Następne dwa dni ma padać. Jutro o dziewiątej rano koło Częstochowy ma być burza. Hmm, a według mojej prognozy będzie świecić słońce. To co jedziemy? Jedziemy!
Dzień pierwszy – start!
Startując w czwartek krótko po czwartej rano liczyłem, że jednak to moja prognoza się sprawdzi. Na miejsce zbiórki miałem niecałe trzysta kilometrów. Wierny, biały rumak stał objuczony już wcześniej.
Szybkie tankowanie i ruszyłem na południe. Nie tak dawno Hubert podał prosty przepis na pyszny wyjazd – plan zakładał aby do przepisu Huberta dodać przystawkę, drugie danie i deser.
Marcin i Ramires mieli czekać w Kamieńsku. Tyle, że oni mieli bliżej, więc nie musieli się zrywać bladym świtem. Na miejsce zbiórki dotarłem idealnie o czasie. Marcin już czekał. Ramires mókł w deszczu, który sam sobie przepowiedział. Motocykle dostały paliwo, my kawę. Telefon. Ramires z rozpędu pomylił zjazd, czeka w Radomsku, zatem w siodła i lecimy.
Trasa zasadniczo miała wieść na południe, ale skoro i tak jedziemy to dlaczego nie wybrać się Szlakiem Orlich Gniazd? Zamek w Bobolicach i Ogrodzieńcu znowu były oblegane, ale tym razem przez wycieczki szkolne. Zwiedzanie odpuściliśmy. Chcieliśmy jeździć, nawijać kilometry i chłonąc widoki a nie nabijać wynik na liczniku kroków.
Lecąc bocznymi drogami dotarliśmy do Pustyni Błędowskiej. Polska namiastka Sahary ostatnio zaczęła trochę zarastać. Ramires postanowił nam udowodnić, że mimo wszystko jest tam dość piasku aby zakopać BMW po ośkę. Krótka walka i udało się wydobyć kredens z opresji. Później szybki popas pod wiejskim sklepem i ruszyliśmy zdobywać Ojców.
Czy warto jechać zobaczyć Maczugę Herkulesa? Zdecydowanie tak. Droga jest kręta i niezwykle malownicza. Z jednej strony mamy malownicze skały, z drugiej płynącą wodę. Kto był, ten wie. Kto nie był, powinien pojechać.
Kraków powitał nas czarnymi chmurami, odgłosami burzy i grubymi kroplami deszczu. Mimo to udało się nam dotrzeć aż do Myślenic. Szybki rzut oka na mapę i już wiemy gdzie będziemy spać. Trzydzieści kilometrów od nas, na Hali Makowskiej jest turystyczna wiata. Wąską i krętą droga dotarliśmy na miejsce. Pogoda zaczyna się trochę psuć, mimo to jesteśmy dobrej myśli. Dach nad głową jest, tragedii nie będzie. Na miejscu siedzą lokalsi, którzy po chwili przenoszą się do zaparkowanego tuż obok samochodu. Już za chwilę widzimy jak samochód zaczyna się rytmicznie bujać. No cóż – jak jest ochota to i pies kota wychrobota.
Idę po wrzątek do najbliższych zabudowań. Od słowa do słowa – i mamy nocleg w garażu. Mieliśmy ciągnąć zapałki kto śpi na stole a kto pod a tymczasem warunki jak w hotelu. Sucho, nie pada a w dodatku jest święty spokój. Wiatka która wydawała się być spokojnym miejscem na odludziu w rzeczywistości jest lokalnym miejscem schadzek. Ruch jak w centrum miasta. NO i nie trzeba się już obawiać węży, które jak głosi napis na wiatce „są nie tylko w trawie”. Kładąc się spać liczymy na piękny poranek. Jeśli tylko pogoda dopisze to widok powinien być niesamowity. Pół tysiąca kilometrów w siodle sprawia, że betonowa posadzka jest wygodna jak nigdy. Zasypiamy zasłuchani w padający deszcz.
Dzień drugi
Rano okazuje się, że pogoda nie jest ładna. Świat jest mglisty i pochmurny. Ruszamy w dół a im głębiej w dolinę tym jest przyjemniej. Pijąc poranną kawę możemy obserwować jak z nocnego deszczu rodzi się mgła a mgły rodzą się chmury. Krętymi lokalnymi drogami ruszamy na Przełęcz Knurowską. Pogoda nie rozpieszcza i co jakiś czas straszy nas mżawką. Mimo to na miejscu widok zapiera dech w piersiach. W oddali widać kolejny przystanek – Jezioro Czorsztyńskie.
Zapora w Niedzicy ma blisko sześćdziesiąt metrów wysokości i jest najwyższa w Polsce. Jej budowę rozpoczęto w latach siedemdziesiątych a zakończono w drugiej połowie dziewięćdziesiątych. Pod woda znalazł się Czorsztyn, którego pozostałości czasem jeszcze wyłaniają się spod wody. Nad jeziorem góruje średniowieczna warownia – Zamek Dunajec. Pierwsze wzmianki o tym zamku sięgają czternastego wieku. Miejsce jest niesamowicie malownicze. Wnętrze zapory i elektrowni można zwiedzić z przewodnikiem. Zamek Dunajec to również warta odwiedzenia atrakcja turystyczna. Po drugiej stronie jeziora znajdują się ruiny zamku w Czorsztynie.
Zostawiamy za sobą nie tylko Niedzicę ale i Polskę. Słowacja wita nas pozdrowieniami turystów. Dunajcem płyną tratwy i pontony wypełnione ludźmi, którzy tak jak my chcą podziwiać widoki. A jest co podziwiać. Droga prowadzi u podnóża Trzech Koron. Jest równo jak na stole, ruch jest zerowy. Nasz cel to Mniszek nad Popradem.
Po drodze mijamy Czerwony Klasztor i Starą Lubownię. Lubownia raczy nas wspaniałym widokiem na zamglone Tatry. To jeden z tych widoków których nie odda żaden obiektyw. To trzeba zwyczajnie zobaczyć. Jedzie się wspaniale. Idealne równe drogi aż proszą o to aby odkręcić mocniej. Mimo to trzymamy się limitów prędkości. Słowacka policja nie słynie z pobłażliwości. Na płacenie pokuty w Euro żaden z nas nie ma ochoty. Do Polski wracamy w Mniszku nad Popradem i ruszamy w kierunku Muszyny i Krynicy.
Trasa jest malownicza. Z jednej strony płynąca leniwie rzeka, z drugiej przepiękne zobaczę gór. Wzdłuż rzeki biegną tory kolejowe do jednej z Pereł Polskich Uzdrowisk. Krynica-Zdrój to uzdrowisko którego tradycje mają już ponad sto sześćdziesiąt lat. To tutaj można znaleźć najsilniejszą w Europie szczawę alkaiczną, wodę Zuber, nazwaną tak na cześć jej odkrywcy, Rudolfa Zubera. Przybywający koleją kuracjusze mogli podziwiać krajobrazy które i nam zapierają dech w piersiach. Dolina Popradu to miejsce doskonale znane małopolskim motocyklistom i warte polecenia każdemu kto chce odwiedzić ten rejon.
Samą Krynicę omijamy i lądujemy w jednej z okolicznych wiosek. Szybki popas, kawa i ruszamy w kierunku Nowego Sącza. Samo miasto nas nie interesuje ale chcemy objechać Jezioro Rożnowskie.
Rożnów to sztuczny zbiornik wodny utworzony na Dunajcu. Przepiękny widokowo region. Drogi są tu wąskie i kręte. Często tak wąskie, że można je pomylić z parkowymi alejkami. Właśnie tymi krętymi drogami jedziemy do Tabaszowej. Nocleg wypada niedaleko Krynicy.
Dzień trzeci
W sobotni poranek Ramires się z nami żegna. On rusza w stronę Warszawy, ja z Marcinem ruszamy na wschód. Po uzupełnieniu paliwa Krynicy ruszamy w stronę Uścia Gorlickiego a dokładniej nad Klimkówkę. To kolejny sztucznie utworzony zbiornik, tym razem na Ropie. Kolejne piękne miejsce w tym regionie. Docieramy tam pięknymi, lokalnymi drogami. Pogoda dopisuje i jedzie się wyśmienicie. Boczne drogi to właśnie to co nasze motocykle lubią najbardziej. Tempo jest turystyczne, wraz z przybywającymi kilometrami przybywa też widoków i krajobrazów.
Na popas stajemy w na Węgierskim Szlaku, w Dukli. To tędy wędrowało wyborne węgierskie wino. którym raczyła się szlachta średniowiecznej Rzeczypospolitej. Zresztą już niedługo będzie można znowu wyruszyć do Węgier po wino. Co prawda nie motocyklem, ale kto wie, może to właśnie nakłoni kogoś do tego, aby motocyklem ruszyć na węgierski szlak?
W przydrożnej gospodzie zjadamy pierogi i ruszamy w Bieszczady. Stację w Komańczy mijamy bez tankowania. Nasze motocykle mają beczki zamiast zbiorników. Ja zabieram dwadzieścia cztery litry, Marcin prawie trzydzieści. Ja bez tankowania spokojnie pokonam ponad czterysta kilometrów, Marcin niemal sześćset. Im dalej na wschód tym bardziej zielono i bardziej górzysto. Wreszcie docieramy do wieży widokowej Szczerbanówka. Po krótkim postoju ruszamy dalej. Ruszamy w stronę Soliny. Drogi są robią się gorsze ale tez bardziej zatłoczone. Coraz więcej turystów, coraz więcej motocyklistów. Sam objazd Soliny zmienia się w szereg postojów. Droga jest remontowana i światła wymuszają pitstopy co kilka minut. Zostawiamy za sobą Solinę i ruszamy do Leska.
Powoli czujemy, że nasz długi, motocyklowy weekend zaczyna się kończyć. Docieramy za Rzeszów, do Wilczej Woli i rozbijamy się na ostatni biwak tuż nad wodą. Znajduje się tam turystyczna wiatka, jest palenisko, jest drewno na opał. Wracam do najbliższego sklepu po kiełbasę na ognisko. Siedząc przy ogniu debatujemy o zawieszeniach, oponach i motocyklach. Gdy zapada zmrok zaczyna się żabi koncert. Siedzieliśmy zasłuchani w rechotanie żab i zapatrzeni w księżyc. Wraz z przygasającym ogniem ożył las. Po wodzie niosą się jakieś krzyki i ujadania psów. Później jeszcze coś podeszło tuż pod nasz biwak. Łamało gałęzie, hałasowało ale zobaczyło, że to tylko dwóch zmęczonych i zakurzonych motocyklistów i sobie poszło.
A my zasnęliśmy w hotelu mającym sporo więcej niż pięć gwiazdek.
Dzień czwarty
Zwijamy się rano. Docieramy do najbliższej stacji, tankujemy motocykle paliwem a nas kawą. Jemy skromne śniadanie dojadać resztki prowiantu. Teraz nie pozostaje już nic innego jak ruszać do domu. Marcin do Łodzi, ja do Poznania. Po drodze udaje nam się jeszcze zakopać motocykl pod mostem nad Wisłą. Zatrzymujemy się też na krótki popas nad Zalewem Sulejowskim.
W Piotrkowie się rozdzielamy. Marcin skręca na Łódź, ja ruszam na Poznań. Po drodze robię jeszcze mały postój u zaprzyjaźnionego motocyklisty w Kraśnicy. Do domu docieram krótko przed dwudziestą.
Mam za sobą 1891 km. 6 jezior. 6 województw. 4 zamki. 2 kraje. I niezliczoną ilość miejsc do których chciałbym wrócić…