Pod wieloma artykułami i filmami, w których prezentujemy nowe modele motocykli, a już zwłaszcza w przypadku maszyn chińskich, pojawia się jedno dyżurne pytanie. Taki komentarz brzmi mniej więcej tak: „no fajny, ładny, ale czy przejedzie tyle, co stare Hondy czy BMW?”. Odpowiedź poznamy zapewne za parę ładnych lat, natomiast, tak zupełnie szczerze – czy naprawdę współcześni motocykliści-klienci będą tego wymagać? I czy same maszyny tzw. uznanych marek także sprostają legendzie swoich poprzedników?
Mam nieodparte wrażenie, że skończył się świat, w którym przedmioty – w tym pojazdy – miały tzw. duszę. Co składało się na to pojęcie? Każdy ma pewnie własną listę cech motocykla z duszą, moja wygląda mniej więcej następująco:
- konstrukcja zaawansowana jak na swoje czasy, ale obiektywnie wciąż prosta i możliwa do ogarnięcia umysłem laika, dająca możliwość samodzielnej obsługi i napraw bez użycia specjalistycznej wiedzy i sprzętu
- wysoka jakość wykonania każdego elementu i bezawaryjność, ewentualnie wspomniana już łatwość usuwania drobnych usterek
- duża wartość w stosunku do zarobków, czyli długi okres dążenia do realizacji marzenia i niechęć do zmian, np. odsprzedaży
- model ważny ze względów historycznych, reprezentujący pewne epoki i wydarzenia – wojny, przemiany ustrojowe, ruchy społeczne, subkultury, wydarzenia sportowe, podróże, kultowe filmy itp.
Era bez ikon
Patrząc na tę krótką listę uważam, że mamy już bardzo małą, wręcz zerową szansę na motocykle, które kiedyś zyskają miano klasyków. Przykładowo, kochamy i szanujemy stare Hondy CB, CBR, Gold Wing, Africa Twin czy Transalp, ale czy ich współczesne generacje mają szansę stać się kiedyś równie cenione i poszukiwane na rynku używek? Jakiej epoki symbolem są dzisiejsze maszyny? Chyba tylko powszechnej cyfryzacji, zidiocenia social mediowego, pogoni za pieniądzem i coraz bardziej restrykcyjnych norm emisji. I czy w ogóle, np. za 20 lat, te naszpikowane elektroniką pojazdy będą jeszcze jeździć?
Obawiam się, że nie, a przynajmniej nie masowo. Nawet nie z powodu spadającej jakości projektu i wykonania, choć tutaj częste narzekania właścicieli nowych maszyn na niespodziewane i drogie awarie są pewnym prognostykiem. Totalnie zmienił się profil konsumenta – kupujemy więcej, wymieniamy szybciej, nie przywiązujemy się do rzeczy. O ile, powiedzmy, w latach 80. i 90. dwudziestoletni japoński motocykl był u nas wdzięcznym obiektem marzeń i powodem, by na kilka miesięcy wyjechać do pracy za granicę, by na niego zarobić, tak dzisiaj to już w zasadzie maszyny dla zajawkowiczów albo desperatów z naprawdę płytką kieszenią.
Opcje są
Młodzi motocykliści, świeżo wchodzący w temat, mają po prostu dużo więcej opcji na pojazd bardzo młody, co najwyżej kilkuletni, albo wręcz nowy. Nie chcę zgłębiać tematu średnich zarobków w Polsce, bo to często źródło sporów, frustracji, niesprawiedliwej oceny sytuacji życiowej każdego z nas itp., ale generalnie jest skokowo lepiej niż jeszcze 15-20 lat temu. Nowy lub prawie nowy motocykl turystyczny niezłej klasy kosztuje w tej chwili równowartość kilku średnich pensji (nawet tych branych z mediany, a nie sztucznie zawyżanej średniej krajowej). W połączeniu z różnymi opcjami finansowania, naprawdę może być stosunkowo niewielkim obciążeniem dla domowego budżetu. Ma to oczywiście masę zalet, ale też bardzo osłabia więź użytkownika z pojazdem. A już totalnie, kiedy mamy do czynienia z motocyklami branymi w leasing, gdzie spłacane raty są kosztem, ale ostatecznie zyskiem. Trzy sezony i następny…
Czego my chcemy?
Tu właśnie możemy wrócić do pytania, czy współczesny motocyklista oczekuje, że nowe, tanie maszyny, np. z Chin, przejadą tyle, co Hondy czy BMW sprzed lat? Ja, zupełnie uczciwie, tego nie mam takich oczekiwań. Oczywiście mam swoje ulubione modele, ale nie przywiązuję się do konkretnych egzemplarzy. Z drugiej strony przyznaję, że spory w tym udział mojego życiowego zajęcia, czyli pracy w mediach motocyklowych i „przerabiania” dziesiątek motków rocznie.
Kto dzisiaj kupuje motocykl z zamiarem użytkowania go przez dwie dekady? W dodatku nowe modele coraz mniej się od siebie różnią, są budowane z „klocków” od tych samych dostawców, mają nie tylko takie same zawieszenia i elektronikę, ale często nawet silniki. W dodatku mówiąc już o motocyklu np. japońskim, mamy pełną świadomość, że mógł być wyprodukowany zupełnie gdzie indziej.
Kiedyś rzeczywiście wielu motocyklistów traktowało swoje maszyny jak członków rodziny i wręcz było im w stanie wiele poświęcić. Stąd nierzadkie przypadki motocykli, które przejeżdżały 500 tys., 700 tys., milion kilometrów, a nawet milion mil – był taki przypadek w USA, Harleya Sport Glide z 1991 roku, i to na jednym silniku!

Dzisiaj status jednośladów zrównał się z innymi przedmiotami codziennego użytku. Kupić, użyć, pozbyć się, zwłaszcza w przypadku drogich maszyn już po okresie gwarancji. To niemal pewne generatory wysokich kosztów, które przecież fajniej ponosić na spłatę nowszych egzemplarzy.
I tak mamy lepiej
Chociaż i tak sytuacja w branży motocyklowej wciąż jest dużo lepsza niż w samochodowej. Nie wiem, czy macie podobne odczucia, ale ja mam wrażenie, że w 2025 roku, jeżeli nie masz szczęścia być osobą, dla której koszty nie mają znaczenia, zakup i eksploatacja auta jest wielką loterią. Kiedyś było po kilkanaście modeli danej klasy, z których każdy miał parę fajnych opcji silnikowych, było z czego wybierać. Dzisiaj jest ponury slalom – byle tylko kupić jeszcze cokolwiek z sensownym silnikiem spalinowym, co nie rozsypie się po 50 tysiącach km. Nie mówiąc już o cenach wystrzelonych w kosmos, które ścinają wszelkie marzenia, a także braku dostępności. Modlitwa, byle tylko dorwać, byle trochę pojeździć, byle się nie zes…ło.
Bezapelacyjnie, do samego końca…
… mojego lub jej, współczesnej cywilizacji. Już nawet nie tylko Zachodu, bo skrajnie konsumpcyjne postawy rozlały się – tu zaryzykuję – po większości społeczeństw na świecie. Kiedyś (dzisiaj w sumie też) straszono nas hasłem „nie będziesz miał nic i będziesz szczęśliwy”. Moje pokolenie jeszcze jakoś to analizuje, czegoś tam się obawia, młodsi weszli już w modele subskrypcyjne jak w masło. Chcą używać, ale jednocześnie nie być przywiązanym, dowolnie zmieniać, często eksperymentować. Długowieczne, bezawaryjne pojazdy raczej nie mieszczą się w świecie internetowych trendów, wybuchających z nową mocą co parę tygodni. Już nie mówiąc o tym, że przynoszą większy zysk swoim producentom tylko raz.
Czy można i należy obrażać się na nową rzeczywistość i mocno tupać nogą? Obawiam się, że kiedyś zrobi to po prostu historia, która lubi jeździć na wielkim wahadle. Póki co, cieszmy się tą częścią tradycyjnego motocyklowego świata, która jeszcze nam została.