Dziś, kiedy Półwysep Krymski znajduje się w rękach Rosjan, a Ukraina walczy o resztę swojego terytorium wyprawy takie jak ta wydają się odległą historią. Przypominamy jak Krym zachwycił niedawno grupę przyjaciół.
Tekst: Przemysław Firek, zdjęcia: uczestnicy wyprawy
Na przejście graniczne docieramy około godziny 13., gdzie wita nas bardzo długa kolejka samochodów oczekujących na odprawę. Zaczynają pierwsze schody. Po sforsowaniu długiego sznura aut oraz polskiej odprawy celnej grzęźniemy na kilka godzin w trzydziestostopniowym upale po ukraińskiej stronie granicy. Wypełniamy nikomu niepotrzebne kwitki, z którymi później biegamy od okienka do okienka zbierając ogromną ilość pieczątek i na dobrą sprawę nikt z nas nie wie do końca, o co w tym wszystkim chodzi.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Kiedy wreszcie udaje nam się wyrwać ze szponów biurokracji, zatrzymujemy się kilka kilometrów od granicy by zatankować tanie paliwo i wymienić przy okazji pieniądze.
Jadąc do naszych wschodnich sąsiadów warto zaopatrzyć się w zapas amerykańskiej waluty, którą po bardzo korzystnym kursie można wymienić na miejscu. Dolar jest też mile widziany w ukraińskich sklepach i restauracjach, lecz jego przelicznik nie zawsze jest równie korzystny niż wtedy gdy płacimy hrywnami.
Im dalej od granicy, tym większe stają się różnice pomiędzy Ukrainą a Polską. Pierwsze kilometry pokonywane w tym odmiennym krajobrazie sprawiają, że czujemy się dziwnie. Upływa kilka dłuższych chwil zanim nasze oczy przyzwyczajają się do innych widoków. Unikatowe marki samochodów mijają nas jeden po drugim, a z ich wnętrza padają pozdrowienia w postaci gestów, trąbienia lub migania światłami. Wzdłuż dróg bawią się umorusane dzieci, które do nas krzyczą i machają.
Tajemnicze windy
Około godziny 20. docieramy do Lwowa, który wita nas brukowanymi drogami poprzecinanymi pajęczyną torów tramwajowych. Tory te znacznie utrudniają naszym obładowanym maszynom jazdę. Nocujemy w Hotelu Lwów, który posiada specyficzny klimat lat 80. Na miejscu odbywa się również wesele: nasze jednoślady wzbudzają tak duże zainteresowanie gości, że po kilku minutach zostajemy zaproszeni na przyjęcie.
Przestawiamy motocykle na parking strzeżony tuż za hotelem. Kolejna niespodzianka spotyka nas w windzie. Chcąc się dostać na siódme piętro do naszych pokoi musimy wjechać na ósme i zejść schodami piętro niżej, ponieważ działa tylko część przycisków z numerami pięter.
Korzystając z kąpieli pod prysznicem w ukraińskim hotelu odczuwamy na własnej skórze to, o czym czytaliśmy przed wyjazdem – problemy z wodą. Nie dość, że leci ona pod bardzo słabym ciśnieniem, to o gorącym prysznicu w godzinach nocnych można tylko pomarzyć.
Po co światła
Kolejny dzień zaczynamy od krótkiego spaceru po Lwowie, następnie pakujemy motocykle i około południa ruszamy w dalszą trasę. Nasz zapał szybko studzi zimny deszcz i reszta dnia upływa nam na żmudnym nawijaniu kolejnych kilometrów. Na domiar złego jazdę utrudniają ukraińscy kierowcy, którzy bardzo rzadko używają świateł mijania. W deszczowy i pochmurny dzień utrudnia to ich zauważenie.
Przed wyjazdem nie planowaliśmy dokładnej trasy i miejsc noclegowych, drugą noc spędzamy więc w małej mieścinie Lataczów. Na poprawę humorów udajemy się do baru na parterze hotelu w którym nocujemy. Tam poznajemy sympatyczną barmankę Larisę i kilku miejscowych chłopaków, z którymi szybko znajdujemy wspólny język.
Meksyk w Winnicy
Kolejnego dnia wyruszamy z samego rana w piękną słoneczną pogodę. Po kilku godzinach jazdy na jednym z postojów zauważamy wyciek oleju z TDM-a spod pokrywy zaworów. Dolewamy oleju i dalej w drogę. Docieramy do Winnicy. Czujemy się tam trochę zdezorientowani, ponieważ na drogach panuje ogromny chaos – wszyscy jeżdżą jak chcą. W ciągu półgodzinnego przejazdu miejskimi ulicami łamiemy tyle przepisów drogowych, ile dotychczas wszyscy razem złamaliśmy przez całe życie.
Jedziemy dalej autostradą w kierunku Odessy. Po 40 kilometrach decydujemy się jednak zjechać: chcemy zobaczyć jak najwięcej miejsc na Krymie. Liczne miejscowe stacje benzynowe standardem nie odbiegają od zachodnich, lecz maja jedną wadę – najpierw płacisz, potem lejesz. My zawsze tankujemy do pełna i za każdym razem tłumaczymy obsłudze że nie wiemy ile nam dokładnie paliwa wejdzie do zbiornika, i że zapłacimy po tankowaniu. Jeszcze większe komplikacje powstają, kiedy chcemy zapłacić kartą, więc aby ich uniknąć korzystamy z gotówki.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Około godziny 19. dojeżdżamy do małej wioski przed Nową Odessą, gdzie jemy późny obiad w przydrożnym barze. Następnie robimy szybkie zakupy i jedziemy za miasto, gdzie rozbijamy namioty nad niedużym zbiornikiem wodnym. W sklepie dowiadujemy się że obowiązuje zakaz kąpieli z powodu skażenia wody. To pierwsza nasza noc pod namiotem na ukraińskiej ziemi. Śpi się tak samo jak na naszej polskiej, choć tutaj bardzo dokuczają nam maleńkie komary.
Pierwsze morskie fale
Kolejny dzień znów wita nas słońcem – pakujemy się szybko i ruszamy w trasę. Początkowo owiewa nas przyjemne, poranne chłodne powietrze, lecz szybko robi się dokuczliwie gorąco. Po drodze stajemy w przydrożnym barze na śniadanie. To miejsce przywodzi nam na myśl zdjęcia z Teksasu: długie proste, wokół wypalone słońcem równiny i stepy i wśród tego wszystkiego jeden przydrożny bar, przy którym stoją dwa tiry.
Po śniadaniu kierujemy się na Mikołajów, a potem na Kerson. 100 kilometrów za Kerson naszym oczom ukazuje się pierwszy widok na Morze Czarne. Czuć już w powietrzu orzeźwiającą morską bryzę, która znacznie umila jazdę. Tutaj zaczyna się duży ruch na drogach i jazda staje się męcząca. Coraz więcej rosyjskich rejestracji i tłumy ludzi podążających do nadmorskich kurortów. Zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy mniej uczęszczanymi szlakami do Eupatorii.
Mniej uczęszczane drogi oznaczają jednak kompletny brak stacji benzynowych. Jak na nieszczęście Tomkowi kończy się nieoczekiwanie paliwo. Zatrzymujemy pierwszy napotkany pojazd – chiński skuter, których jest tu bardzo dużo. Pytamy o najbliższą stację benzynową. 30 kilometrów to stanowczo za daleko, więc spuszczamy benzynę z TDM-a który ma największy zbiornik i najmniej pali. Późnym popołudniem docieramy do Eupatorii, która wita nas u swoich bram stacją paliw. Dojeżdżamy nad sam brzeg morza, aby pierwszy raz ujrzeć je w swojej całej okazałości. Spotykamy tam również pierwsze japońskie motocykle – Africa Twin i Varadero dosiadane przez dwóch Ukraińców.
W Eupatorii nocleg znajdujemy za pośrednictwem miejscowych naganiaczy, którzy na obrzeżach miasta czekają na turystów by zaprowadzić ich do kwatery. Tutaj noclegi nie są już tak tanie. Cenowo można je porównać do tych nad polskim morzem, natomiast warunki bytowania są o niebo lepsze niż w dotąd odwiedzanych ukraińskich hotelach. Szczęśliwie w pobliżu kwatery znajduje się parking strzeżony. Po burzliwej negocjacji spowodowanej brakiem wolnych miejsc znajdujemy kawałek powierzchni na nasze motocykle. Po rozpakowaniu ruszamy w kierunku plaży, by po raz pierwszy zamoczyć nogi w Morzu Czarnym.
Nasze dziewczyny dają się naciągnąć na narysowanie portretu przez pseudoartystę o polskim pochodzeniu. Początkowo miało być to za darmo. Portrety wprawdzie w niczym nie przypominają twarzy dziewczyn, a mimo to jesteśmy lżejsi o 20 hrywien, czyli około 8 zł. Dzień ma się ku końcowi, a my jesteśmy zmęczeni całodzienną jazdą w upale, wracamy więc do kwatery i idziemy spać.
Poobijany Czech
Z samego rana udajemy się na plażę, by poleżeć w słońcu i wykąpać się w morzu, lecz nasze plany po dwóch godzinach szybko ulegają zmianie. Masa ludzi, brud i kupy śmieci zniechęcają nas do plażowania, więc jedziemy dalej. Około południa wyruszamy z Eupatorii w kierunku Bakczysaraju.
Jak czytamy w przewodniku, wspaniałe wnętrze Krymu samo w sobie jest celem godnym podróży. „To tu chłostane przez wiatr wzgórza tworzą wypiętrzone skalne formacje, a rozległe sady owocowe i winnice wiosną i latem barwią krajobraz na zielono, nie wspominając już o ogromnych polach dzikich kwiatów”. Miasto to będzie ważnym punktem naszej podróży. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy brzegu morza w miejscu, gdzie odbywa się ukraińska Metalmania.
Krym
Jedną z rdzennych ludności Półwyspu Krymskiego byli Tatarzy. W 1784 r. półwysep został oficjalnie przyłączony do terytorium rosyjskiego i następnie silnie rusyfikowany. Ludność m.in. mołdawska, tatarska, mongolska została siłą wyrzucana ze swych wsi, które następnie plądrowano i równano z ziemią. W czerwcu 1945 r. utworzono obwód (województwo) krymski będący częścią Rosyjskiej Republiki Radzieckiej. Po 10 latach Chruszczow – który sam był Ukraińcem – włączył go do ukraińskiej SSR. W 1989 r. Rada Najwyższa ZSRR wydała dekret zezwalający Tatarom krymskim na powrót w rodzinne strony po wielu latach zesłania, którym wyznaczono osiem tzw. stref osiedlenia. Po 1989 r., w wyniku powolnego rozpadu Rosji i dążeń separatystycznych ludności krymskiej, rząd Ukrainy uchwalił ustawę przyznającą Półwyspowi Krymskiemu autonomię. Republika ma swój hymn, herb i flagę.
Podczas postoju, okazuje się że wyciek oleju w TDM-ie bardzo się nasila. W dalszej drodze do Bakczysaraju kupujemy silikon silnikowy. Na miejsce docieramy około godziny 18. Pod hotelem w którym się zatrzymujemy spotykamy Czecha na Varadero, który próbuje polepić motocykl taśma klejącą.
Jak się później okazuje, miał on z żoną wypadek – z ulicy podporządkowanej wyjechała Łada i wymusiła pierwszeństwo, czego następstwem była stłuczka. Na szczęście skończyło się tylko na złamanej nodze u żony, która wróciła samolotem, a on próbuje poskładać motocykl by wrócić nim do domu. Podjeżdża do nas trzech Węgrów którzy zobaczyli nasze motocykle pod hotelem. Podczas całej podróży bardzo ciężko było spotkać japoński motocykl a tutaj nagle takie spotkanie – pod hotelem stoi już osiem „japończyków”. Przyjemny widok tak daleko od domu.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Pozostała część wieczoru mija nam na poznawaniu miejscowego folkloru w bardzo ciekawym lokalu. Bakczysaraj to dawne tereny tatarskie. Znajduje się tutaj pałac Chana, a knajpa do której trafiliśmy jest zrobiona właśnie w stylu tatarskim. Siedzimy po turecku na dywanach, przy półmetrowym stole i słuchamy muzyki granej na żywo. Zabawiamy tam do późnej nocy i wychodzimy naprawdę zadowoleni.
Przejażdżka Uazem
Kolejnego dnia ostro bierzemy się za zwiedzanie. Pierwszym jest pałac Chana. Nic nadzwyczajnego, tym bardziej, że przewodnik mówi szybko po rosyjsku i przez to mało rozumiemy. Po wyjściu z pałacu spotykamy dwie Polki, które przyjechały tu na rowerach. Następnie udajemy się do słynnego skalnego miasteczka Czufut-Kale znajdującego się na szczycie góry.
Czufut-Kale
Ta średniowieczna forteca zbudowana przez Żydów jest jednym z najczęściej odwiedzanych skalnych miast na Półwyspie Krymskim. Schrystianizowane plemiona Alanów jako pierwsze zajęły ten strategiczny punkt, a liczba wzniesionych tu klasztorów sprawiła, że miejsce nazwano Kyrk-Or (czterdzieści fortec). Ulice miasta zachowały się do dziś, a w okolicy znajduje się mnóstwo wykutych w skale domostw.
Przed wejściem na szlak zagaduje nas miejscowy i proponuje podwiezienie na wierzchołek skały. Długo się nie zastanawiamy. Podróż Uazem trwa ok. 20 minut, a po drodze oglądamy naprawdę niezłe widoki – im wyżej tym piękniej. Na horyzoncie widzimy nawet najwyższe pasmo gór na Półwyspie Krymskim, ciągnące się wzdłuż całego wybrzeża.
Miasteczko skalne to średniowieczna forteca Żydów, którą warto odwiedzić. Po wyjściu z tego miejsca napotykamy na niedawno odkrytą studnię, na której dnie podobno znaleziono skarb o wartości 4 mln dolarów.
Po wejściu do jaskini schodzimy w dół bardzo stromym korytarzem, a następnie idziemy krętymi schodami. Różnica temperatur w na dole i na górze wynosi ok. 20º.
W drodze powrotnej zwiedzamy jeszcze prawosławną cerkiew. Aby wejść do środka dziewczyny muszą założyć na głowy chusty. Wewnątrz obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, ale udaje się nam go oszukać. Po zejściu ze szlaku pakujemy się do prywatnego busa, który podwozi nas pod sam hotel. Po obiedzie nadchodzi czas żeby zrobić użytek z kupionego wcześniej silikonu i zlikwidować wyciek z TDM-a.
Podczas rozbiórki okazuje się, że nie mamy jednego klucza imbusowego, bez którego nic nie zrobimy. Stróż komunikuje nam, że na Ukrainie nie używa się tak specjalistycznych narzędzi i będziemy mieć problem żeby kupić podobny. Daniel z Łukaszem udają się w miasto w poszukiwaniu klucza i po paru chwilach wracają z potrzebnym towarem. Po godzinie Yamaha jest gotowa do drogi, a my idziemy spać.
Nocleg z rycerzami
Kolejny dzień to kolejna wczesna pobudka, szybkie śniadanie i wyjazd o 7.30 w stronę Sewastopola. Tutaj zaczynają się już góry, ostre zakręty i równiutki asfalt. Sewastopol to miasto położone na zachodnim wybrzeżu Krymu. Do 1997 był zamknięty dla ludzi z zewnątrz. Wstęp wolny miał tu jedynie personel floty czarnomorskiej wraz z rodzinami. Kiedy znacznie złagodzono wymogi bezpieczeństwa strefy wojskowej, miasto udostępnione zostało dla wszystkich.
Jest tu czysto, wszystko jest wyjątkowo zadbane, a ulicami spacerują rosyjscy marynarze w mundurach. Miasto bardzo różni się od wielu szarych postsowieckich aglomeracji. W portach można zobaczyć okręty podwodne i pancerne. Poza tym w mieście znajduje się muzeum marynarki wojennej oraz oceanarium. Do muzeum wybieram się z Łukaszem: chcemy oglądać okręty i działa, a w muzeum znajdujemy głównie materiały propagandowe. Następnie udajemy się z dziewczynami do oceanarium.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Tutaj jest już dużo ciekawiej. Cała masa egzotycznych zwierząt, których w Polsce się nie zobaczy. Po południu jedziemy dalej drogą M18 wzdłuż wybrzeża w kierunku Jałty – a docelowo do Sudaki, zwiedzając po drodze Jaskółcze Gniazdo i kilka mniejszych miasteczek.
Jaskółcze Gniazdo
Ta efektownie położona i oryginalnie wykonana budowla jest architektonicznym symbolem Krymu. Zamek został zaprojektowany i zbudowany pod koniec XIX w. w stylu neogotyckim na zamówienie niemieckiego przemysłowca naftowego barona von Steinhel. Na początku 1914 r. otwarto tutaj restaurację Jaskółcze Gniazdo. Po rewolucji październikowej w 1917 r. w budynku rozlokowano bazy turystyczne, a następnie bibliotekę sanatoryjną Perła. Podczas wielkiego trzęsienia ziemi w 1927 r. dostęp do zamku został odcięty – zawaliła się część skały, a także dekoracyjne blanki i szpice budowli. W latach 1968-1971 były prowadzone prace renowacyjne obiektu. Obecnie wewnątrz znajduje się kawiarnia.
To jest chyba najładniejszy odcinek trasy podczas całego naszego wyjazdu. Niekończące się zakręty, podjazdy i zjazdy. Po prawej stronie piękne Morze Czarne, a po lewej góry. Około godziny 21. docieramy wreszcie do Sudaka zahaczając jeszcze o Nowy Świat.
Robi się już ciemno, a my nie mamy jeszcze noclegu. Rozbicie namiotów nie wchodzi w grę, gdyż po prostu nie ma na to odpowiedniego miejsca.
W Sudaku znajduje się zamek, na którym początkowo chcemy przenocować, lecz nie udaje się nam to ze względu na zakaz wjazdu na dziedziniec. Odbywa się tam akurat festiwal rycerski. Szczęśliwie jeden z uczestników oferuje nam pomoc w znalezieniu noclegu. Po kilkunastu minutach zaprowadza nas do pewnej kobiety, która wpuszcza nas na podwórko i pozwala rozbić namioty za drobną opłatą.
Razem z nami na tym niecodziennym polu namiotowym swoje namioty mają uczestnicy festiwalu rycerskiego. Jest już bardzo późno, odpuszczamy więc zwiedzanie i idziemy spać.
Błotne okłady
Ranek postanawiamy rozpocząć od zwiedzenia zamku, lecz akurat tego dnia wstęp na zamek jest płatny, więc odpuszczamy sobie tę przyjemność. Obchodzimy zamek wokół murów i ruszamy dalej w poszukiwaniu dzikiej plaży, gdzie będziemy mogli rozbić namioty i w końcu porządnie poplażować przez kilka dni . Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów i zasięgnięciu informacji u przygodnych turystów dowiadujemy się o interesującym klifie w pobliżu miejsca, gdzie się akurat znajdujemy. Trafiamy na dziką plażę, którą dookoła otaczają góry.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Widoki są cudowne, brak tłumów jak w nadmorskich kurortach. Wszyscy są zachwyceni wybrzeżem więc pada decyzja – rozbijamy namioty i zostajemy tutaj trzy dni. Reszta dnia upływa nam przy budowaniu obozowiska i korzystaniu z uroków miejsca, w którym się znajdujemy.
Wieczorem przypływają na plażę delfiny, które raz po raz pokazują swoje płetwy grzbietowe nad powierzchnią wody. Jest to dla nas naprawdę niecodzienny widok i przez kolejne pół godziny wytrwale wpatrujemy się w morze w poszukiwaniu tych uroczych ssaków. Wieczorem robimy ognisko, które przyciąga do nas grupę młodych ludzi.
Okazuje się że są to nasi biwakowi sąsiedzi. W ten sposób poznajemy Siergieja, dwie siostry z Białorusi: Galę i Maszę oraz dziewczynę Siergieja – Olę. Od tego momentu większość czasu spędzamy wspólnie. Kolejne dwa dni mijają nam na leniuchowaniu, kąpielach w blisko 30-stopniowej wodzie, okładach błotnych i wszechobecnej sielance.
Off-road
Znudzeni już plażą i słońcem postanawiamy jechać dalej i zacząć kierować się powoli w stronę domu, gdyż kończy się urlop, a do Polski pozostało jeszcze ponad 2 tys. kilometrów. Po spakowaniu obozowiska i czułym pożegnaniu z nowo poznanymi przyjaciółmi udajemy się w kierunku Kercz, aby Mierzeją Arabacką opuścić Półwysep Krymski.
Na mapach jest zaznaczona normalna droga, decydujemy się więc właśnie na tę trasę. Na obiedzie w barze pytamy napotkanego kierowcę, czy ta droga jest przejezdna, na co on odpowiada że tak, bo tamtędy jeździ czasami i że bez problemu przejedziemy.
Podbudowani tą wiadomością tankujemy pod korek i jedziemy w kierunku mierzei. Początkowo droga prowadzi asfaltem, lecz po kilkunastu kilometrach zaczyna się szuter. Następnie szuter przeistacza się w piach, a to dopiero początek mierzei i przed nami jeszcze ok. 100 kilometrów. Zawracać nie ma sensu ryzykujemy więc i jedziemy przed siebie. Najwyżej zrobimy przymusowy nocleg wśród kompletnej dziczy z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Jadąc dalej mamy po prawej stronie w odległości kilkudziesięciu metrów Morze Azowskie, a po lewej – jeziora.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Momentami można odnieść wrażenie, jakby jechało się przez afrykańskie stepy. Same wysuszone wysokie trawy i żadnych zabudowań pod sam horyzont. Tylko gdzieniegdzie widać małe stada owiec lub krów. Przejechanie mierzei do końca zajmuje nam prawie cały dzień, ale było warto. Dla ochłody wskakujemy do Morza Azowskiego, w którym woda jest jeszcze cieplejsza niż w Morzu Czarnym. Ciekawostką jest miejscowa plaża, która w całości jest pokryta drobnymi muszelkami, w których grzęźnie obładowany Transalp.
Po ciężkiej przeprawie, cali zakurzeni i zmęczeni dojeżdżamy w końcu do Heniczeska, gdzie wita nas asfalt. Regenerujemy siły obiadokolacją i ruszamy dalej, aby przejechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów zanim zrobi się ciemno. W rezultacie lądujemy w jakiejś małej wiosce, w której znajduje się zaledwie kilkanaście domów. Pytamy o nocleg i zostajemy pokierowani do kobiety, która prowadzi w domu coś w rodzaju hotelu.
Już podczas planowania podróży na Krym każdy z nas chciał chociaż jedną noc spędzić u tak zwanego „gospodarza” u którego będziemy mogli podejrzeć codzienne życie biednych ukraińskich rolników. W naszym przypadku trafiamy do samotnej gospodyni. Kobieta okazuje się bardzo miła i życzliwa. Przynosi nam świeże mleko prosto od krowy, szykuje pokoje i ogólnie dba, by niczego nam nie brakowało.
Na śniadanie dostajemy pyszną jajecznicę. Kolejne 600 kilometrów jedziemy przy pięknej pogodzie. W końcu dojeżdżamy do autostrady w kierunku Odessy i przecinamy ją aby dalszą drogę odbyć przez małe wioski Podola. Nocleg robimy pod namiotem nad pobliską rzeką.
Poluzowane szprychy
Poranek wita nas słońcem i awarią Transalpa. Podczas pakowania Łukasz zauważa, że jego tylne koło dziwnie się zachowuje. Pod wpływem ciężaru obluzowały się szprychy i pojawił się luz na łożysku tylnego kola. O wymianie łożyska nie ma mowy, naciągamy więc szprychy i ruszamy w drogę. Mamy nadzieję, że wytrzyma ono do końca podróży.
Celem dzisiejszego dnia jest Kamieniec Podolski, a następnie Chocim.
Zamek w Chocimiu
Zamek położony jest na prawym brzegu Dniestru, w głębokiej niecce, na skalnym cyplu między rzeką a jarem wpadającego do niej potoku. Był to ważny punkt strategiczny, usytuowany na przecięciu szlaków handlowych, strzegący przeprawy i pobliskiej drogi. Niegdyś ziemie te wchodziły w skład Rusi Kijowskiej, a następnie Księstwa Halickiego. Istniał wówczas gród z umocnieniami drewnianymi. W drugiej połowie XIII w. powstała tu pierwsza twierdza murowana.
Zamek ten należał w różnych okresach do Mołdawii, Turcji i Polski. W roku 1621 i 1673 Chocim był świadkiem jednych z największych bitew wojsk Rzeczypospolitej z Turkami. Od 1812 został włączony do Ukraińskiej SSR.
Podróżujemy przez małe wsie, które coraz bardziej nam się podobają. Ruch na drodze praktycznie zerowy. Jakość nawierzchni powoli się pogarsza, lecz większość polskich dróg tej samej kategorii jest w bardzo podobnym stanie. Jedzie się przez to wolniej, ale za to dużo przyjemniej niż głównymi trasami. Około 17 docieramy do Kamieńca Podolskiego którego głównym zabytkiem jest zamek. Obiekt jest zachowany w przyzwoitym stanie i widać, że cały czas jest remontowany. Po zwiedzeniu zamku jedziemy do oddalonego o 30 kilometrów Chocimia. Jesteśmy jednak za późno i nie możemy już wejść do środka twierdzy.
Kolejnym, a zarazem ostatni dzień na Ukrainie mija nam w podróży przez malownicze tereny Podola, które im bliżej polskiej granicy tym bardziej przypominają nam nasze polskie Bieszczady. Robimy jeszcze tanie zakupy i tankujemy pod korek. Wieczorem przekraczamy granicę z Polską śmigając w kierunku Cisnej, aby następnego dnia rano wyruszyć do rodzinnego Radomska.
BRAWO!
Świetna relacja ze wspaniałej podróży
Marzy mi się Ukraina na motku i mam nadzieję, uda się kiedyś to marzenie zrealizować. Póki co pozostaje mi podsycanie tego wewnętrznego pragnienia poprzez czytanie tego typu relacji.
Zniechęcają mnie stereotypy krążące o tym kraju, zabójcza biurokracja i korupcjogenna policja itp…
Wspaniała relacja. Wielkie dzięki ! W tym roku była Rumunia. W przyszłym jadę(chyba znów solo) Waszym śladem. Dzięki jeszcze raz za relację. Postaram się oprzeć na waszych doświadczeniach. Co prawda byłem na Ukrainie nie raz i nie mam problemów językowych, ale zawsze puszką, a to już inna bajka.
Byłem warto pojechać zachęcam.Policja łagodniejsza niż u nas.
Wspaniały Trip. Wielu z nas zapaleńców o czymś takim marzy, również wierzę że uda mi się przeżyć podobną przygodę. Pozdrawiam i życzę Wszystkiego dobrego!
#tdm850
lewa!
Tytuł jest mylący. Półwysep Krymski to nie Ukraina tylko autonomiczna republika !
Szkoda, że z Eupatorii nie pojechaliście na zachód, w kierunku Oliniwki i Czarnomorskoje – czyli półwysep Tarchantuk. Są tam cudowne klifu których krawędzią prowadzi fajna szutrowa droga. Jedzie się nią mając z lewej bezkresny step, a z prawej urwisko i morze.
W Sevastopolu tak naprawdę najfajniejszy jest Chersonez Taurydzki z antycznymi ruinami i gigantyczną cerkwią św.Włodzimierza. Warto też przepłynąć się łódką by obejrzeć z bliska rdzewiejącą w porcie flotę czarnomorską. Z Sevastopola rzut beretem do Bałakławy i bazy okrętów podwodnych. Podziemne doki długie na kilometr robią wrażenie.
Z Sudaku jest kawałeczek do miasteczka Nowyj Svit, (kapitalna widokowo droga), a tam – równie piękna trasa piesza, zwana ścieżką Galicyna (kniaź, kolekcjoner win) oraz muzeum i fabryka szampana. Wycieczka po fabryce, zwana turą Carską kosztuje co prawda blisko 150 UAH od osoby, ale w zamian jest degustacja 10 gatunków szampanów z wyższej półki. Warto mieć zaklepany nocleg albo kierowcę, bo z wycieczki wychodzi się na miękkich nogach :)
Zjechałem Krym wzdłuż i wszerz, co prawda rodzinnym Espace, ale będą tam dwa razy, po samym Krymie zrobiłem ok. 8 tys km – wypady ze stałej bazy w Teodozji.
W przyszłym roku jadę na 40-kę znowu, tym razem wreszcie motocyklem…
SUPER!
Relacja mimo, że długa to bardzo wciąga i miło się ją czyta.
Podróż bardzo ciekawa, sam w przyszłości marzę o takiej.
Pozdrawiam z Tuszyna!
a teraz na Krym konieczna jest wiza.