OD REDAKCJI W piątek 1 lutego w niemieckiej Bawarii rozpoczyna się Elefantentreffen, największy w Europie zlot zimowy motocyklistów. Publikujemy relację Leszka, który imprezę odwiedził wraz z kolegami w zeszłym roku.
Tekst: Leszek Jasiński
Zdjęcia: Leszek Jasiński, Łukasz „Spozo” Langner
W nocy poprzedzającej wyjazd długo nie mogę zasnąć – wciąż śnię że jadę. Po wielu tygodniach postu zimowy zlot Elefantenreffen ma zaspokoić na jakiś czas moją potrzebę podróżowania motocyklem.
Pobudka o 5. rano, krótkie śniadanie, ubieranie (nie za grubo, żeby się nie spocić) i maszeruję do garażu. Tam ubieram się w kilka kolejnych warstw ubrań i odpalam motocykl – silnik zaskakuje od razu, wielka radość! Bez pasażera w wózku motocykl przyspiesza zdecydowanie lepiej. Jadę 100-110 km/h i wyprzedzam nawet kilka aut (nie tylko ciężarowych). Pierwszy raz testuję mufki na kierownicy. Zgodnie z opisem można w ich jechać w niemal letnich rękawiczkach. Grzane manetki zaczynają niemal parzyć, więc muszę je wyłączać. Po dłuższej chwili melduję się na stacji. Jesteśmy w komplecie, cała piątka. Na dłoniach mam małe pęcherze od gorących manetek. Im bliżej Zieleńca, tym więcej śniegu, jednak przez ciepłe ubranie chłodu się nie czuje. Coraz lepiej radzę sobie z jazdą z wózkiem: lewe zakręty i odcinki proste pokonuję z łatwością. Jedynie zakręty prawe wymagają więcej skupienia i techniki.
Do Kudowy dojeżdżamy około 9. Po 20-minutowym przestoju lecimy dalej w stronę Hradec Kralove. Mijamy szybkim tempem kolejne czeskie miasteczka. Jesteśmy coraz niżej i śniegu jest coraz mniej. Na szczęście mróz trzyma nadal i nie ma opadów śniegu, czy też bardziej uciążliwego deszczu.
Po osiągnięciu Hradca wjeżdżamy na ekspresówkę i lecimy w stronę Pragi. Śniegu jest niestety coraz mniej. Jedzie się nadal bardzo dobrze – na prostych mamy prędkość przelotową 110-120 km/h. Błogostan zakłóca jedynie awaryjne zatrzymanie na poboczu dla przymocowania mojej łopaty do śniegu, która odczepiła się od wózka. Pragę osiągamy w miarę szybko i bez przestojów kierujemy się na Pribram. Jazda po obwodnicy Pragi zaprzęgiem o szerokości auta i słabej (z powodu ubrań) możliwości obserwacji otoczenia jest mało przyjemna i wymaga szczególnej uwagi na wielopasmowych jezdniach, szczególnie na zakrętach.
Około 13:30 zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej hospodzie. Przy parkowaniu Bartekgo kładzie sprzęt na śniegu. Efekt – lekka wgniotka na kufrze i stelażu. Zamawiamy standardowo smażony ser. Po 40 minutach znowu siedzimy na motocyklach i jedziemy dalej. Zaczynają się górki, strome podjazdy, a droga robi się dużo węższa. Do prawych zakrętów muszę często redukować do dwójki. Mam kilka ciekawych sytuacji, gdzie z naprzeciwka leci auto, a ja nie mogę się zmieścić w zakręcie na swoim pasie. Później Golfik przyzna się, że robiło mu się gorąco, gdy obserwował moją walkę na zakrętach.
Dojeżdżamy do granicy. Widać to po dużej liczbie budynków oferujących usługi erotyczne. Po niemieckiej stronie droga jest już wyraźnie szersza i lepiej odśnieżona. Lecimy nadal w kierunku Loh, zostało już tylko około 60 kilometrów. Przez cały czas nie widać żadnych motocykli. Zaczynamy się niepokoić – czy na pewno przyjechaliśmy we właściwym czasie na zlot?
Doganiamy ekipę trzech niemieckich motocykli. Pomimo górskiego klimatu jest jednak coraz mniej śniegu. Przez chwilę boję się, że na zlocie będziemy się rozbijać namiotami na trawie. Chłopaki coraz lepiej odkręcają swoje solówki, a ja telepię się z tyłu. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do wąskiej drogi, która jest zamknięta dla ruchu samochodów. Włączam kamerkę i pomykamy dalej. Pojawia się znów śnieg i mróz.
Liczy się każda minuta
Dojeżdżając pod bramę jestem sprawcą małego wypadku – nie zauważam stojącego motka jakiegoś Niemca i uderzam w niego wózkiem. Efekt – łamię z przodu błotnik kosza. Jemu na szczęście nic nie zrobiłem. Szybkie zdjęcie przy napisie powitalnym – i niemal biegnę do kas. Teraz liczy się każda minuta, ludzi jest bardzo dużo, a miejsca mało. Po zakupie wejściówki odpalam sprzęt i cisnę. Zaczynają się małe kałuże. Niemcy krzyczą „więcej gazu!”, więc koleiny z wodą przejeżdżam z manetką na maksa. Ale najlepsze dopiero się rozpoczyna – błotne rozlewisko. Zrobił się mały korek, bo inne zaprzęgi z koszem zaryły się po osie i nie mogą ruszyć z miejsca. Wypychamy więc je po kolei. Zza zakrętu wyłania się MZ Trophy z wózkiem i trzema Niemcami. Nie mają szans żeby się zatrzymać. Kierowca próbuje mnie ominąć, ale ładuje mi się prosto w wózek. Tym razem tracę tylną lampę, a sam błotnik ledwo się trzyma. Wyjeżdżam z błota, ale nie mogę wbijać biegów: silnik jest tak rozgrzany, że sprzęgło się ślizga. W końcu wyjeżdżam na równy teren. Ludzi od cholery, miejsca zero. Co prawda jest kilka wolnych placyków, ale leży na nich hałda śniegu wysokości dwóch metrów.
Po chwili dojeżdżają do mnie chłopaki, oni też nie mieli łatwiej przeprawy. Każdy z nas biegnie w inną stronę szukać miejsca na namioty. Robi się coraz ciemniej. Biegamy niemal po całym zlocie. Wreszcie znajduję obiecującą polankę. Trzeba jednak ponownie pokonać bagienko. Przebijam się na pełnym gazie, nie używając prawie sprzęgła. Powoli wspólnymi siłami dwa motki dojeżdżają na miejsce. Po 30 minutach i kolejnych błotnych kąpielach wszyscy jesteśmy na miejscu. Szybka decyzja – ja z Gregorim szykujemy miejscówkę, a reszta idzie kupić słomę. Wyciągam łopatę i zaczynam wachlować. Warstwa śniegu ma 40 cm i do tego jest on zmrożony. Idzie ciężko, zaczyna pękać szufla. Po chwili jestem rozgrzany, ściągam moto kurtkę i wachluję nadal. Po jakimś czasie wracają chłopaki z czterema snopkami słomy – starczy do każdego z namiotów. Do szczęścia potrzeba jeszcze drewna do rozpalenia ogniska. Idą po niego Gregori ze Spozo. Ja nadal walczę z rozstawieniem namiotu. Jest już całkiem ciemno i mroźno, ja tego jednak nie czuję. Grigorij rozpala ognisko – siadamy wokół i się grzejemy. Teraz możemy spokojnie się rozejrzeć dookoła. Obok nas są rozłożeni Niemcy i Włosi. Można zobaczyć, jak różne nacje sobie radzą w trudnych warunkach. Niemcy wyposażeni we wszystko, równo rozstawione namioty, duże ognisko z wiszącym nad nim grilem, popijają zimne napoje. Obok my słowianie – zajmujemy mniej miejsca od Niemców, namioty mniejsze, ognisko również. Ale za to mamy „przełęczówkę”, czyli spożywany na gorąco napój alkoholowy o skomplikowanej recepturze. No i Włosi, niewysocy, ciemna karnacja, kręcone włosy. Zero przystosowania do panujących warunków – namioty duże, ale krzywo stoją, bez słomy pod spodem. Ubrani w obszerne zimowe ubrania, wyglądają jak krasnoludki. Ognisko rozpalili na śniegu, który topiąc się ciągle gasi ogień, coś popijają z butelek.
Elefantentreffen
Elefantentreffen, czyli Zlot Słoni, to najbardziej znana w Europie zimowa impreza motocyklowa. Ten zlot zimowy odbywa się nieprzerwanie od 1956 roku na przełomie stycznie i lutego. Po kilku zmianach lokalizacji obecnie siedzibą zlotu jest miejscowość Loh w Bawarii. Co roku zjeżdżają tu konstruktorzy najbardziej wymyślnych sprzętów, przystosowanych do jazdy po śniegu. Zwykle w Elefantentreffen bierze udział od 5 do 10 tysięcy motocyklistów, również spoza Europy. Impreza jest wprawdzie otwarta, lecz wjazd na teren obozu mają tylko motocykle. Zlot został zapoczątkowany po II Wojnie Światowej przez niemieckiego dziennikarza motoryzacyjnego Ernesta Leverkusa, który zorganizował spotkanie dla dla odpornych na zime motocyklistów jeżdżących maszynami firmy Zundapp-KS 601 z bocznym wózkiem. Sprzęty KS-601 zwane Zielonymi Słoniami (Gruner Elephant) dały nazwę tej imprezie.
Nie wytrzymuję i pomagam rozpalić im ognisko. Mają jednorazowego grilla, czyli sklepową aluminiową tackę z mięsem. Przynoszę suche gałęzie i kilka płonących kawałków z naszego ogniska. Tłumaczę, że zanim kupią drzewo, pożyczę im nasze. Oni, że nie ma potrzeby, bo w sumie dopiero jutro będą chcieli rozpalać ognisko. Przyjechali dzisiaj z Mediolanu, są pierwszy raz. Dziękując podają do mi do picia zmrożone wino. Częstuję ich gorącą przełęczówką, są wniebowzięci. Z pomocą przychodzą też Niemcy, po chwili ognisko płonie, ale sami Włosi znikają. Zabieram więc nasze drewno i idę porozmawiać z Niemcami. Przyjechali z rejonu Stuttgartu. Rozmowa idzie gładko. Do nocy rozmawiamy, łazimy z latarkami oglądając motocykle. Do namiotu wracam około pierwszej w nocy i z małymi problemami wchodzę do wszystkich trzech śpiworów. Z czapką na głowie zasypiam jak małe dziecko. Dzień był udany.
Ciekawi ludzie, zimowe motocykle
Noc mija spokojnie. Na ranem słychać rozmowy rozgrzewających się Włochów i głośne śmiechy Niemców. W śpiworach jest ciepło, a na zewnątrz mróz. Jednak fizjologia zwycięża. Ubranie się w lodowate ciuchy motocyklowe idzie całkiem sprawnie, ale zakładanie zmrożonych butów wymaga już dłuższej chwili. Dzisiaj zamierzam znaleźć sprawców wczorajszego połamania mojej lampy i wyregulować gaźniki.
Po porannym posiłku i wypiciu świeżej porcji przełęczówki wyruszamy na teren zlotu.
Od samego początku widzimy różne i różniaste motocykle przygotowane do zimowych warunków. Większość zlotowiczów rozstawiła namioty w formie mniejszych lub większych obozowisk, ozdobionych często różnymi gadżetami. Wszyscy ubrani odpowiednio do aury. Część osób (szczególnie Niemców) ma katanki z całą masą naszywek. Stali bywalcy zlotów słoni noszą odznaki zlotowe, które wzajemnie pospinane tworzą pokaźne wisiorki. Wszędzie można odczuć luźny i bezkonfliktowy klimat. Oczywiście otwartości sprzyjają odpowiednie napoje.
Początek zwiedzania zaczynamy od miejsca wczorajszej „walki z błotem”. Dzisiaj wszystko jest zamarznięte, ale po stojących w okolicy sprzętach widać, że nie tylko my mieliśmy wczoraj problemy. Widzimy znajomą załogę z Rosji na swoich przerobionych sprzętach. Spotykamy kilka sprzętów z Polski, znajomego Francuza. Naszą uwagę przykuwa pojazd będący skrzyżowaniem motocykla, quada oraz kosiarki do trawy. Napędzany jest z butli w kształcie gaśnicy. Głośno, po polsku wyrażamy swoją aprobatę dla rozwiązań technicznych. Kierowca odkrzykuje po polsku, że jedzie na gazie. Przy stoiskach z gadżetami ciekawy podjazd pod górkę. Jedni jadą w dół, inni w górę. Co chwila ktoś leży, ale inni go podnoszą. Cały czas przyjeżdżają nowi zlotowicze, chociaż miejsca pod namioty już prawie nie ma. Widzimy ludzi w wieku naszych rodziców – to zlot międzynarodowy i międzypokoleniowy.
Powoli wracamy do namiotów. W końcu znajduję Niemców, którzy zniszczyli mi lampkę. Siedzą przy ognisku i pija piwo, zagryzając wurstami. Wyraźna konsternacja: chyba byli wczoraj nietrzeźwi, bo długo nie mogą sobie przypomnieć. W końcu jeden z nich chce załagodzić sprawę: daje mi piwo i wręcza mi swoją tylną lampę, wykręconą ze swojego sprzęta.. Strasznie dziadowska.
Po kilku minutach jestem przy naszych namiotach.Pora na obiad: przypiekamy kolejną porcję kiełbasy i nastawiamy nowy garnek „przełęczówki”. Ja pasuję i zabieram się za regulację gaźników. Wszystko idzie OK, jedynym problemem jest moja ręka – poparzona i pocięta.
Wracamy do biesiadowania. Każdy z nas ma coś ciekawego do opowiedzenia. Golfik jeździ karetką pogotowia, Gregorij i Spozo hodują tysiące kurczaków, a Bartekgo prowadzi bloga i planuje wycieczkę dookoła świata. Ja z kolei buduję drogi. Do późnych godzin rozmawiamy przy ognisku planując kolejne wspólne wyjazdy.
Od rana hałasują Włosi – pakowanie urozmaicane głośnymi rozmowami zajmuje im cztery godziny. My zaczynamy się budzić po 7. Po dwóch godzinach jesteśmy gotowy do drogi. Wypychamy motocykle z zasp i ustawiamy do kierunku jazdy. Solówki jadą bez większych problemów, chociaż jazda po drodze pokrytej lodem wymaga dużej uwagi. Ja na wąskiej drodze muszę co chwila stawać – wózek jest za szeroki. Zaczyna padać drobny śnieg. Mijamy długi sznur zaparkowanych motocykli. Zewsząd pieszo idą „cywilni” zwiedzający. Bez większych problemów jedziemy w stronę granicy z Czechami. Mróz jest wyraźnie większy. Po godzinie jesteśmy w Czechach. Lecimy nadal wąską, pełną zakrętów drogą. Nocleg w Pribram, w hotelu. W końcu możemy się normalnie umyć. W nocy Spozo otwiera okno, bo jest mu gorąco. Fakt, dziwnie się czujemy w ciepłym pomieszczeniu. Następnego dnia o godz. 9 jesteśmy już w drodze. Pomimo zimna jedzie się całkiem przyjemnie, na poboczach leży mas śniegu. O 15 jestem na miejscu, niestety o tej godzinie myjnie są już pozamykane. Jadę więc do garażu, cykam ostatnią fotkę, klepię motocykl po baku za szczęśliwy powrót.
Już trzeci rok się wybieram i nigdy jakoś nie wychodzi. Może za rok się uda.
Zazdroszczę przygód. Ale fajny opis i dzięki zdjęciom choc w namiastce mogłem tam byc z Wami. LIczę na więcej opisów z wyjazdów. Bardzo przyjemnie się to czyta… Pozdrawiam.
Adam.
Szukam fajnego motocyklowo regionu nie zbyt daleko od Polski, dokąd warto pojechać w dwa motocykle z małżonką, która nie ma wielkiego doświadczenia. Grossglockner odpada (byłem w tym roku :) ale gdzieś na łagodne łuki i małe górki to bym małżonkę za rok zabrał.
Moje marzenie pojechać na ten zlot. I tylko się zastanawiam czy moją FJRą dam radę po śniegu tam dotrzeć.Zmiana opon na kostkę chyba jest konieczna ,ale nie jestem pewien czy to wystarczy na pociągnięcie 270cio kilogramowego kolosa po śniegu i czy znajdę gdzieś kostkę na felgę w takim rozmiarze.
Mam pomysł na POLSKI ZLOT ZIMOWY ,miejsce na południu Polski ,na razie nie zdradzam miejscowości ,muszę dopracować szczegóły,co i jak ,oczywiście temat poddać do dyskusji miejscowym Klubom Motorowym.Zaznaczam miejsce rewelacja dojazd super ,atrakcja o tej porze roku nie samowita.