Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

-

Kiedyś to było lepiej, mawiają starsi ludzie. Pytanie jak wielu z jeszcze żyjących pamięta, że przed II wojną światową Polska graniczyła bezpośrednio z Rumunią i aby skoczyć do tego kraju nie trzeba było tak skakać po innych państwach, do czego teraz byliśmy zmuszeni.

Ale do rzeczy. Na początek wyjaśnienie nazwy naszego wyjazdu. Rumgaria to nie tyle nieistniejący kraj, co po prostu połączenie dwóch, do których jedziemy. Rumunia i Bułagaria, nadjeżdżamy!

W końcu plany przekuliśmy w czyn i w piątek z rana wyjechaliśmy. Pogoda? Petarda! Nastroje? Świetne! Motocykle? Wspaniałe! Zatem wszystko się nam zgodziło. Od Suzuki Polska dostaliśmy w pełni wytrawelowane (słowo wymyślone na potrzeby tej publikacji) motocykle. Dwa nowe DL-e 1050 – jeden w wersji DE z 21 calowym kołem, drugi na 19, oraz 800 DE – wszystkie z pełnymi zestawami aluminiowych kufrów.

Ah, przed wyjazdem pomyślałem, że będę brał rzeczy na potęgę, bo nigdy jeszcze nie miałem takich możliwości bagażowych (nie lubię i staram się nie używać kufrów, co mi bardzo dobrze wychodziło do tej pory…). Szybko jednak się okazało, że kufry mają swoją pojemność, niestety ograniczoną. Cywilne ciuchy i graty codzienne to centralny. W prawym cały osprzęt biwakowy, w lewym zaś ubrania przeciwdeszczowe, techniczne graty oraz awaryjne żarcie i osprzęt foto-video. Koniec, miejsca nie ma więcej. A jedziemy do Rumunii i Bułgarii, więc nie chcę niczego wieszać na kufrach, żeby to demontować przy każdym noclegu, aby nie kusić rumuńskich Romów.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

Ale do rzeczy. Jedziemy we czterech. Trzon redakcji Motovoyager, czyli Konrad i ja oraz nasz niezawodny przyjaciel Kamil, który żadnego wyjazdu nie potrafi przepuścić. Do tego Sebastian, nasz dobry kumpel, który słysząc, że jedziemy do Rumunii nie mógł nie wybłagać w pracy o chociaż 5 dni wolnego (my jedziemy na 10 dni). Wziął też swoje Suzuki zastępcze, czyli ledwo co kupioną Tenerkę 700.

Wyjechaliśmy rano, o siódmej wyszedłem z domu, a o ósmej złapaliśmy się przy rondzie w Kołbieli. Przez całą drogę Kamil w interkomie od Seny wypominał, że to przeze mnie tak późno będziemy na miejscu, bo powinniśmy wyjechać godzinę wcześniej. I trochę racji w tym jest, bo godzinę zabrałem nam ja (powiedziałem, że nie wstanę o piątej, żeby wyjść z domu o szóstej, żeby dojechać na miejsce miejsce spotkania na siódmą), a godzinę zmiana czasu w Rumunii. Trudno, następnym razem może się zwlokę, a może.. nie.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

Polska do Rzeszowa to teraz ekspres. Od Rzeszowa natomiast jechaliśmy malowniczymi, podkarpackimi, krętymi drogami, z których roztaczał się piękny widok na okolicę.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

Potem przejście w Barwinku i Słowacja. Na Słowacji drogi wiejskie, mnóstwo ograniczeń prędkości, remontów i ruchu wahadłowego. Trudno, trzeba przeżyć. Do tego niekończące się wioski, płynnie przechodzące jedna w drugą, trzymające nas w nieskończoność w objęciach ograniczenia prędkości do 50 km/h. Jeden przystanek na picie w wiejskim sklepie i Węgry.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

Na Węgrzech jakoś tak piękniej od razu, milej się nam jechało, choć też powoli. Leniwe miejscowości, których nazwy ciężko przeczytać, a co dopiero wymówić, wszechobecne ronda w każdej większej napotkanej wiosce. Oczywiście z obowiązkowymi drewnianymi rzeźbami jakichś miejscowych bohaterów. A to się człowiek opiera o szabelkę, trzymając w ręku czekan, a to drugi na ręku ma sokoła a po jego nogami, wiernie w niego wpatrzony, siedzi myśliwski pies. Fajnie.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

W końcu pierwsza prawdziwa granica z kontrolą dokumentów, czyli przejście Węgiersko – Rumuńskie w miejscowości Petea. Na szczęście jest już wieczór, a słońce i tak daje nam się we znaki. Czekania na jakieś 40 minut – godzinę. Zajmujemy miejsce na końcu i grzecznie stoimy w kolejce. Po niecałej godzinie podpychania motocykli na zmianę z uruchamianiem i podjeżdżaniem, rutynowa kontrola dokumentów i już jesteśmy w Rumunii. Wstyd się przyznać, ale zarówno Konrad jak i ja jesteśmy w tym kraju po raz pierwszy. Kamil z Sebastianem to z kolei weterani tego kierunku. No cóż, trzeba nadrabiać zaległości w podróżowaniu.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

Krajobraz Rumunii w ostatnich promieniach czerwcowego słońca zrobił na mnie mega wrażenie. Gdyby ktoś mi powiedział, że jestem w Hiszpanii, bez problemu bym uwierzył. Wypalone połacie traw, niska zabudowa jednorodzinna, a w tle spłaszczone szczyty Karpat. Jest pięknie. Wylądowaliśmy w miejscowości Baia Mare. Tu nocleg i z rana wyjeżdżamy dalej, w kierunku wschodnio-północnym. Mamy trochę żylaków do zdobycia (tak Kamil określa bardzo kręte, górskie drogi) i to nam się bardzo podoba.

Rumgaria, dzień pierwszy, czyli cztery kraje w jeden długi, nudny dzień…

Jutro kolejna relacja!

Michał Brzozowski
Michał Brzozowski
Motocyklista od 20 lat, z potężnym stażem przejechanych kilometrów, dużą liczbą przetestowanych maszyn i wielką miłością do jednośladów. Przede wszystkim kocha trzy motocyklowe segmenty: hipermocne nakedy, wygodne, duże turystyczne enduro oraz lekkie i zwinne jednocylindrowe supermoto, ale nie stroni od jazdy wszystkim co ma dwa koła. Przetestuje każdy sprzęt, a większość z testowanych motocykli chociaż spróbuje postawić na koło. Absolwent filologii polskiej na UW. Prywatnie pasjonat sportu, a w szczególności rowerów.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY