Mongolia to olbrzymie półpustynne równiny, trawiaste stepy, monstrualne góry i niekończące się bezdroża. Przez setki kilometrów można nie spotkać żywej duszy, a kiedy droga kończy się nagle stromym urwiskiem – trzeba zawrócić. 17 tysięcy kilometrów pokonanych motocyklem pozwala zrozumieć, że przeszłość i przyszłość to tylko iluzja, a esencją ludzkiej egzystencji jest teraźniejszość. W niej tkwi życie, radość, harmonia i spokój.
Tekst: Tomasz Lorek; zdjęcia: Marcin Filip, Tomasz Lorek
Wszystko zaczyna się, gdy dwóch zupełnie sobie nieznanych gości spotyka się na podrzędnej stacji benzynowej. Wystarcza porównawczy rzut oka na dosiadane maszyny aby wspólnie dojść do wniosku, że obaj lubimy wycieczki. Jednym z motocykli jest Yamaha XT 600 E, a drugą Honda XL 600 V Transalp. Szybko dojrzewa myśl, aby wybrać się gdzieś dalej. Rozważanymi szlakami są syberyjski trakt kołymski, zwany również road of bones uważany za jeden z najtrudniejszych szlaków motocyklowych na świecie. Swą złą sławę zawdzięcza m.in. temu, że obfituje w głębokie przeprawy rzeczne i jest rzadko uczęszczany. Zimą odnotowano tu ekstremalnie niskie temperatury minus 82 stopnie. Drugą opcją jest Mongolia.
Wybieramy krainę Dżingis-Chana, ponieważ mając do dyspozycji zaledwie miesiąc, mamy ochotę maksymalnie się wyjeździć i wszystkie pieniądze wydać na paliwo, a nie na latanie samolotem, płynięcie statkami czy jeżdżenie pociągami. Wyboru nie żałujemy, bawiliśmy się przednio, przygód nie brakowało a Kołymę przełożyliśmy na inny termin. Nasza trasa przebiega przez Polskę, Ukrainę i Rosję. Łącznie z pętlą po Mongolii każdy z nas pokonał 17 tysięcy kilometrów.
Ukraina i Rosja
Ukraina wita nas przepysznym kwasem chlebowym, śmiesznie tanią benzyną i wrodzoną umiejętnością ukraińskiej straży granicznej i milicji do ściągania haraczy pod byle pretekstem. Na przykład za wjazd na remontowany odcinek drogi i za możliwość opuszczenia tegoż odcinka opłaty są w pełni negocjowalne. Dzięki temu nie tracimy dużo hrywien, a na pewno zaoszczędzamy mnóstwo czasu.
Po wjeździe do Rosji milicja dalej nas zatrzymuje, ale raczej z ciekawości niż chęci gnębienia. Po usłyszeniu celu naszej podróży zazwyczaj oddają dokumenty i życzą powodzenia. Wbrew obiegowej opinii, Rosjanie wydają się narodem bardzo przychylnie nastawionym do Polaków. Przejeżdżając przez Kursk spotykamy motocyklistę, który proponuje nocleg u siebie. Jego żona robi ogromne zakupy i przygotowuje przyjęcie, jakiego nie powstydziłoby się niejedno wesele.
Główne drogi w zachodniej i centralnej części Rosji są dobrej jakości. Przez wiele kilometrów pobocza poszerzono do 30 metrów. Porasta je równiutko przystrzyżona trawa, którą kończy rząd wysokich drzew. Jedno jest pewne: awaryjnych lądowisk Rosjanom na pewno nie zabraknie. Monotonny krajobraz niekiedy urozmaicają skrzyżowania, na których obowiązkowo znajduje się ogromny posterunek milicji drogowej DPS (Darożno-Patrulnaja Służba). W okolicach tych posterunków prędkość jest ograniczona do 40 km/h, więc nawet mysz się nie prześlizgnie.
Jeszcze przed Uralem pogoda się psuje. Czekają nas dwa dni jazdy w deszczu. Niby nic takiego, ale gdy uświadamiam sobie, że zapomniałem kombinezonu przeciwdeszczowego robi się niewesoło. Ratuję się jak mogę, owijając kończyny folią śniadaniową. Na wiele się to nie zdaje. Ulgę czuję dopiero wtedy, gdy przejeżdżając przez Ural kupuję na przydrożnym straganie z akcesoriami wędkarskimi wojskowy kombinezon do obrony przeciwchemicznej. Ten rewelacyjny wynalazek wykonany z grubego tworzywa mieści buty motocrossowe, nakolanniki, kurtkę enduro z protektorami i żółwia. Ubranie idealnie nadaje się do sprawdzania głębokości brodów podczas przejazdów przez rzeki.
Im dalej na wschód, tym zagospodarowanie przydrożnych zajazdów i parkingów jest coraz bardziej surowe i ubogie. Ale nawet najbardziej skąpo wyposażona przydrożna gospoda daje możliwość umycia się. W pewnym momencie czujemy się jak w krainie Mad Maxa, gdy po obu stronach drogi na ogromnym parkingu dla tirów widzimy grupki ludzi skupiających się wokół ognisk palonych w beczkach. Z czasem pojawia się więcej jezior, mokradeł i komarów. Te ostatnie skutecznie przekonują nas do noszenia kominiarek podczas biwakowania.
Bardzo urzeka nas piękno Ałtaju, zarówno rosyjskiego, jak i mongolskiego. Wieczorne ognisko z widokiem na ośnieżone szczyty uświadamia, jak mało człowiekowi potrzeba do szczęścia. Wielką zaletą Europy Wschodniej i Azji jest możliwość biwakowania w dowolnym miejscu na dziko. Wystarczy ustronne miejsce, namiot, rzeka i trochę drewna na opał, by otrzymać miłe zakwaterowanie. Po przekroczeniu granicy rosyjsko-mongolskiej w Tashancie asfalt kończy się, jakby nożem uciął.
Góry Ałtaj
Łańcuch gór Ałtaj rozciąga się na długości dwóch tysięcy kilometrów. Przebiega przez azjatycką część Rosji, Mongolię, Kazachstan i Chiny. Najwyższy szczyt Biełucha ma 4506 m n.p.m. wysokości i leży na obszarze rosyjskiego Ałtaju Właściwego. Najwyższą górą Ałtaju Mongolskiego jest Huyten Orgil o wysokości 4374 m n.p.m. Najniższym pasmem jest Ałtaj Gobijski. Ma charakter półpustynny. Typowe są strome zbocza poprzecinane licznymi wąwozami.
Mongolia
Rozpoczyna się jazda terenowa. Mongolia jest pięć razy większa od Polski, posiadając jednocześnie 13 razy mniej mieszkańców. Zdarzają się rejony, gdzie można przejechać 300 kilometrów nie spotykając żywego ducha – gęstość zaludnienia jest 65 razy mniejsza niż w Polsce. Większość głównych dróg w Mongolii to szutry z tzw. „pralką”, czyli garbami w poprzek drogi oddalonymi od siebie o kilkanaście centymetrów. Biada temu, kto chciałby po takim dukcie jechać wolno. Jazda stałaby się istną katorgą dla człowieka i maszyny. Minimalna prędkość na pralce to 80 km/h. Trzeba przy tym zachować najwyższą czujność, bo czasami jadąc można się nadziać na niespodzianki w postaci niewielkich głazów, koryt wyschniętych rzek lub głębokich rowów.
Gobi
Pustynia Gobi jest uznawana za największą w Azji. Leży na terenie południowej Mongolii i północnych Chin. Tworzą ją głównie żwirowo-kamieniste, górzyste i wyżynne mniejsze pustynie, półpustynie oraz suche stepy, rozdzielone pasmami wysokich gór. Większa część pustyni leży na wysokościach 900 – 1120 m n.p.m. Występują tam liczne masywy górskie, przede wszystkim Ałtaju Gobijskiego. Klimat jest kontynentalny. Zachodzą duże dobowe jak i roczne wahania temperatur. Latem słupki rtęci wskazują 45°C, a w zimie – -40°C.
Dla kogoś kto lubi wytyczać nowe szlaki wrażeń na pewno nie zabraknie. Na eksploratorów czekają niezbadane górskie rejony, bezkresy pustyni Gobi oraz drogi najeżone ostrymi kamieniami i luźnymi skałami. Klimat i ogromne przestrzenie sprawiają, że w każdym zakątku krainy Dżingis-Chana hulają mocne wiatry. Drzewa w Mongolii występują sporadycznie. Tubylcy chcąc rozniecić ogień wykorzystują wyschnięte odchody jaków i owiec, które zbierają do parcianych worków i magazynują w jurtach. Opał ten jest całkowicie bezwonny i nieźle się pali.
Awaria na odludziu
Po czterech dniach jazdy Ałtajem mongolskim moja ułańska fantazja daje o sobie znać. Podczas przejazdu przez głębokie szutrowe koleiny przy prędkości około 100 km/h stawia mi motocykl bokiem. Gleba okazuje się nie tylko bardzo efektowna, ale niestety również szkodliwa dla motocykla. Rozrusznik się nie kręci. Następny dzień spędzam na bezskutecznych próbach naprawy i poszukiwaniu jakiejś przerwy w instalacji elektrycznej.
W tym czasie Marcin rusza szukać jakiegoś transportu. Udaje mu się załatwić UAZ-a. Po zdemontowaniu przedniego zawieszenia i kół jakoś upychamy Yamahę za siedzeniami. Plan zakłada przewiezienie sprzętu do najbliższej miejscowości, gdzie można znaleźć mechanika.
Szanse na to, że uda się uruchomić ponownie silnik są nikłe. Po upewnieniu się, że mam transport i zapewnioną wszelką pomoc, łącznie z przejazdem ciężarówką do oddalonego o dwa tysiące kilometrów Ułan Bator żegnam Marcina. Kontynuowanie wyprawy zależy teraz od umiejętności mechanika, który ma do czynienia głównie z rosyjskimi IŻ-ami. Mimo tego uruchomienie mojej maszyny zajmuje mu nie więcej niż 20 minut. Ku mojej wielkiej radości, skutecznie oddala widmo zamiany Yamahy na konia lub IŻ-a. Czuję się tak, jakby ktoś dał mi nowy motocykl.
Trudy i radość samotnej jazdy
Po przekroczeniu gór Ałtaj ruszam dalej na wschód w stronę Bayanhongor. Odkrywam, że jazda w pojedynkę dostarcza większego uczucia wolności, a dzięki samotnie pokonywanym trudnościom buduję wiarę we własne możliwości. Miejscami jest bardzo piaszczyście. Aby samemu podnieść przewrócony motocykl muszę odpinać zapasowe opony i częściowo go rozładować. Jazda na azymut przy użyciu GPS bez wgranej mapy Mongolii, której do tamtej pory nie opracowano nie zawsze kończy się tak jak sobie wymarzyłem. Zdarza mi się ominąć pasmo górskie od niewłaściwej strony i po wielu kilometrach jazdy pod górę w bardzo trudnym terenie na przełaj dotrzeć nad skraj przepaści. Muszę wtedy zawrócić tą samą drogą. Jadąc dalej w stronę stolicy spotykam uczestników rajdu Transsyberia. Przyłączam się do nich i nocą wspólnie przedzieramy się na przełaj przez pasmo górskie. Nasze reflektory co chwilę odkrywają niesamowite kształty. Lawirowanie w kopnym piasku pomiędzy ostrymi sterczącymi skałami przypomina eksplorację księżyca.
Następnego dnia silnik traci połowę mocy i zaczyna palić powyżej 10 litrów. W Ułan Bator dzięki pomocy mongolskich motocyklistów udaje się rozwiązać problem, którym jest piasek w gaźniku.
W stolicy spotykam Marcina. Jego motocykl leży na pace samochodu dostawczego. Poszło łożysko w tylnym kole, więc nie może kontynuować jazdy. Pech Marcina polegał na tym, że pomocy udzielił mu mongolski uczestnik rajdu Transsyberia, który wioząc z tyłu niesprawnego Transalpa ścigał się swoim 100-konnym UAZ-em z Porsche Cayenne. Wygrał zresztą ten odcinek, mimo że tuż przed Ułan Bator złapał gumę. Po tej dwustukilometrowej przejażdżce Marcin, który jechał jako pasażer, nie poznał swojej Hondy. Motocykl odpala jednak bez problemu i po drobnych naprawach ruszamy w stronę jez. Bajkał.
Wyścig z czasem
Przekraczanie granicy rosyjsko-mongolskiej nie obywa się bez problemów. Rosjanie uważają, że na siedmiodniowej wizie nie zdążymy dojechać do granicy ukraińskiej, a przekroczenie tego terminu jest przestępstwem. Na szczęście jeden z pograniczników jest nam nieco bardziej przychylny i pomaga przekonać kolegę do podbicia wymaganej pieczątki.
W okolicach Bajkału znowu się rozdzielamy. Marcin chce spędzić trochę czasu jeżdżąc przez malownicze miejscowości położone wokół jeziora. Ja natomiast po jednym noclegu nad Bajkałem ruszam w stronę Polski. Niedługo potem odpada mi tylna część motocykla. Tak zwany zadupek trzyma się już tylko na przewodach. Przy pomocy liny holowniczej przewiązuję cały dobytek, łącznie z zapasowymi oponami przez siedzenie. Pomysł ten mogłem przypłacić życiem: na jednym z łuków nie mogę się dostatecznie złożyć, ponieważ zapasowa opona trze o asfalt, a z naprzeciwka jedzie ciężarówka. Innym razem podczas nocnej jazdy górską drogą w deszczu słyszę za sobą głośny łomot. Zawracam. Auto wpada do rowu i nie może wyjechać. Pytam czy wszystko w porządku i zauważam, że wytaczający się z wozu jegomość – któremu nic się nie stało – jest kompletnie zalany. Wychodzi na jezdnię i zagradzając mi drogę pokrzykuje ja tiebja ub’ju. Mimo, że nie mówię biegle po rosyjsku w mig rozumiem jego intencje. Robię więc błyskawicznie nawrotkę i markując chęć rozjechania go, ostro ruszam przed siebie znikając w ciemnościach nocy.
Termin ważności wizy rosyjskiej upływa nieubłaganie. Przez kolejne dni nie rozbijam namiotu, śpię mało i gdzie popadnie, byle jechać dalej. Po paru dniach ludzie w barach stawiają mi już śniadania i kolacje. A na przydrożnych straganach z owocami nie chcą nawet czasami brać pieniędzy. Nauczyłem się rozpoznawać granicę swojej wytrzymałości. Kiedy zmęczenie zaczyna powodować u mnie jazdę zygzakiem i zjeżdżanie na pobocze wiem, że muszę się przespać chociaż godzinę. Bez wątpienia kierowca bardzo zmęczony jest co najmniej tak niebezpieczny jak pijany.
Do granicy rosyjsko-ukraińskiej docieram rano ostatniego dnia ważności wizy. Nie wiem jak Marcin to zrobił, ale on dojechał jeszcze tego samego dnia po południu. Z początku Rosjanie nie chcą mnie wypuścić, ponieważ nie wierzą, że w ciągu tygodnia byłem w stanie pokonać siedem tysięcy kilometrów od granicy z Mongolią.
Żyjąc w spartańskich warunkach przez dłuższy czas, lecz wykonując w otoczeniu spektakularnych pejzaży najprzyjemniejszą czynność na świecie, czyli jazdę motocyklem w terenie, człowiek odkrywa, jak mało jest mu potrzebne do szczęścia. Mongolia jest z całą pewnością rajem dla enduromaniaków. Jest to świetne miejsce do organizowania wszelkich wypraw i rajdów terenowych. Na pewno bezpieczniej i szybciej podróżowałoby się po Mongolii na lekko, jedynie z niezbędnym wyposażeniem ratunkowym. Zaplecze logistyczne stanowiłby w tym przypadku samochód 4×4 lub ciężarówka zmierzająca każdego dnia do umówionego miejsca biwakowego. Każdy z nas przemierzył w ciągu miesiąca 17 tysięcy kilometrów.
Podziękowania
Autorzy dziękują firmie InterMotors z Wrocławia oraz firmie PsBikes z Krakowa za duże upusty i pomoc w skompletowaniu niezbędnych części.