NajnowszeJordania. W poszukiwaniu źródeł starożytności

Jordania. W poszukiwaniu źródeł starożytności [WYPRAWA]

-

Przejeżdżając przez Syrię, Liban i Jordanię miałem świadomość że przeżywam coś niezapomnianego – jedną z tych magicznych chwil, które jesteśmy w stanie zrozumieć dopiero wtedy, gdy już wrócimy do domu.

Tekst i zdjęcia: Artur Górski

Jesienią otrzymuję e-maila od Henia z propozycją wspólnego wyjazdu na przełomie kwietnia i maja na Bliski Wschód. Pod koniec grudnia załatwiamy wizy do Syrii i Libanu, które – jak się okazuje – tracą ważność po trzech miesiącach. Procedurę powtarzamy po raz kolejny na wiosnę. 

[sam id=”11″ codes=”true”]

Dzień przed wyjazdem podczas próby prostowania stelaża pod kufer urywa się jedno ramię. Podczas jego naprawy tłukę szybkę od termometru, a moja stara sprawdzona cyfrówka odmawia posłuszeństwa przez co tracę pół dnia szukając nowego aparatu. Pech chodzi parami. Kupuję nowy aparat oraz karty pamięci. Co chwila dzwoni do mnie Henio, gdyż się bardzo niecierpliwi czekając na mój przyjazd. Umawiam się z nim że będę za kilka godzin. Muszę trochę ochłonąć.

Po południu odpalam sprzęt, ruszam z Puław i około 21. jestem w Chorzowie u wyczekującego mnie kolegi. Zostaję gorąco przywitany, nakarmiony i napojony. Przy okazji omawiania trasy i jej szczegółów poznaję Marka – motocyklistę i lekarza.

P1000021Kolejny dzień zaczynamy od jajecznicy i ruszamy w drogę już bez zbędnych problemów. Szybko mijamy Słowację, Węgry i Serbię gdzie wypada nam pierwszy nocleg. Następny wczesny poranek upływa nam pod znakiem szybkiego śniadania i jeszcze szybszego wyjazdu. Na trasie zatrzymujemy się na sesję zdjęciową – jakieś 35 kilometrów od hotelu i w tym miejscu okazuje się, że zapomnieliśmy paszportów. Następuje szybka decyzja: wracam do miejsca ostatniego noclegu po zapomniane dokumenty i po krótkiej chwili wspólnie jedziemy dalej powoli nadrabiając stracony czas.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Na przejściu granicznym Serbii z Bułgarią spotykamy sympatycznego Szweda, który podąża do Turcji. Krótka pogaducha i czas na nas. Tego dnia na liczniku “Cegły” – jak nazywam swoje BMW K 1200 – stuknęło 50 tys. kilometrów.

Przeciskamy się po bułgarskich drogach, ale nagle pojawia się ogromny korek. Jak się okazuje, jest on spowodowany wypadkiem, a całe zdarzenie musiało nastąpić niedawno. Henio nawet nie chce zerkać w tamtą stronę. Teraz częściej odpuszczam gazu, gdyż wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe.

Półwysep Arabski

P1000044Po 16. wjeżdżamy do Turcji. To tu dopiero zaczyna się nasza prawdziwa przygoda. W Stambule jest most łączący Europę z Azją, który przekraczamy tego wieczoru i śpimy po raz pierwszy w Azji, jakieś 200 kilometrów przed Ankarą. Wieczorem świętujemy nasz mały sukces i szybko idziemy spać, gdyż jutro czeka nas kolejny ciężki dzień.

Tureckie płatne autostrady witają nas czterema pasami. Litr paliwa kosztuje 5,50 zł. Od czasu do czasu zatrzymujemy się na obowiązkową sesję zdjęciową.  Robi się coraz chłodniej, a powinno być coraz cieplej. Niespodziewany deszcz zmywa nam z kombinezonów robaki i kurz. Zaczynają pojawiać się problemy ze stacjami paliw – jest ich coraz mniej.

[sam id=”22″ codes=”true”]

Powoli zbliżamy się do granicy z Syrią, lecz nie decydujemy się jej przekroczyć o tak później porze. Tyle się nasłuchaliśmy i naczytaliśmy niezbyt dobrych rzeczy o tym państwie, że lepiej jak zderzymy się z tamtejszą rzeczywistością za dnia. Dziś nakręciliśmy prawie tysiąc kilometrów i mówimy sobie dość.

Następnego poranka jedziemy na graniczny punkt kontroli. Na miejscu zaczyna się tzw. czeski film, jednak trafia się miły i pomocny człowiek od ubezpieczeń, który pomaga nam przebrnąć przez tę całą biurokrację. Wszelkie formalności zabierają nam ponad dwie godziny. Nie pozostaje nam nic innego jak uzbroić się w cierpliwość. Z jednego okienka do drugiego, od jednego pana do drugiego, byleby w kolejności papierki i pieczątki się zgadzały. Przy okazji wydajemy masę euro i dolarów – sami nie wiemy za co. W rewanżu dostajemy najtańsze paliwo – za litr płacimy niecałe 2 zł.

P1000934Pojawiają się pierwsze kontrole paszportów. Wojskowi i policjanci stanowczo zabraniają jednak robienia zdjęć. A szkoda, gdyż uzbrojeni są po zęby. Widoki z każdym kilometrem są coraz ładniejsze, asfalt równy, a zakręty odpowiednio wyprofilowane. Do sposobu jazdy miejscowych już się przyzwyczailiśmy. Tutaj nie sygnalizuje się włączenia do ruchu czy skrętu.

Chcesz wyprzedzić – to użyj klaksonu i wymuszaj. Możesz to zasygnalizować kierunkowskazem, ale nie jest to wcale koniecznie. Jazda tubylców nie ma w żaden sposób przełożenia na kulturę osobistą kierowców. Poza drogą są oni bardzo mili, sympatyczni, zawsze uśmiechnięci, a przede wszystkim – bezinteresownie pomocni, o czym mieliśmy okazję wielokrotnie się przekonać. Po drodze do celu zaliczamy jedno z ciekawszych miejsc, czyli Crac Des Chevalier.

Crac des Chevaliers

Ta potężna twierdza jest położona na szczycie wzgórza dominującego nad okolicą. To jedno z arcydzieł sztuki obronnej, doskonalonej przez zakon Joannitów podczas wojen krzyżowych. Zamek jest wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.

P1000180Zamek ten wydaje się być twierdzą niemożliwą do zdobycia. Potężne pasy murów, baszty, wieże i fosy – to wszystko razem tworzy fortecę niemal doskonałą. Niestety, nie ma już czasu na zwiedzenie i wspinanie się na jego wieże, z których roztacza się ponoć wspaniały widok na góry Libanu. Ale widoki z siodła motocykla też robią niesamowite wrażenie.

Jeszcze tego samego dnia przekraczamy granicę syryjsko-libańską. Oznacza to kolejne dwie godziny przepychanek z tamtejszą biurokracją. Tym razem to młody chłopak biega z papierkami, a my spokojnie siedzimy i czekamy. Pewien sprzedawca przynosi nam dwie szklanki świeżo wyciskanych pomarańczy. Przy temperaturze 38°C jak najbardziej wskazane jest uzupełnianie płynów. Na koniec młodzieniec, który wypełniał za nas dokumenty dostaje zapłatę w wysokości jednego dolara.

Na fenickiej ziemi

Po przekroczeniu granicy, czyli około godziny 18, wjeżdżamy w całkiem inny świat. Z dużym zainteresowaniem nawijamy na koła libański asfalt, kierując się na Bejrut. Czeka tam na nas zarezerwowane wcześniej miejsce w hotelu.

P1000358Wieczorna część podróży obfituje w wiele atrakcji. Od ponad 20 lat jeżdżę motocyklem i byłem już w paru miejscach, ale jazda po Bejrucie to dopiero miejska dżungla. Nie da się tego opisać – trzeba to przeżyć. Samochody mijają nas z wielką prędkością, wyprzedzają motocykle dosłownie na lakier, a wszystko to dzieje się na kilku pasach ruchu przy prędkości minimum 120 km/h.

Dodatkowo musimy pilnować się nawzajem, by się nie zgubić, patrzeć na znaki dokąd jedziemy i wiedzieć że to akurat tam oraz – od czasu do czasu – podnosić do góry to lewą to prawą nogę, by nie została utrącona. Podczas jazdy nie myślę o tym czy zostanę potrącony, tylko kiedy. Zastanawiam się też, ilu Libańczyków przejedzie po mnie i moim motocyklu.

P1000864Przy okazji Henio zalicza tzw. glebę parkingową, ale na szczęście właściciel i jego sprzęt wychodzi z tego bez szwanku .Tego wieczoru – a stało się to już rytuałem – integrujemy się z miejscowymi degustując miejscowe napoje. Wznosimy toasty za to że jeszcze żyjemy i tak daleko udało się nam dojechać.

[sam id=”21″ codes=”true”]

Niestety rano czeka nas podobna przeprawa przez tę metropolię, bo ów zarezerwowany przez internet hotel znajduje się jak na złość w centrum miasta. Również tutejsza gościnność i bezinteresowna pomoc nie idą w parze z kulturą jazdy mieszkańców stolicy.

P1000250

Odwiedzając dziś Bejrut aż trudno uwierzyć, że był on przed ponad dziesięciu laty całkowicie zniszczony. Teraz można go porównać do dużych metropolii europejskich – ogromne wieżowce i odnowione ulice. Różni się on od wielu miast jedynie tym, że napotykamy tu uzbrojone wojskowe posterunki i kontrole – podobno dla lepszego samopoczucia turystów. Poza reprezentacyjnym nadmorskim deptakiem o dumnej nazwie “Paryż Bliskiego Wschodu”, miasto poza centrum sprawia wrażenie przygnębiające. Skutki wojny widać niemal na każdym kroku – zrujnowane domy straszą dziurami po pociskach. Właściwie Bejrut wciąż przypomina wielki plac budowy.

Bliski Wschód

Bliski Wschód jest to współcześnie stosowana nazwa obszaru obejmującego Azję południowo-zachodnią oraz północno-wschodnią Afrykę. Na obszarze Bliskiego Wschodu leży 15 państw: Syria, Liban, Irak, Kuwejt, Arabia Saudyjska, Bahrajn, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Oman, Jemen, Jordania, Izrael wraz z Autonomią Palestyńską, Turcja, Egipt i Sudan. Do tego regionu zalicza się niekiedy Cypr, Iran i Afganistan. Tu powstały jedne z pierwszych cywilizacji świata jak i zrodziły się pierwsze wielkie religie: mojżeszowa, chrześcijaństwo i islam.

Przy okazji zwiedzania gubimy drogę, nie jest to jednak w żaden sposób kłopotliwe: zawsze można liczyć na pomoc ze strony miejscowych. Już całkiem oswojeni z dziką jazdą Libańczyków przestajemy zwracać uwagę na to, co się dzieje na ulicy. Pilnujemy tylko by się nie pogubić kierując się w stronę syryjskiej granicy.

Procedurę odprawy granicznej mamy opanowaną do tego stopnia, że zaczynamy poganiać innych i wciskać się w każde wolne miejsce. Po południu docieramy do Jordanii. Niezbyt mili celnicy robią nam masę problemów, lecz to na szczęście nie przekłada się na stosunki międzyludzkie już w samym kraju.

W królestwie Hammurabiego

P1000549Jordania to przepiękny kraj. Jesteśmy nim od samego początku zauroczeni. Przejazdowi przez prawdziwą pustynię towarzyszy widok zachodu słońca, wielbłądów i urzekającego krajobrazu roztaczającego się wokoło – po prostu bomba! Kontrole wojska i policji to tylko zwykła procedura, przez którą od czasu do czasu przechodzimy.

Tego dnia spokojnie dojeżdżamy do Al’Agabah – odpowiednika amerykańskiego Las Vegas. Miasto, w którym akurat się znajdujemy jest położone ok. 5 kilometrów od Egiptu i mniej więcej tyle samo od Jerozolimy, a nieopodal przebiega granica z Arabią Saudyjską. W hotelu dostajemy pokój z widokiem na Morze Czerwone. Rano z okna hotelu raz jeszcze podziwiamy krajobrazy, a następnie już na sprzętach jedziemy zrobić małą sesyjkę zdjęciową.

P1000767Wszystko idzie zgodnie z planem. Żadnych niespodzianek czy też problemów z motocyklami, tylko ciągle zmieniające się widoki i coraz ciekawsze atrakcje, a w tym trochę ostrej jazdy na zakrętach.
Tego samego poranka dojeżdżamy do najdalej wysuniętego punktu naszej wyprawy – a jest to znak: Saudia 10 kilometrów. Od tej chwili zaczyna nam ubywać drogi.

Henio siada na krawężniku i pojawia się chwila zadumy. Pytam co się stało? Na co Henio odpowiada że brakuje nam półtora dnia, by dotrzeć do Dubaju. Ja jestem za tym żeby tam pojechać, lecz obowiązki nie pozwalają na tego typu szaleństwo. Szkoda, jesteśmy tak blisko a jednocześnie tak daleko. Jakoś tak wyjątkowo przestało nam się spieszyć gdzieś, gdziekolwiek.

P1000456

Musimy się jednak pozbierać i wyruszyć dalej. Nieopodal pojawia się wielbłąd, na którego patrzymy ze smutkiem. Na jednej ze stacji benzynowych spotykamy belgijskie małżeństwo na dwóch małych GS-ach. Wracają z Petry, do której my dopiero jedziemy. Już o godzinie 11. zwiedzamy najpiękniejsze budowle tego miasta (w większości wykute w skale), znane z filmu o przygodach Indiany Jones’a.

Petra

Petra w starożytności była stolicą państwa nabatejskiego i określana jako Rakmu (wielobarwna). Miejsce to było zamieszkane pierwotnie przez ludność koczowniczą (okres neolitu, ok. 9000 p.n.e.). Osadnicy budując miasto sięgali po wzorce innych kultur, dlatego charakterystyczną cechą architektury Petry jest połączenie stylu egipskiego, syryjskiego i greckiego. W mieście krzyżowały się szlaki handlowe z Indii do Egiptu oraz z południowej Arabii do Syrii. Mieszkańcy czerpali więc zyski z zaopatrywania karawan m.in. w wodę, z opłat za przejazd i podatku od handlu towarami.

P1000610Naszym głównym celem jest zwiedzenie Chazne (El Chazne Faraoun) zwanej przez miejscowych Skarbcem Faraona. Jest to wykuta w skale piętrowa budowla, która powstała w ok. I-II w.n.e. Nie jest jasne jej przeznaczenie, chociaż najprawdopodobniej był to grobowiec (a nie świątynia) któregoś z władców Petry – być może Aretasa IV i jego żony. To miejsce niesamowite. Dalej jedziemy nad Morze Martwe, gdzie po drugiej stronie widać Jerozolimę.

P1000605Na trasie pojawia się znak Mount Nebo. By tam dotrzeć trzeba było jednak zjechać z głównej drogi jakieś 25 kilometrów. Odpuszczamy sobie więc to miejsce.

Mount Nebo

Według starożytnych pism przywódca Izraelitów Mojżesz miał ujrzeć z tej góry Ziemię Obiecaną. Jednak sprzeniewierzył się on Bogu i ze względu na swój grzech został ukarany. W rezultacie nie mógł dojść do celu.
Obecnie na szczycie znajduje się Sanktuarium Mojżesza wraz ze stanowiskami archeologicznymi. Na Górę Nebo pielgrzymki odbywają wyznawcy chrześcijaństwa, islamu i judaizmu.

Zanim jednak pojawia się ten znak – brakuje mi paliwa. Próba podholowania kończy się wywrotką motocykla. Przynajmniej mam pamiątkę z Jordanii. Henio szybko dowozi mi litr benzyny. Jeszcze tego samego dnia docieramy do Damaszku. Jest on kwintesencją Bliskiego Wschodu i posiada miano najdłużej nieprzerwanie zamieszkanego miasta na ziemi.

P1000986Meczet Umajadów z grobowcem Jana Chrzciciela, w którym kilka lat temu modlił się Jan Paweł II, jest jednym z najpiękniejszych na świecie. Kiedyś wszystkie wewnętrzne jego ściany były pokryte złoto-zieloną mozaiką, lecz liczne kataklizmy i pożary pod koniec XIX wieku zniszczyły większość z nich. Warto też zaznaczyć, że Syria uważana jest za kolebkę chrześcijaństwa, a Damaszek za miejsce, z którego rozpoczął swą wędrówkę święty Paweł.

Aż trudno uwierzyć, że są jeszcze miejscowości, w których używa się języka aramejskiego – języka Jezusa Chrystusa. To pobliska Malula i kilka nieodległych wiosek (m.in. Jabaadine i Bakha), oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od Damaszku. Niestety nie dane nam było dotrzeć do tych miejsc.

P1000204Tylko kilka kroków dzieli meczet od miejscowego bazaru (po arabsku Hamidia al bazar) – największego targowiska w mieście. Można tam kupić wszystko: od warzyw poprzez środki czystości po najpiękniejsze jedwabne czy adamaszkowe tkaniny. Korzystamy z okazji i przed powrotem do hotelu robimy szybkie zakupy.
Rano Henio wypisuje w pokoju kartki pocztowe do rodziny i znajomych, a ja pakuję motocykl.

Przy okazji zostaję zaczepiony przez pewnego Syryjczyka, który bardzo dobrze mówi po polsku. Okazuje się że on mieszka on w Warszawie i przyjechał w odwiedziny do rodziny. Na jednym ze skrzyżowań zapytany o drogę kierowca taksówki pilotuje nas kilkanaście minut przez miasto na drogę wylotową nie biorąc od nas w ogóle jakiejkolwiek opłaty.

P1000530

To niespotykane zjawisko w Europie, dziękujemy mu więc serdecznie i odjeżdżamy.
Powroty zawsze wychodzą najłatwiej i najsprawniej – przynajmniej w moim przypadku. Czas ucieka nieubłaganie i na szczęście nie mamy żadnych złych przygód podczas kolejnych kilometrów. Jedynie co jakiś zatrzymujemy się na tankowanie i fotki. Przy okazji pijemy dużo wody, gdyż temperatura prawie 40°C powoduje szybkie odwodnienie.

Znowu granica – tym razem syryjsko-turecka. Nie wiadomo skąd pojawia się znany nam człowiek od ubezpieczeń. Poznajemy go po tym samym czerwonym sweterku, który nosił kilka dni wcześniej. Po starej znajomości załatwia za nas wszystkie formalności, a my jak VIP-y czekamy – tym razem bardzo krótko.

Powrót do rzeczywistości

P1000748W Turcji to tak jakby być już w domu – na każdym kroku czuć Europę, a jesteśmy jeszcze w części azjatyckiej. Tego dnia obchodzimy również urodziny Henia. Zbliżamy się do Stambułu. Wita nas wielki napis “Welcome to Europe”. Kolejny nocleg wypada nam już w Bułgarii.

Rano zaczynamy wysyłać sms-y do znajomych. Już wiemy że w węgierskim Szeged będzie czekać na nas grupa z Polski w składzie: Lucyna i Gregor oraz Kasia i Jacek na BMW K1200, Piocho na swojej VFR i Mallutkii – FJR 1300. Nie zwlekając jedziemy jak najszybciej na spotkanie i wieczorem meldujemy się pod hotelem Tisza Sport, gdzie przed wejściem głównym czeka na nas Gregor z powitaniem i kluczami do specjalnie dla nas zarezerwowanego garażu. Szybki prysznic i opowieści do białego rana.

Trochę niewyspani szybko jedziemy do Budapesztu, gdzie rozstajemy się z grupą. Ja i Henio kręcimy na Słowację. Tam spożywamy ostatni wspólny posiłek i przed samą granicą słowacko-polską rozstajemy się po bratersku.
Rozjeżdżamy się, ale nie chce mi się wierzyć że to już praktycznie koniec naszej rejzy. Te 11 dni zleciało nawet nie wiem kiedy. Pomimo że mam do domu jeszcze grubo ponad 600 kilometrów, wspólne podróżowanie kończy się w tym miejscu. Jeszcze gdzieś za zakrętem słyszę pożegnalny klakson Henia.

P1000855Od Krakowa zaczyna mżyć, a w Radomiu podczas ostatniego tankowania mocno pada. Już nawet nie chce mi się wyciągać przeciwdeszczówki z kufra. I tak w chłodne, deszczowe popołudnie dolatuję do rodzinnego miasta.
Cały wyjazd oraz trasa którą mieliśmy zaplanowaną wypaliła w 100%. Nie zanotowaliśmy żadnych strat. Sprzęty spisały się bez zarzutu. Na granicach traktowano nas bardzo dobrze. Odwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc i podczas całej wycieczki nie spotkała nas żadna niemiła sytuacja ze strony tubylców, a nawet zaskakiwała nas ich życzliwość.

Do reguł jakie panują na ulicy łatwo się przyzwyczaić, ale zdecydowanie odbiegają one od norm europejskich. Nie mieliśmy ani razu problemu ze znalezieniem noclegu. Hoteli jest pod dostatkiem jak i stacji paliw. Warto jest w przygranicznych kantorach wymieniać pieniądze na walutę danego kraju w którym zamierzamy przebywać. Najdroższa pod względem paliwa okazała się Turcja i opłaty za autostrady. Jazda po Bejrucie na długo zostanie natomiastw mej pamięci. Ze wszystkich państw które przejechaliśmy najpiękniejsza była Jordania. Z Heniem (którego wcześniej słabo znałem) zgraliśmy się już pierwszego dnia i tak zostało do końca.

Od redakcji: wyprawa miała miejsce przed wybuchem wojny w Syrii.

Spodobał Ci się artykuł? Podziel się nim!
Motovoyager
Motovoyagerhttps://motovoyager.net
Nasi czytelnicy to wybrana grupa ludzi. Motocykliści, którzy w Internecie szukają inteligentnej rozrywki, konkretnych porad lub inspiracji do wyjazdów motocyklowych. Nie jesteśmy serwisem dla każdego, zdajemy sobie z tego sprawę i… uważamy, że jest to nasz atut. Nie znajdziesz u nas artykułów nastawionych jedynie na kliki, nie wnoszących niczego merytorycznego. Nasza maksyma to: informować, radzić, bawić nie zaśmiecając głów czytelników bezsensownymi treściami.

3 KOMENTARZE

  1. Ta wyprawa to chyba z 6 lat temu byla bo 5,50 za paliwo to strasznie tanio jak na Turcje. W 2010 r. placilem ponad 7 zl. Niestety przez wojne zmienilismy z kumplem plany i nie wjechalismy do Syrii. Wizy w paszporcie nie wykorzystane. Kawal solidnej przygody za wami. My prulismy Fazerem 2004 i BMW R1100RS 1995.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY

ZOBACZ RÓWNIEŻ