Podczas tego wyjazdu było wszystko – piękne widoki, góry, morze, nowi ludzie, wymiana opony w narodowe święto, zmiana planów i nocleg w innym miejscu, zakręty, doliny, kaniony, rzeki, ludzie z bronią i wieczór z rakiją w jedynym miejscu w okolicy z prądem. Zakochałem się w odwiedzonych bałkańskich krajach – Albanii, Czarnogórze, Bośni i Hercegowinie. Ludzie, którym mówiłem, gdzie chcę jechać odradzali szczególnie Albanię mówiąc, że to „dziki kraj”, a tymczasem to właśnie tam otrzymałem największą pomoc bez której dalsza podróż byłaby niemożliwa. Zapraszam was na bałkańską przygodę!
Tekst i zdjęcia: Dariusz Drążkiewicz
Wyjazd na Bałkany chodził mi po głowie od dość dawna. Tegoroczna (2024 rok, przyp. red.) majówka zachęcała do tego, aby wyjechać dalej, bo biorąc trzy dni wolnego otrzymywaliśmy bardzo długi weekend, aż 9 pełnych dni na jazdę motocyklem. Żal było taką okazję zmarnować, jednak do końca się wahałem, czy jechać. Miałem dwa pomysły, jednak im bardziej zagłębiałem się w kraje, które chcę odwiedzić, tym mocniej na czoło wysuwały się dwa – Czarnogóra i Albania.
Problem w tym, że w czasie, gdy planowałem wyjazd, w niektórych planowanych do odwiedzenia miejscach leżał jeszcze śnieg, a prognozy długoterminowe pokazywały niską temperaturę w górach i dużo opadów. Przez trzy tygodnie biłem się z myślami, sprawdzałem pogodę, aż we wtorek, 23.04.2024, ostatecznie zdecydowałem – jadę! Rezerwuję noclegi, czym pieczętuję umowę z samym sobą, że odwrotu już nie ma. W końcu nie wiadomo, kiedy taka okazja się trafi ponownie, że będzie czas, możliwości finansowe, względna pogoda, wyjątkowo długi weekend i sugerowany urlop w pracy.
Ahoj, Bałkany!
Ruszam w sobotę, 27.04.2024. Kufry pakuję dzień wcześniej. Dodatkowo, na siedzeniu pasażera, będzie też road bag, w którym mam przekąski, jedzenie, wodę do gotowania, dania liofilizowane, kawę, herbatę i inne. W kufrach za to mam podpinki ocieplane do kurtki i spodni, grube rękawice, chusty, kominiarki i kilka innych gadżetów na wypadek zimna. Wiozę też cały plecak sprzętu do filmowania (w sumie 4 kamery), aparat, mikrofony krawatowe, power banki, baterie, statywy i inne gadżety, bo z wyjazdu planuję przygotować relację wideo podobną do tej z „Motocyklem dookoła Polski 2021”. Zachęcam do obejrzenia 12 odcinków na YouTube.
Rano jest jeszcze dość chłodno, a ja mam do przejechania tranzytowo niespełna 800 km autostradami przez Czechy, Słowację, na południe Węgier, gdzie mam nocleg. Warto wiedzieć, że na Słowacji i w Czechach motocyklistów nie obowiązują winiety, a winietę 10-dniową na Węgry można zakupić online. Koszt takiej winiety D1M dla motocykli to ok. 50 PLN. Na autostradach przy wjazdach jest kontrola wideo, która skanuje rejestracje i przejazd nawet krótkim odcinkiem bez winiety może okazać się bardzo kosztowny.
Tranzyt robi się coraz przyjemniejszy, bowiem pogoda polepsza się, aż w końcu robi się bardzo ciepło. Przebijam się przez korki w okolicy Brna i dalej na Słowacji. Ruch jest duży, przyjemności z jazdy mało, jednak trzeba to po prostu odbębnić i przemęczyć się. Zatrzymuję się na parkingu na Słowacji, aby zdjąć niektóre warstwy z siebie, bo już nie mogę wytrzymać z gorąca.
Na nocleg dojeżdżam pod granicę z Serbią, do miasta Szeged (wymowa: seged). Jest to trzecie pod względem liczby ludności miasto Węgier, niedaleko południowej granicy Węgier, na południe od ujścia rzeki Maruszy do Cisy. Segedyn, bo tak brzmi polska wersja nazwy miasta, określa się też często jako „Miasto słońca”, bowiem ma bardzo dużo słonecznych godzin w roku w porównaniu z innymi węgierskimi miastami. Ja wjeżdżam na wewnętrzny, zamykany parking i jeszcze tylko chwilę kręcę się po pokoju, nie mając ochoty na jakieś dalsze wycieczki.
Przez Serbię do Czarnogóry, czyli granica po staremu. Psy i problem z nawigacją
Drugi dzień podróży rozpoczynam dość wcześnie. Do granicy z Serbią mam kilkanaście kilometrów. Dojeżdżam tam i przypominam sobie, że na granicach kiedyś były kolejki. To nie jest wszędzie tak, jak w Unii Europejskiej, z której właśnie wyjeżdżam. Przeciskam się między samochodami wraz z motocyklistami ze Słowenii. Pogoda sprzyja, a mój motocykl niezbyt lubi stanie w korku na słońcu, bo szybko się grzeje. Serbski celnik widząc mój mapnik na baku uśmiecha się i rzuca: „Google Maps?”. Ja przytakuję z uśmiechem, a on kontynuuje po angielsku: „Mam nadzieję, że dobrze cię prowadzą. Witamy w Afganistanie!”. Obaj kwitujemy ten żart śmiechem i ruszam serbską autostradą na południe.
Ruch nie jest duży, jednak mocno wieje. Mijają mnie, co jakiś czas, motocykliści jadący w tym samym kierunku. Autostrada prowadzi do miejscowości Čačak, a po drodze mijam obwodnicą Belgrad. Co chwilę mijam stację benzynową. Jest ich tutaj naprawdę dużo. Na bramkach płacę za autostradę kartą na dwóch bramkach – w sumie ok. 25 PLN. Miałem obawy, iż znaki drogowe będą tylko w cyrylicy, jednak są one, owszem w cyrylicy, ale też w alfabecie łacińskim. Tutaj kończy się zasięg europejskiego internetu w ramach abonamentu. Ja mam w telefonie nawigację offline, ale najważniejsza jest staroświecka mapa na baku. To na niej jadę cały czas od wczoraj i będę jeździł prawie przez cały wyjazd. Nawigację włączam tylko pod koniec każdego dnia, aby trafić do miejsca noclegu bez szukania, a i tak dzisiaj okaże się, że internet będę musiał włączyć, co wpłynie na mój rachunek…
W Čačak autostrada się kończy i zaczyna się lokalna droga dwukierunkowa. Sznur samochodów ciągnie się powoli coraz bardziej krętymi drogami. Stacji zrobiło się mniej, za to poziom spalin w tym upale, szczególnie z ciężarówek, zdecydowanie wzrósł. Wspinają się stromymi drogami zostawiając za sobą nierzadko czarny dym. Zatrzymuję się na parkingu, aby zrobić sobie obiad. Prawie od razu pojawiają się dwa małe psy, które liczą na coś do jedzenia. Jak się później okaże, widok psów jest powszechny w Serbii, Czarnogórze i Albanii. Są one wszędzie tam, gdzie ludzie zatrzymują się, by odpocząć. Ja zawsze podchodzę z dystansem do psów, więc nie czuję się komfortowo w tym towarzystwie. Zaczynają się fajne góry i coraz lepsze widoki. Zjadam obiad, rzucam psom coś do jedzenia i jadę w kierunku czarnogórskiej granicy.
Granicę przekraczam w punkcie Jabuka. Jest mało samochodów, kontrola dokumentów i szybko ruszam dalej. Zaczynają się kręte drogi przez góry z pięknymi widokami na ośnieżone szczyty. Cieszę się jazdą po dobrym asfalcie. Temperatura coraz bardziej spada, więc zakładam podpinki. Im jestem bliżej miejscowości Žabljak, w której mam nocleg, tym jest zimniej. W sumie nie ma się co dziwić, bowiem miejscowość leży u podnóża Durmitoru i jest najwyżej położonym miastem w południowo-wschodniej części Europy (1456 m n.p.m.). Miejscowa gospodarka oparta jest na turystyce, co widzę przejeżdżając przez centrum. Pełno ludzi, hotele, sklepy z pamiątkami, restauracje, stylowe oświetlenie – od razu mam skojarzenie z Zakopanem. Przejeżdżam kilkanaście kilometrów wcześniej przez słynny most na Tarze, jednak nie mam czasu, aby się zatrzymać. Jeszcze tu wrócę w czasie tej podróży.
Powoli zapada zmrok, a moja nawigacja offline wyprowadza mnie po szutrowej drodze, gdzieś między nowobudowane domki letniskowe, każąc jechać drogą, której nie ma. Chwilę walczę z nią, jednak uświadamiam sobie, że prawdopodobnie nie wpisałem adresu noclegu, a tylko nazwę miejscowości. Włączam Internet, aby znaleźć docelowe miejsce. Po wbiciu dokładnego adresu nawigacja też z oporami, ale doprowadza mnie do miejsca docelowego. Wjeżdżam jeszcze przez przypadek na inne podwórko i zostaję odesłany kilka posesji dalej pod dobry adres. Przed drzwiami czeka na mnie właściciel obiektu, Milovan Vojinović, pokazuje gdzie mam zaparkować motocykl i zaprasza na herbatę do siebie. Dodatkowo dostaję kolację i kieliszek domowego napitku z miodem. Rozmawiamy jakiś czas.
Durmitor – pierwszy główny cel wyjazdu, śnieg i kozice górskie
Dzień wcześniej nie umówiłem się na konkretną godzinę z Mišo, bo tak wszyscy mówią na Milovana. Pukam do jego drzwi, a on otwiera po chwili zupełnie zaspany. Obudziłem go. Odsyła mnie do Vinki, nieco wyżej, która pracuje w ośrodku i wczoraj przygotowała mi kolację. Vinka bardzo dużo mówi, ale tylko po czarnogórsku, kocha zwierzęta i okazuje wielkie serce. Siedzimy przed jej domkiem czekając na Mišo. Świeci słoneczko, dzień powoli wstaje, kręcą się psy i koty. Po jakiś 15 minutach pojawia się Mišo z mapą Durmitoru i prosi Vinkę, aby przygotowała mi również śniadanie. Ustalają coś wspólnie i za dłuższy czas wjeżdża na stół domowy chleb i ser, jajka oraz lokalny przysmak – priganice, czyli małe pączki z mąki pszennej, smażone na oliwie lub głębokim tłuszczu, podawane z miodem lub dżemem.
Spokojnie jem przygotowaną poranną ucztę popijając kawą, a Mišo na przyniesionej mapie rysuje dokładną trasę wraz z miejscami, które muszę koniecznie zobaczyć bądź się zatrzymać. Podczas śniadania wyjeżdżają dwa kampery – niemiecki i francuski. Każdemu Mišo tłumaczy drogę, pisze na kartce po kolei miejscowości i atrakcje, które należy zobaczyć po drodze. Zna on region, ale też całą topografię Czarnogóry, czym bardzo mi imponuje. Do tego mówi po polsku, niemiecku, angielsku, rosyjsku i jeszcze nie wiem w jakich językach. Ten kemping prowadzi od prawie 25 lat. Był drugi w Žabljaku. Ma też apartamenty oraz buduje hotel. Są garaże na motocykle i mogą przyjechać grupy nawet do 50 maszyn. Zdecydowanie miejsce przyjazne motocyklistom, które jest znane od lat w naszym kraju w grupach motocyklowych, forach, itp. Przyjeżdżają tu motocykliści z całej Europy i świata. Wcale się nie dziwię, bo czuję się tu jak w domu.
Ruszam w końcu do Durmitoru. Nazwa pochodzi z czasów, gdy te tereny zamieszkiwali Celtowie i oznacza „góry i wodę”. Jest to pierwszy z moich najważniejszych celów podróży. Wyjeżdżając z miasteczka widzę dominujące szczyty, na których zalega jeszcze śnieg. Durmitor to pasmo górskie należące do Gór Dynarskich. Najwyższym szczytem tego pasma jest Bobotov Kuk (2 525 m n.p.m.). W 1952 roku utworzono Park Narodowy Durmitor (największy w Czarnogórze), który obecnie zajmuje powierzchnię 39 000 km². W 1980 roku wpisano te tereny na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na terenie parku znajduje się 48 szczytów mających wysokość ponad 2 000 m n.p.m. oraz 18 jezior polodowcowych.
Droga jest wąska i kręta. Wspina się do góry i prowadzi wzdłuż zboczy. Co rusz wyłania się na horyzoncie coraz wyższy szczyt. Abym mógł wyminąć się z samochodem, ktoś musi się zatrzymać i powoli przejechać obok. Gdy mijają się dwa samochody, szukają zatoczek. Inaczej się nie da. Zakręty są na tyle ostre, że nie widać co się zza nich wyłoni. Trzeba być ostrożnym. Jest coraz piękniej. Uwielbiam góry!
Pogoda dopisuje, a ja zatrzymuję się w miejscu polecanym przez Mišo. Obsługa już wie, że przyjadę, kim jestem, skąd i że mają mnie otoczyć wyjątkową troską. Tak, to sprawka Mišo, który zapowiedział telefonicznie moją wizytę. Zamawiam lokalny przysmak – Ćevapčići. Głównym składnikiem potrawy jest mięso mielone lub siekane, najlepiej miks z kilku gatunków mięs. Do smaku doprawione cebulą, czosnkiem, przyprawami i ziołami. Mięso formuje się na kształt kiełbasek i grilluje lub smaży. Ja dostałem danie z frytkami, surówką i cebulą.
Obok stoi grupa kilkunastoosobowa grupa Polaków, którzy podróżują kamperami. Po chwili wymieniamy się wrażeniami, spostrzeżeniami, radami. Ja im mówię, żeby uważali na krowy i owce, które błąkają się przy i na drodze. Następnie obok siada rodzina z Czarnogóry i jakoś tak naturalnie rozpoczynamy rozmowę. Trochę po polsku, trochę po angielsku, trochę o Czarnogórze, trochę o Polsce. Jest bardzo miło, jednak ja muszę się zbierać. Drogi są puste, dobry asfalt, sezon się jeszcze nie rozpoczął więc nie muszę płacić za wjazd na teren Parku, bowiem budki opłat są zamknięte. Bardzo mały ruch samochodowy. Od czasu do czasu jakiś motocyklista przejedzie. Do tego piękna pogoda. Jest idealnie!
Największy zbiornik wody pitnej w Europie
Zjeżdżam powoli krętą drogą P14i, aby osiągnąć kanion rzeki Pivy i Jezioro Pivsko, a następnie trasą M18 wzdłuż kanionu rzeki docierając do zapory wodnej Mratinje, dzięki której powstało jezioro. Jest to drugie co do wielkości jezioro w Czarnogórze (ponad 12,5 km² kwadratowych) i jednocześnie największy sztuczny zbiornik wodny w tym kraju. Powstało w 1975 roku na rzece Pivie, za sprawą zapory Mratinje. Zapora ma 220 metrów wysokości i prawie 270 metrów szerokości. Jezioro ma ponad 30 kilometrów długości i do 200 m głębokości. Jest to największy zbiornik wody pitnej w Europie! Od granicy z Bośnią i Hercegowiną do mostu nad jeziorem Pivskim jest 56 tuneli, w których nie ma oświetlenia. Dodatkowo dziury w ciemności wyłaniają się nagle, co powoduje kilkukrotnie mocne tąpnięcie motocykla. Wyjeżdżając z tuneli światło wręcz oślepia, a wjeżdżając nie widać nic przez chwilę. Trzeba być bardzo ostrożnym.
Droga wzdłuż jeziora jest bardzo malownicza. Turkusowa woda w jeziorze, góry i las tworzą piękną kompozycję. Opodal zapory jest most nad Pivą, a za moment granica z Bośnią i Hercegowiną. Dojeżdżam do niej i zawracam zgodnie ze wskazówkami Mišo. Jakoś nie załapałem, że przejeżdżając przez punkt kontroli jest droga, którą chciałem i która prowadzi trochę okrężną drogą. Niestety telefon mi się rozładował i nie mogłem tego sprawdzić. Z resztą Mišo nie sugerował tej drogi więc coś z nią musi być nie tak. Wracam więc wzdłuż jeziora Pivsko, wspinam się górskimi drogami do miejsca obiadu, czyli miejscowości, a raczej osady Trsa. Stamtąd kieruję się w stronę punktu widokowego na kanion Tary – najgłębszy w Europie. Robi wrażenie!
Pnę się coraz wyżej, aż znowu wjeżdżam w obszar, gdzie to tu, to tam leży jeszcze śnieg. Ku mojemu zdziwieniu obok ławeczki, przy której chciałem zatrzymać, pasą się dwie kozice górskie. Jedna dość szybko ucieka, jednak druga zmierzyła mnie wzrokiem i nadal skubała trawkę. Podchodzę bliżej, ale ona sobie nic z tego robi. Dopiero, gdy podjeżdżam motocyklem w rejon ławeczki ucieka. Ale… po chwili pojawia się w miejscu, skąd chwilę wcześniej ją obserwowałem i kontynuuje posiłek. W końcu to ja jestem tutaj gościem, a ona u siebie, więc dlaczego miałaby przerywać posiłek tak nagle z mojego powodu. Towarzyszy mi do końca mojej wizyty w tym miejscu. Ja ruszam dalej, ona nie robi sobie z tego nic.
Na ostatni punkt trasy niestety brakuje mi czasu. Co prawda dojeżdżam do niego, ale odpuszczam, bo robi się ciemno, a miałem oglądać kanion Tary. W nocy to raczej mija się z celem. Zaplanowane na dzisiaj Crno Jezero (Jezioro Czarne) też musi poczekać.
Wracam na nocleg, gdzie Vinka czeka na mnie z herbatą. Chwilę siedzimy, rozmawiamy – ona po czarnogórsku, ja po polsku. Rozumiemy się średnio, ale jest miło. Jutro czeka mnie droga do Albanii. Planuję wyjazd dość wcześnie rano.