cudownie gładki silnik, bardzo przewidywalne zachowanie w zakręcie. Gdyby miał grzane manetki to byłby w tym momencie dla mnie sprzętem idealnym – bo dłonie mi zmarzły. Nogę czułem, ale na światłach ją rozprostowywałem i było ok.
To był wtorek, w środę już noga bolała mnie bardziej, a w czwartek przestałem chodzić. Zapisałem się od razu do ortopedy. Diagnoza? Skręcenie kolana, naciągnięcie pasma biodrowo-piszczelowego. Punkcja z odsysaniem 10 ml płynu z kolana, kuracja zastrzykami na rozrzedzenie krwi przez najbliższe 3 tygodnie, prochy, zimne kompresy i maści przeciwbólowe, zalecona orteza i późniejsza rehabilitacja. Wstanie do łazienki jest dla mnie problemem. Leżenie jest problemem. Rwie mnie ta noga tak, że spać nie daje. Nie chodzę. Żona pojechała po kule. Będę najbliższy czas kuśtykał.
Jaki morał z tej krótkiej historyjki? Otóż prawdą jest, że trzeba mieć po prostu w życiu fart, bo bez niego palec w tyłku złamiesz i na prostej drodze się zabijesz, a spacerując z rodziną skręcisz kolano… Wszystko co robisz, rób z głową. Wszystko. Nie bagatelizuj niczego. To, że zejdziesz z motocykla, nie oznacza, że jesteś bezpieczny. Schumacher praktycznie zabił się na nartach, Nicky Hayden na rowerze, a ja urwałem sobie kolano na spacerze z rodziną…
Zatem wszystkie testy, które miałem umówione na najbliższy czas muszę odwołać, przełożyć lub zorganizować moją redakcję, żeby część z nich wzięła na siebie. No chyba że zapragnę testować nrdowskiego Simsona Duo dla osób niepełnosprawnych – tego chyba bym dał radę… Jednak plany na biwaki motocyklowe moją nową Aprilią Tuareg, wyjazdy na tor, jazda w terenie i wycieczki rowerowe muszą zostać przełożone. Najprawdopodobniej w majówkę też zostanę w domu – bo po co gdzieś jechać, żeby siedzieć na tyłku i patrzeć jak inni cieszą się wiosną. A grillowane potrawy mogę sobie do domu zamówić, ktoś dowiezie.
Uważajcie na siebie. Zawsze, nie tylko na motocyklu.
Chciałbym zobaczyć statystyki zgonów i kontuzji w wypadkach w Polsce gdzie motocyklista nie był sprawcą.
Wieszcząc własną rychłą śmierć w razie sprawienia sobie motocykla nie twierdzę że „się zabiję”, tylko że „mnie zabiją”. Po prostu nie mam złudzeń co do miejsca gdzie żyję. W Polsce przy niskiej urbanizacji poza miastem nie da się funkcjonować bez samochodu. Mają je 80 latkowie i 18 latkowie. Na większości dróg krajowych jest stosunkowo duży ruch. Dekady niskich kar nauczyły ludzi jeździć jak debili. Duże rozwarstwienie społeczne sprawia że te wszystkie SUVy z gigantycznymi słupkami za którymi motocykla nie widać nie specjalnie też przejęły się podwyższeniem kar. Życie w Polsce jest sportem ekstremalnym, a nie jazda motocyklem.