Choć każdy z nas jest inny, to jednak łączy nas bardzo dużo, więcej niż mogłoby się nam wszystkim wydawać. W życiu każdego motocyklisty zdarzają się punkty przełomowe, punkty zwrotne, które mogą zachwiać w posadach naszym motocyklizmem. Czasem taki punkt nas umacnia w pasji do jednośladów, czasem wręcz od nich odpycha. Oto moje 7 momentów przełomowych, które ukształtowały mnie i sprawiły, że jestem tu gdzie jestem i jestem taki jaki jestem…
1. Motocyklowe prawo jazdy
Dla mnie pierwszym punktem przełomowym było zrobienie prawka, oczywiście od razu kategorii A, bo tylko takie było w 2001 roku, kiedy to zacząłem jeździć motocyklami. Motocyklami interesowałem się oczywiście wcześniej, zdarzało się też przemykać różnymi sztukami bez prawka na moto, ale za to miałem od 17 roku życia prawo jazdy kat. B. Kupiłem swój pierwszy motocykl już po zrobieniu kursu na prawo jazdy, ale jeszcze przed zdanym egzaminem. Jazda własnym motocyklem była wtedy dla mnie mega ryzykowna, ale nie mogłem się powstrzymać przed nią. I w końcu nadszedł ten dzień – 10 kwietnia 2001 roku – zdałem, za pierwszym razem, egzamin na prawo jazdy. 2 tygodnie później miałem w ręku dokument kat. A i B! Do tej pory mówię, że to był najważniejszy egzamin w moim życiu – ważniejszy od matury czy egzaminów na studia. Zdecydowanie prawko w ręku dało mi wolność i popchnęło mnie do przodu!
2. Praca w branży motocyklowej
Podjąłem pracę jako handlowiec w nieistniejącym już, warszawskim dealerstwie BMW, co było kolejnym zdarzeniem przełomowym w moim motocyklowym życiu. Wpłynąłem w branżę moto, miałem dostęp do akcesoriów, motocykli, mechaników i przede wszystkim wiedzy. To zmieniło moje spojrzenie na motocykle. Jestem jednym z niewielu przykładów na to, że można więcej zarobić na motocyklach niż na nie wydać…
Poznałem też masę ludzi zakręconych na punkcie jednośladów tak jak ja, a wielu jeszcze bardziej ode mnie. To ukształtowało mnie i moją psychikę, a także sprawiło, że mam tak ogromną rzeszę znajomych, kumpli, przyjaciół – zdecydowanie bez motocykli, ale też i bez pracy w motocyklach, nie byłoby tego.
3. Pierwszy wjazd w teren
Jazda w terenie, po kilku latach spędzonych jedynie na asfalcie, okazała się dla mnie kolejnym przełomem. Zacząłem z wysokiego C, bo pracując w BMW miałem do dyspozycji testowe motocykle szosowe, ale także BMW F 650 GS i nowość – BMW R 1200 GS. Był rok 2004, miałem już przejechane pełne 3 sezony – szosowo – ale chciałem korzystać z tych motocykli także zgodnie z ich przeznaczeniem, poza asfaltem. Brałem więc głównie dużego GS-a, który od razu mega przypadł mi do gustu, i jeździłem nim po szutrach, leśnych duktach i wszędzie gdzie tylko mogłem. Wszystko było straszliwie dziwne: nieprzewidywalne dla mnie zachowanie motocykla, ciągłe uślizgi kół obutych w bardziej szosowe niż terenowe opony, od czasu do czasu gleby i ten mega zaciesz na twarzy, gdy udało się podjechać jakąś górkę, czy po prostu nie zrobić sobie krzywdy. Zakochałem się w jeździe w terenie, jednocześnie mając do niej ogromny respekt. I tak do swojego Fazera 600 dokupiłem XT 600 na kostkach. Weekendy zacząłem spędzać w kurzu, piachu i błocie, a moje motocyklowe horyzonty bardzo mocno się poszerzyły.
4. Pierwsza zagraniczna wyprawa
Motocyklowy wyjazd do Chorwacji, to było coś, co spędzało mi sen z powiek. Słyszałem tyle dobrego o Chorwatach, o Morzu Adriatyckim, o kuchni śródziemnomorskiej, a jakoś najdalej byłem motocyklem w Słowacji. Postanowiłem to zmienić. Kupiłem wysłużoną Hondę XRV 750 Africa Twin RD07, zrobiłem jej remont i postanowiłem po jej dotarciu pojechać w prawie 3-tygodniową podróż.
Był rok 2009. Zebrałem odpowiednie środki i ruszyłem. Ten wyjazd wspominam jako naprawdę coś niesamowitego, choć wiem, że teraz to tak naprawdę absolutnie nic takiego. Grunt, że dla mnie ten wyjazd okazał się przełomowy. Dałem sobie bez problemu radę, uwierzyłem w siebie. Nawigowałem z papierową mapą, ogarnąłem przebitą na trasie dętkę, nie zrezygnowałem z jazdy, gdy w słowackich górach, na krętych drogach rozszalała się potworna ulewa. Odwiedziłem Słowację, Węgry, Chorwację, Czarnogórę i Albanię. Zobaczyłem mnóstwo wspaniałych miejsc, świetnych krajobrazów, cudownych widoków. Pokochałem i motocyklowe podróże i Chorwację, do której wracałem czterokrotnie – za każdym razem motocyklem.
5. Pierwszy dzwon
Wywrotka, paciak, parkingówka, przewrotka, babol – to zdarza się każdemu i tym raczej nie należy się przejmować. Raczej taki szczegół nie ma wpływu na naszą motocyklową karierę. Leżałem mnóstwo razy – a to blokada przedniego koła na śliskim, a to uślizg tyłu w zakręcie, a to przepionowanie na gumie i mnóstwo gleb w terenie, które przecież z definicji się nie liczą. Trochę tego wszystkiego było – przypominam jednak, że przygody te zdarzały się na motocyklach bez absolutnie żadnych systemów bezpieczeństwa. Wstawało się, otrzepywało, zbierało motocykl i odpadnięte jego graty, i jechało jak najszybciej, aby uniknąć widoku drwiących uśmieszków na twarzach gapiów. Do tej pory wzdrygam się na myśl o wstydzie, jaki mi wtedy towarzyszył. No dobra, ale sam mówię, że żadna z tych sytuacji nie była momentem przełomowym. Co zatem nim było? Mój pierwszy dzwon w 2007 roku, w wyniku którego uderzyłem w samochód, który wyjechał mi z podporządkowanej. Rozwaliłem swoje praktycznie nowiutkie Kawasaki Z 1000.
To było straszne. Mi się nic nie stało, choć przeleciałem przez auto, to jednak motocykl dostał na tyle mocno, że jego odbudowa była nieopłacalna. Dramat. Łzy leciały mi po twarzy. Na szczęście nie pomyślałem nawet o tym, by zrezygnować z jazdy, ale zrozumiałem, że miałem masę szczęścia. Nie byłem winnym tego zdarzenia nawet w 1% – serio. Typ w Clio złamał wszystkie zakazy i nakazy zawracając w miejscu niedozwolonym, a ja jechałem wtedy z absolutnie przepisową prędkością. Gdyby nie to, nie wiem jakby się to skończyło. Tak czy siak dało mi to do myślenia – nawet jak mam pierwszeństwo, to go nie mam. Nawet jak mogę jechać, to się upewniam, że mogę. Nikomu nie ufam, a każdy kierowca chce mi zrobić krzywdę. Dzięki temu zdarzeniu zmieniłem swój styl jazdy i cieszę się zdrowiem. Nadal…
6. Ten straszny telefon
Pamiętam jak dziś, choć zaraz minie od tamtej chwili 10 lat, gdy zadzwonił do mnie wspólny kolega, z pytaniem czy wiem, że Grzesiek nie żyje. Zmroziło mnie wtedy, straszliwie. Zaniemówiłem. – Jjjjjaak to? – wyjąkałem. To była pierwsza osoba, którą tak dobrze znałem, a która odeszła w wyniku wypadku motocyklowego. Koszmar. Potem żyłem tą sytuacją, dotarłem do naocznego świadka zdarzenia. Rozkładałem wypadek na czynniki pierwsze. Zastanawiałem się jak do tego doszło, jak można było tego uniknąć. Na szczęście to jedyna tak bliska mi osoba, która odeszła w ten sposób. Moja motocyklowa paczka, z którą się znam od samego początku jest praktycznie w komplecie, oprócz jednego kumpla, który zmarł w wyniku ciężkiej choroby. Zdecydowanie więcej było odwiedzania niefartownych kolegów w szpitalach niż pogrzebów. Na szczęście… Śmierć Grześka sprawiła jednak, że bardziej zacząłem zwracać uwagę na bezpieczeństwo kumpli, rozmawiając z nimi o ich stylu jazdy, edukując ich, czasem ich opieprzając. Także namawiałem ich do noszenia topowych kasków, zawsze zapinania ich porządnie pod szyją, ubierania się w ciuchy motocyklowe. Może i stałem się dla niektórych bardziej upierdliwy, ale sami mi później dziękowali. Stwierdziłem, że nawet opinia męczybuły jest tego warta.
7. Praca w mediach motocyklowych
To zmieniło mnie totalnie i otworzyło mnie na motocyklowy świat najbardziej chyba, jak tylko można. Praca jako dziennikarz motocyklowy to spełnienie moich marzeń. Dostęp do wszystkiego, co związane z motocyklami. Świat na wyciągnięcie ręki. To trochę tak, jakby będąc dzieckiem zamieszkać w sklepie z klockami LEGO z dostępem do nich – praktycznie nieograniczonym, jedynie z kilkoma zasadami, których trzeba przestrzegać. W tym momencie, gdy jestem dodatkowo właścicielem własnego portalu motocyklowego, to uważam, że lepiej mieć już nie mogę… To zdecydowanie najlepsza i najbardziej przełomowa rzecz związana z motocyklami, jaka mnie do tej pory spotkała.
A wasze motocyklowe życie jakie miało punkty zwrotne i momenty przełomowe?