Przełomowe momenty w życiu potrafią spadać na nas niezapowiedzianie, niczym natrętni krewni… lub sraczka. Niby wszystko jest w porządku, a tu nagle bum, świat się zmienia, zamyka cię w ciasnym kokonie, z którego nie masz jak uciec. Tak właśnie czułem się w poniedziałek, kiedy jechałem do pracy. Jednym słowem – byłem nieprzytomny.
Poprzedni odcinek:
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 2: Konfrontacja
odc. 3 – Meeting
Zacznijmy od tego, że o mały włos nie wsiadłbym na motocykl bez zapiętego kasku. Po drodze zaś ledwo co uniknąłem wymuszającej pierwszeństwo taksówki. Nieważne, jak wielki byłby wizerunek motocyklisty na buspasie, to warszawski cierp zawsze będzie uważał, że to on ma pierwszeństwo i ma prawo do łamania przepisów, bo przecież jest w pracy i jeździ już od trzydziestu lat!
W połowie drogi gaźniki mojego Dragstara zakrztusiły się, zabulgotały, w wyniku czego silnik parsknął i zgasł. Potoczyłem się na pobocze, po czym jak debil zastanawiałem się skąd wezmę paliwo. Po chwili jednak dotarło do mnie, że przecież mam kranik rezerwy… Jakby tego było mało, po zajechaniu na stację benzynową tak bardzo się spieszyłem, że zsiadłem z motocykla bez rozkładania kosy. Maszyna osunęła się na bok i tylko cudem nie nabawiłem się przepukliny ratując ją przed zwaleniem się na beton. Jakaś masakra…
Już na pierwszym spotkaniu w pracy wypomniano mi, że jestem jakiś nieobecny, jakby wycofany. Później podczas porannej kawy stałem jak otępiały udając, że słucham wywodu koleżanki o jej nudnym weekendzie, kiedy mój umysł krążył gdzieś pomiędzy jednym a drugim wyobrażeniem rodzaju, wielkości i gęstości gówna, w jakie musiałem wdepnąć. Ależ ten biker miał pamięć… doskonale kojarzył adres pracy, adres domu… jak w tym cholernym serialu o Pablo Escobarze.
– … no i ona mi mówi, że nie powinnam z nim iść, ale sam chyba wiesz, że takich okazji się nie marnuje. Nie jestem chyba zdzirą, co? Jak myślisz? Jestem?
Tak naprawdę usłyszałem tylko ostatnie pytanie.
– Tak… tak, jesteś – zapewniłem ją z troskliwym uśmiechem.
Dopiero w swoim laboratorium, kiedy przysiadłem do dokumentacji projektowej i zacząłem porównywać dane wyjściowe z prowadzonych badań, byłem w stanie oderwać się od natrętnych myśli. Siedziałem zatem przed komputerem sprawdzając tabelki, zestawiając je z analizami z poprzednich iteracji, próbując przewidzieć kolejne podejścia, mieszanki składników i zastosowanych katalizatorów. Jeżeli było coś, co bardziej kręciło mnie niż dwa kółka, to z pewnością były to cząsteczki, ich relacje i wzory na wywoływanie reakcji między nimi. Dla mnie, mimo lat w chemicznym fachu, była to nadal najprawdziwsza magia.
Już około południa zaczynałem odczuwać ból karku. Siwy śmiał się ze mnie czasami, że kiedy siadam do kompa to zamieniam się w Golluma. Garbię się, krzywię jak głupi i pieprzę coś bez sensu. Tak właśnie było i tym razem, a od tego garbienia się kręgosłup zaczynał dawać znać, że zaraz zacznie strajkować. Uznałem, że tego dnia zrobię sobie rasową przerwę na lunch. Kiedy tylko wybiła trzynasta złapałem kurtkę, kask i rękawiczki. Wskoczyłem na motocykl zaparkowany pod budynkiem laboratorium i potoczyłem się w kierunku Placu Zbawiciela, gdzie w kultowej wietnamskiej knajpie podawali najlepszą zupę Pho pod słońcem.
Trasa nie była daleka, lecz wystarczyła abym zwrócił uwagę na dwa choppery sunące moim śladem. Nawet nie przez ich festyniarski styl, wysokie kierownice etc., ale to dudnienie pustych wydechów było tak donośne, że szyby w pobliskich kamienicach musiały latać jak podczas imprezy techno. Jak można się domyślić od razu przeszło mi całe roztargnienie. Mózg wypuścił do krwiobiegu adrenalinę. Świat zrobił się ostrzejszy, choć skurczył się niepomiernie do wielkiej bańki, w której byłem ja i dwóch bikerów jadących moim tropem.
We wstecznym lusterku niewiele było widać. Próbowałem dojrzeć, czy mężczyźni mają na sobie klubowe kamizelki, ale nic to nie dawało. Tłumaczyłem sobie, że może to moja paranoja. Może ubzdurałem sobie coś, bo przecież jak bardzo popapranym trzeba być, żeby nie chodzić do pracy i w środku dnia zasadzać się na bogu ducha winnego ciula, który wyskoczył na lunch. To tylko moja wyobraźnia. Takie rzeczy przecież się nie zdarzają. Prawda? Prawda…
Zaparkowałem na chodniku przy Placu Zbawiciela. Udając twardziela zsiadłem z motocykla. Wolno i z namaszczeniem zacząłem zdejmować kask, jednocześnie wysilając zmysły, żeby zarejestrować czy bikerzy mnie miną. Nie minęli… Akurat w chwili, kiedy nie miałem wizji, zaparkowali swoje maszyny tuż obok. Ściągnąłem kask. Jeden z nich ujeżdżał mocno przerobionego Royal Stara. Pomalowane na czarny mat monstrum wyglądało jak młodszy, ale bardziej dopakowany braciszek mojej gwiazdki. Jego właściciel miał długie włosy wygolone po bokach i kozią bródkę. Jego kolega dosiadał Softaila, był okrągły na twarzy i nawet dobrze patrzyło mu z oczu. Na przodach kamizelek jak wół wypisana była nazwa Wagabunda MC. Cholera…
– To on? – zapytał ten okrągły.
– Wygląda jak on – uśmiechnął się Kozia Bródka. Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy, tak jak patrzy na ciebie pitbull zanim urżnie cię w jaja. – Musimy pogadać – wyszczerzył pożółkłe od kawy i papierosów zęby.
– O czym? – zagadnąłem jak ostatni debil.
– Nie tu. – parsknął Bródka. – Wpadaj do nas na meeting. Twardy zaprasza. Środa, godzina dwudziesta pierwsza. Kozia Górka, za Olszynką Grochowską. Jedziesz do końca, a tam masz już znaki – ku mojemu przerażeniu sięgnął za pazuchę i wyjął… na szczęście tylko wizytówkę. Czarną jak noc, wizytówkę z barwami klubu i numerem telefonu. – Jestem Olaf – przedstawił się. – Sekretarz. Jakbyś nie wiedział jak trafić to dzwoń.
– Ale pppo co? – stęknąłem.
– Mówiłem – Olaf uśmiechnął się jadowicie wsiadając na swojego Royal Stara. – Twardy zaprasza. A jak Twardy zaprasza, to się nie odmawia. Polubił cię. Masz farta.
Dobrotliwie wyglądający kolega Olafa zaśmiał się rechotliwie, co sprawiło, że cały czar nagle prysł. Nie wydawał się już tak bardzo pozytywny.
– Jak chcesz, to przyjedź z kumplem – Olaf rzucił na odchodnym. – Tylko nie stchórz. Żal by było…
Odjechali, w sumie bez pożegnania, a ja stałem jak wryty ściskając w dłoniach czarną wizytówkę.
Środowy wieczór przyszedł szybciej niż mógłbym się spodziewać. Co prawda zdążyłem przespać się z tematem, zrobić mały research w sieci na temat Wagabunda MC. Nie było tego wiele. Ot parę zdjęć w social mediach z wyjazdów pod namioty, jakichś zlotów motocyklowych czy innych imprez. Uśmiechnięci ludzie, pozowanie do zdjęć w kamizelkach przodem i tyłem, dużo alkoholu oraz mnóstwo motocykli. Na ich stronie widać było cykliczne zaproszenia na różne spotkania i imprezy. All bikers welcome – brzmiał napis na jednym z ich plakatów.
Zrobiłem również wywiad środowiskowy, a informacje jakie uzyskałem nie były jednoznaczne. Część pytanych przeze mnie znajomych podchodziła do tematu klubów MC całkiem sceptycznie, jeżeli nie sarkastycznie. Uważali ich za bandę zdziecinniałych neandertalczyków, którzy przez picie i ćpanie stracili rachubę czasu i zatrzymali się na etapie lat osiemdziesiątych, a mentalnie byli gdzieś między podstawówką a gimnazjum. Inni ostrzegali mnie, mówiąc o tym, że są to hermetyczne grupy bazujące na własnych zasadach, które mogą być łatwo obrażone przez osobę ich nie znającą. Jeszcze inni mówili, że to w sumie normalni ludzie, tylko taki mają styl życia i tyle. Po tych kilku dniach sam już nie widziałem co myśleć.
Tak już mam, że stresuję się wszystkim. Może to potrzeba adrenaliny, lub jakiś masochistyczny chochlik w mojej głowie, który każe mi robić różne głupoty. Niby mam lęk wysokości, ale lubię patrzeć w przepaść, żeby wiedzieć, że go przezwyciężyłem. Boję się latać, ale z pełną świadomością potrafię wsiąść do samolotu i nie narobić w gacie. Bić się nigdy nie lubiłem, dlatego zapisałem się na sztuki walki i okładałem obcych typów na sparingach. Tak samo było z tym całym meetingiem. Uznałem, że pojadę tam i dowiem się o co chodzi. Raz się żyje. Problem polegał na tym, że Siwy nie miał możliwości aby mi towarzyszyć.
Padał lekki deszczyk, ale i tak uznałem, że pojadę tam motocyklem. To w końcu klub motocyklowy, więc cholera wie jakby potraktowali mnie gdybym przytoczył się moim zdezelowanym Volvo. Mapa poprowadziła mnie przez Plac Szembeka, przez przejazd przy PKP Olszynka Grochowska, a potem terenami kolejowymi. Było ciemno, a ja miałem wrażenie, że przeniosłem się na plan zdjęciowy jakiegoś filmu grozy. Dookoła były hale, wagony, a koła motocykla podskakiwały od czasu do czasu na nierównych betonowych płytach i przecinających je stalowych żyłach szyn.
Dojechałem do ulicy, która na mapie oznaczona była jako Kozia Górka. Dziwna nazwa dla ulicy. Skręciłem zatem w lewo i zacząłem toczyć się nią, rozglądając się dookoła. Byłem kompletnie nigdzie. Po obu stronach miałem gęste zarośla, spomiędzy których od czasu do czasu wyzierały światła hal kolejowych. Jechałem wolno lecz coraz bardziej kusiło mnie, żeby zadzwonić do Olafa. To śmieszne, ale z jakiegoś powodu nie chciałem aby uznano mnie za tchórza lub niedorajdę. Nie wiem czego ode mnie chcieli, choć zaczynałem powoli się tego domyślać. Jednak sam przed sobą nie chciałem przyznać, że właśnie o to może chodzić. O to nie, na pewno nie… Jednak cokolwiek by to nie było wolałem nie wystawić się na pośmiewisko. To taki irracjonalny samczy odruch, który zapewne niejednego kosztował już zdrowie czy życie, zaraz po tym, jak wyrzekł sądne słowa “potrzymaj mi piwo”.
Już myślałem, że to wszystko, ten cały dzisiejszy meeting, to tylko głupi żart, kiedy coś zauważyłem. Jak się okazało dojechałem do małej dróżki prowadzącej gdzieś w zarośla, przy której umieszczono niedyskretny banner ze strzałką podpisaną WMCP. Ścieżka prowadząca do siedziby klubu musiała zostać wytyczona przez przejeżdżający czołg. Zastanawiałem się jak ktokolwiek może tam wjechać na motocyklu nieprzystosowanym do offroadu. W końcu udało mi się jednak przebrnąć i wyjechałem na niewielkie podwórze usłane betonowymi płytami, nad którym dominował stary budynek z czerwonej cegły.
Prowizoryczny parking zastawiony był przez rzędy motocykli oraz samochodów. Nikt ich nie pilnował, ale przyznam, że nie wyobrażałem sobie tego, jak ktokolwiek mógłby pomyśleć, że za tym zagajnikiem może znajdować się takie miejsce.
Zsiadłem z motocykla i podszedłem do stalowych drzwi prowadzących do środka. Uchyliłem je, a moim oczom ukazał się ciemny korytarz zakończony odrapanymi, prowadzącymi w górę schodami udekorowanymi kołami zębatymi, kawałkami owiewek motocyklowych i różnorodnymi bannerami z barwami klubu. Jak na razie samo dotarcie w to miejsce wyglądało jak jedna wielka próba determinacji i rozmiaru jaj. Z jakiegoś powodu poczułem ukłucie ciekawości, co zastanę na górze.
Czytaj dalej
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 4: Jestem gangusem
do licha czy każdy motocyklista piszący o sobie to musi być projektant, konstruktor, automatyk czy inny grafik komputerowy ???? Czy nie ma już motocyklistów mechaników grzebiących się w usmarowanych śrubach, budowlańców mieszających zaprawę czy lakierników malujących blachy aut? Może oni wolą jeździć niż pisać? Może nie umieją pisać? Może nie chcą pisać? Może szkoda im czasu na pisanie? Naprawdę rzygać się już chce czytając slogan : ” zsiadłem z motocykla i wróciłem do biura” Kurcze jeżdżę tyle lat i znam tylko jednego motocyklistę konstruktora, reszta to sprzedawcy, mechanicy, lekarze, kierowcy ,policjanci ,wojskowi i muzycy rokowi.
spokojnie, spokojnie… Ten nie jest pracownikiem biura. W kolejnym odcinku wszystko się okaże. Gdyby był budowlańcem, nie byłoby fabuły założonej przez nas :) Pozdro od półautora serii, czyli Brzozy