NajnowszeNieznany Iran. Podróż śladami Marco Polo

Nieznany Iran. Podróż śladami Marco Polo [WYPRAWA]

-

[sam id=”24″ codes=”true”]Od lat planowałem daleką podróż motocyklem. Założenia były takie, aby nie poprzestawać na jednej dalekiej podróży, ale zrobić cykl krótszych wypadów, które ułożą się w całość. Przy okazji szczegółowo spenetrować każdy odwiedzany kraj.

Tekst: Mariusz Reweda, zdjęcia: Mariusz Reweda i Tomasz Cisak

W pierwszy etap podróży dookoła świata startuję pod koniec września 2008 roku, nie sam, lecz z Tomkiem Cisakiem. Nasza trasa biegnie przez Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię, północną Turcję, Gruzję, Azerbejdżan, Iran, Pakistan oraz Indie. Jazda motocyklem trwa 40 dni, podczas których przemierzamy ok. 14 tys. kilometrów. Na koniec nasze sprzęty zostawiamy u znajomych w Indiach, a my wracamy samolotem do Polski.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Dojazd do Gruzji miał być ekspresowy i taki jest. Prawdziwe podróżowanie zaczyna się w Batumi, z którego dalej jedziemy zobaczyć: skalne miasto Vardzia, stolicę Tbilisi i Gruzińską Drogę Wojenną. Później następuje szybki przejazd przez Azerbejdżan, w którym chcieliśmy spędzić kilka dni.

Niestety, ale w związku z nowymi przepisami celnymi, wjazd do tego kraju jest możliwy po wpłacie dość wysokiej kaucji za pojazd – nie koniecznie zwrotnej. Jednak jest furtka: można przejechać bez kaucji, ale tranzytem w trzy dni. My z tej opcji korzystamy. Zatrzymujemy się jedynie w Baku celem odbioru paczki z oponami i częściami do motocykli. Tutaj także wymieniamy oleje w silnikach naszych maszyn.

Iran (40)Dalej jest już granica z Iranem. Do Iranu wjeżdżaliśmy bez Carnet de Passages i z tego powodu mamy problemy nie tylko na tej granicy. Jednak wjazd do Iranu bez wspomnianego dokumentu jest jak najbardziej możliwy.

Persja

Określenie Persja pochodzi od nazwy ludów przybyłych na tereny dzisiejszego Iranu pod koniec II tysiąclecia p.n.e. Nazwa Iran po raz pierwszy została użyta w asyryjskiej inskrypcji z 843 roku p.n.e i brzmiała Aryānām. Przez wieki słowo to zewoluowało właśnie do określenia Iran. W roku 1935 Reza Szach Pahlawi – wielki Szach Iranu i reformator, poprosił o używanie tej nazwy przez światową dyplomację.

W salonie u Hose

Z Baku mamy jeszcze ok. trzystu kilometrów do irańskiej Astary, gdzie jest przejście graniczne. Kolejno wyjeżdżamy na drogę wzdłuż Morza Kaspijskiego do miejscowości Reszt, przy okazji tankując paliwo (litr za ok. 1,10 zł).
Iran mocno poszedł naprzód od mojej ostatniej wizyty pięć lat temu. Ewidentnie podniosła się stopa życia. Jeździ dużo nowych samochodów, a komórki i modne ubrania stały się niemal obowiązkowe.

Przemierzamy teraz rolniczy region, przez co nie możemy znaleźć dobrego miejsca na nocleg. Kończy się na tym, że o zmroku zaprasza nas na swoje podwórko pewien Irańczyk przejeżdżający obok nas swoim autem. Na miejscu długo musimy przekonywać Hose – bo tak ma na imię, że chcemy spać w namiotach, ale on za nic nie chce zrezygnować z ugoszczenia nas pod dachem. Jednak ulegamy jego propozycji i spędzamy długi wieczór w salonie, zakończony sutą kolacją.

Iran (33)Hose jest jedynym spośród wielkiej rodziny tego domu o otwartym umyśle. Możemy z nim podyskutować na wiele tematów. Po kolacji zaprowadza nas do innego pokoju i zostawia z bratem, z którym oglądamy telewizję, czyli fantastyczne pudełko, które uwalnia od zastanawiania się nad samym sobą i tym, co dookoła. Kiedy wychodzimy z jadalnego, do kolacji przystępują kobiety.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Pokoje praktycznie nie są umeblowane, a wszystkie podłogi wysłane dywanami. Na nich się siedzi i na nich rozścielono obrus pod dania kolacji. Przy ścianach stoją pufy, aby można było o nie oprzeć plecy. Gospodarze namawiają nas, abyśmy przenieśli namioty pod dach, bo będzie padać tej nocy. Patrząc w czarne niebo, zauważam jedynie gwiazdy i księżyc. Ale rzeczywiście po pewnym czasie kłębią się chmury i zaczyna siąpić deszcz.

Miejscowi biznesmeni

Słońce powoli wstaje zza chmur. Jest szaro i nijako. Zbieramy nasz obóz przy akompaniamencie kur i kaczek, a z Hose wypijamy pożegnalną herbatę. Wyjeżdżamy w deszcz, po którym zaraz wychodzi słońce. Jedziemy teraz przez zatłoczone drogi wybrzeża Morza Kaspijskiego do Bandar Anzalii.

Z nadmorskich równin przemieszczamy się teraz w góry Talesz, w kierunku przełęczy leżącej na 1570 m n.p.m.. Wstępujemy też na obiad do przydrożnej restauracji. Przed budynkiem stoi kilka klasycznych, amerykańskich ciężarówek z lat siedemdziesiątych – jeszcze sprzed rewolucji Khomeiniego (byłego przywódcy Iranu).

Iran (1)Kolejny nocleg znajdujemy za Qazvin, na stokach łysych jak kolano kamienistych gór. Od dziś – z racji wysokości, mamy chłodne wieczory i ranki. Do spania wybieramy więc dawne łożysko strumienia, obok nieuczęszczanej drogi. Woda bieżąca na wyciągnięcie ręki, a ściany kanionu chronią przed dojmująco zimnym wiatrem z wysokich szczytów.

Na rozgrzewkę napoczynamy coś mocniejszego – przywiezionego z Polski. Napój zakazany tu, na ziemi fanatyków muzułmańskich. Gdyby strażnicy rewolucji zobaczyli, co pijemy, to bez sądu by nas rozstrzelali.

Rano szybko pokonujemy sto kilometrów bezpłatnej dla motocykli autostrady do Teheranu. Obowiązujące ograniczenie prędkości tutaj to 120km/h, ale właściwie szybciej jechać się nie da ze względu na jakość asfaltu i zagęszczenie ruchu. Kultura prowadzenia pojazdów w Iranie nie odbiega od azjatyckiej normy. Króluje brak wyobraźni i odpowiedzialności połączony ułańską fantazją.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Zatrzymujemy się na przedmieściach w powodzi pojazdów zdążających do centrum. Poranny szczyt komunikacyjny. Samochody przepychają się jeden obok drugiego, tak, że nawet motocyklem nie ma się gdzie wcisnąć. W korkach tracimy dwie godziny. Kiedy zdaje się że jesteśmy już w centrum, zjeżdżamy z dwupasmowej drogi w pierwszą boczną.

Chcemy zagadnąć jakiegoś taksówkarza, aby podprowadził nas pod ambasadę Pakistanu, której mamy dwa różne adresy. Jeszcze nie zdążyliśmy zdjąć kasków i dobrze się rozejrzeć, kiedy podjeżdża do nas samochód. Wyskakuje z niego energiczny człowieczek, który świetną angielszczyzną proponuje pomoc.

Iran (4)Wyjaśniamy szybko nasz problem. On dzwoni do swojej sekretarki, aby ustalić właściwy adres, a następnie do ambasady by zapytać czy dadzą nam wizy. Na koniec rysuje nam dojazd do ambasady. Wszystkie te czynności wykonuje w szalonym tempie i ze stanowczością godną fachowca od rozwiązywania problemów.

Niestety, ale nie zdążyliśmy poznać imienia naszego dobroczyńcy, a jedynie otrzymaliśmy jego numer telefonu.
Spotkanie – choć krótkie, to bardzo ciekawe. Przepaść, jaka dzieli zwykłych ludzi z ulicy czy z prowincji od takich jak ten biznesmen (zarówno kulturalna jak i obyczajowa) jest przeogromna i zdaje się, że się powiększa.

W kolejce po wizę

W ambasadzie Pakistanu odpowiedni urzędnik z niezwykłą cierpliwością wyjaśnia jak można uzyskać wizy i jakie dokumenty są do tego potrzebne. Procedura ma trwać cztery dni, a nasza euforia spowodowana szybkim dotarciem do celu nagle stacza się w emocjonalny stupor. Ciągle łudzimy się, że wszystko da się załatwić szybko i łatwo. Bo łatwiej żyć złudzeniami, zwłaszcza, jeśli często jest się wystawianym na stres.

Zgodnie z wymogami ambasady, musimy teraz zdobyć list polecający z ambasady Polski. W tym celu zatrzymujemy taksówkarza, by powiedział nam, w którą stronę mamy jechać.

Iran (35)Swoje auto parkuje w poprzek jezdni korkując ulicę, zupełnie nie przejmując się klaksonami. Długo studiuje karteczkę z adresem, który jest napisany w farsi – języku irańskim oraz po angielsku. Taksówkarz jednak nie wie gdzie to jest. Kręci odmownie swoją rozczochraną czupryną, wbija na siłę jedynkę i odjeżdża.

Tuż za nim pojawia się kolejny pomocny Irańczyk – znający angielski. Spokojny, schludnie ubrany, z obowiązkowym wąsem a’la Saddam Husajn, o lekko przebiegłym spojrzeniu i nie nachalnym sposobie bycia. Podjechał do nas najnowszym wynalazkiem irańskiego przemysłu samochodowego, o kształtach równie nijakich i pozbawionych stylu, co mydelniczka. Proponuje, że nas zaprowadzi pod ambasadę – oczywiście przyjmujemy jego propozycję.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Tym razem przebijamy się dłużej przez miasto. Nas i nasze sprzęgła w motocyklach wykańczają strome ulice, które pokonujemy w szarpanym tempie. Start, dwa metry do przodu i stop. Tak całe kilometry. Ale udaje się dojechać na miejsce. Żegnamy naszego przewodnika tak serdecznie jak tylko potrafimy.

Wprost z gościnnych rąk Irańczyka trafiamy w objęcia polskich urzędników. Tam grube drzwi i wykrywacz metali, a ponad nami zasieki z drutu kolczastego. Otwiera nam gość w rodzaju ochroniarza i prowadzi do sekretarki, z którą rozmawiamy po angielsku. W końcu udaje się nam dostać do konsula. Młody ów człowiek przyjmuje nas wielce wylewnie i ucina dłuższą pogawędkę zasypując nas mnóstwem pytań. Pomaga też załatwić odpowiednie papiery.

Iran (10)Wychodząc z ambasady stwierdzamy, że musimy coś przegryźć. W pobliskim parku robimy małe śniadanie, a zaraz po nim wypływamy wraz z rzeką pojazdów i ludzi na północno-wschodni kraniec miasta. Jedziemy po prostu przed siebie. Los zaprowadza nas do sosnowego lasu na przedmieściach. Las w Iranie!? W dodatku w Tehranie!

W nocy podczas snu kilkakrotnie budzą nas policjanci. Za pierwszym razem, aby dowiedzieć się, kim jesteśmy, a za kolejnym – sprawdzić czy wszystko w porządku.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Startujemy wcześnie rano, a pod bramę ambasady Pakistanu trafiamy bezbłędnie. Jesteśmy przed czasem, więc robimy śniadanie po drugiej stronie ulicy, obok śmietnika jakiejś budowy, czyli całkiem normalna sceneria dla podróżniczego śniadania. Przechodnie spoglądają na nas z ukradka, mając na twarzy wyraz pełen bólu, jakby chcieli powiedzieć: Czemu, wy turyści wszystko robicie inaczej niż trzeba? Zbudowaliśmy hotele, restauracje, a wy śpicie w lesie i jecie śniadanie na śmietniku?

Iran (41)O dziewiątej czasu lokalnego otwierają się podwoje ambasady. Kolejka, przepychanki. Ten, kto nie jest wyposażony w tupet i znajomość funkcjonowania urzędów w dzikich krajach, zostaje na lodzie i może spróbować jutro.
Po wyjściu z ambasady mamy już gotowy plan działania: przejechać trasę do Esfahanu, a w niedzielę wrócić po wizy do Tehranu.

Esfahan

Esfahan tak naprawdę stał się dużym miastem dopiero w X wieku, a w XI Seldżukowie ustanowili je swoją stolicą na 180 lat. Po najazdach mongolskich, dopiero w XVI wieku gród odzyskał swoją dawną świetność i stał się ponownie najważniejszym miastem Iranu.

Mimo, że w XX wieku władze Iranu starały się ucywilizować wszystkich swoich obywateli, to jednak do dziś, w górach, można spotkać przedstawicieli plemion koczowników, wywodzących swoje korzenie nawet od zapomnianych już grup etnicznych jak: Lorowie, Baluchowie i Bawanaci.

Na początek rzucamy się w powódź pojazdów. Miasto ciągnie się przez wiele kilometrów, zanim na horyzoncie ujrzymy przypominające Alpy – szczyty Alborz. Przedzieramy się teraz na wschód do Semnan: bramy pustyni Dasht. Całkiem niespodziewanie wjeżdżamy w piękny kanion, a potem na przełęcz leżącą na wysokości 2456 m n.p.m.

Otacza nas tu księżycowy krajobraz – dla nas zupełnie nowy w tej podróży, a więc fascynujący. Okolica wygląda jak zastygła kipiąca żółta siarka, gdzieniegdzie przybrana białym woalem chmur jak lukrem. Zmierzch nadaje soczystości barwom i głębi cieniom.

W Semnan tankujemy zbiorniki i tuż za miastem rozbijamy obóz. Naszą pierwszą refleksją po ustawieniu namiotów jest zgodne – wreszcie cisza.

Miejscowi dresiarze

Iran (16)Kolejnego dnia wstajemy o wschodzie słońca. Pustynia pokazuje się nam od najlepszej strony. Słońce wschodzi, jest rześko i przyjemnie. Tutaj, na północy pustyni Dasht, urwiska i kaniony odsłaniają różnobarwne osady jakichś minerałów. Skały mienią się mnóstwem barw.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie tablice przy szosie informujące o tym, aby nie filmować ani nie fotografować okolicy. W pewnym momencie zjeżdżamy z trasy, którą mamy zapisaną w GPS chcąc przejechać przez pustynię, lecz coś tu nam nie pasuje. Zatrzymujemy się po środku niczego i zaczynamy wpatrywać się w mało dokładne mapy. Nagle nadjeżdża pick-up z dwoma ludźmi w dresach.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Początkowo cieszymy się, że mamy kogo zapytać o drogę, jednak goście nie chcieli nic słyszeć o dalszej drodze przez pustynię. Chcą jednak słyszeć, co tu robimy, po co nam te nawigacje i mapy. Chcą naszych paszportów. Wygląd tej dwójki nie przypomina rolników czy biznesmenów, a tak na oko – tępych przedstawicieli władzy. Tylko te dresy?! Koniec końców, każą nam jechać za sobą rekwirując wcześniej paszporty.

W gęstym pyle dojeżdżamy pod bramę bazy wojskowej. Strażnikami też są „dresiarze”. Jednak po naszywkach na bluzie jednego z nich, wnioskuję, że to wojska rakietowe. Nasze paszporty wraz z gośćmi z pick-upa znikają za szlabanem, a nam pozostaje czekać na słońcu.

Iran (18)Zauważam kran z wodą, więc tankuję butelki na prysznic. Niedaleko przejeżdżają ciężarówki wiozące amerykańskie samochody na arabskich rejestracjach (pewnie z Arabii) oraz liczne cysterny.

Po kilkunastu minutach przychodzi major – pierwszy umundurowany. Powłóczystym krokiem powoli zbliża się ku nam, a wokół niego biega cała świta podwładnych. Straszy nas, że konfiskuje motocykle, a nas wysyła do miasta celem przesłuchania. Mam oddać wszystko, co mam w ręce tych dzikusów?! Wolę zginąć na posterunku.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Przy majorze niepostrzeżenie pojawia się tajniak w brązowej marynarce. Od razu widać, że doskonale rozumie po angielsku i to w rezultacie jego słów musimy jechać na komendę. Jednak wojskowi nie są tak ciemni, na jakich wyglądają. Zarekwirowane pod naszą nieobecność GPS przejrzeli bez problemu.

Major pożegnał się z nami i dał eskortę do Semnanu. Odprowadzają nas na niewidocznej smyczy – mają nasze paszporty, więc nie obawiają się, że damy nogę.

Na miejscu tutejsza Policja rezerwuje dla nas jeden z pokoi w hotelu, pokój, w którym odbędzie się śledztwo. Na początek sok z pomarańczy. Potem do starszego, brodatego policjanta dołącza młodszy, flegmatyczny, znający angielski.
Ja jako pierwszy jestem przesłuchiwany. Policjant okazuje się niezwykle wnikliwym wywiadowcą, który swoją osobistą dumę (swoistą ludziom ze Wschodu) zamienia na nieśmiałość, lecz drąży każdy temat jak kropla wody skałę.

Iran (23)Jak się później okazuje, jest on lokalną szychą tajnej policji. Jeden z przesłuchujących podczas śledztwa przegląda nasze kurtki i cały bagaż zamontowany na motocyklu. Dużo pytań płynie bardziej z jego ciekawości osobistej niźli z chęci usidlenia turysty.

Następnie zostaje wypytany o szczegóły Tomek. Ufff, chyba udało się szczęśliwie rozwiązać nasze problemy i puszczą nas wolno. W łazience widzę swoje odbicie w lustrze. Na miejscu policjantów wsadziłbym takiego turystę za wygląd bez przesłuchania na 48 godzin do paki. Z taką twarzą mogę być terrorystą, a nie obieżyświatem.

Po nocy za ok. 90 zł za dwóch, oddają nam całą elektronikę, ale z wyładowanymi bateriami i wylewnie żegnają.

Chwila refleksji

Po 113 kilometrach i jednym postoju na śniadanie, dojeżdżamy do Damghan. Tu tankujemy do pełna, aby starczyło nam na trasę przez pustynię. Wspinamy się po doskonałym asfalcie na wysokość ponad 1700 m n.p.m., gdzie za przełęczą ukazuje się naszym oczom pustynia Dasht. Zjeżdżamy tutaj na 730 m n.p.m. i znowu robi się gorąco.

Iran (25)Pagórki ustępują miejsca żwirowym i piaskowych wydmom, fantazyjnie rzeźbiony przez wiatr i wodę, gdzie rozpadliny i kaniony układają się w przepiękne mozaiki. Wielka Słona Pustynia Dasht ma ponad 500 kilometrów długości i 250 szerokości.

Tutaj roztacza się widok na nicość. Idealnie płasko jak na spokojnym morzu. Słono też jak na morzu. Teren niedostępny, bo piaszczysty.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Zaczyna zmierzchać, kiedy dostrzegam pierwsze ślady samochodu odchodzące w pustkę od asfaltu. To jest jedyna okazja, aby zjechać w interior i poszukać noclegu. Pustynia okazuje się skamieniałą solą. Jest bardzo twardo, a sól tworzy ostre krawędzie na połamanych płytach błota. Następnego dnia jedziemy do Yazd, w którym wymieniamy wreszcie opony.

W centrum miasta zatrzymujemy się przed Amir Chakhmaq – taki rodzaj trzypiętrowego pomnika, w formie fasady budynku, dla upamiętnienia śmierci uczonego Imama Hosseina. Tomek idzie zwiedzać, a ja siadam na krawężniku, aby popisać. Po chwili otaczają mnie miejscowi, wlepiający wzrok w każdy mój ruch. Motocykle, ludzie z innego świata, wzbudzają tak silną fascynację, że chyba nikt nie może się jej oprzeć. Mimo wielu zaproszeń i zmęczenia postanawiamy pojechać i poszukać noclegu na pustynię.

Tuż po wschodzie słońca powietrze jest rześkie i wilgotne. Na dzisiaj planujemy przejechanie przez góry do Esfahanu. Tym razem nie korzystamy z dróg zaznaczonych na mapie, lecz posłużymy się punktami z GPSa ze zdjęć satelitarnych.
Asfalt kończy się po 35 kilometrach. Zjeżdżamy na szerokie szutrówki. Tomek musi trzymać się daleko z tyłu, bo pył spod kół mojego motocykla unosi się na trzy kilometry.

Iran (44)Gdzieś w interiorze, krajobraz, mimo, że piękny i niecodzienny, staje się powtarzalny i gdyby nie nawigacja, trudno byłoby ustalić, jaki przejechaliśmy dystans i dokąd zmierzamy. Nagle wpadamy na drogę o konsystencji mąki, a koła motocykli zapadają się w grunt o prawie dwadzieścia centymetrów.

Kiedy dojeżdżamy do wzniesienia skąd droga odchodzi w bok od jednego z licznych tu rurociągów, zatrzymujemy się na śniadanie. W Varzaneh dzwonimy z budki telefonicznej do ambasady Pakistanu w Tehranie, aby zapytać o nasze wizy. Są już gotowe – otrzymujemy odpowiedź. Więc z lekkim sercem udajemy się asfaltami do Esfahanu.

Na miejscu dość szybko trafiamy do hotelu Amir Kabir Hostel – podobno najtańszego w mieście, a popołudnie spędzamy na głównym placu Esfahanu – Imam Square. Dziś jest święto, więc otwarto wszystkie sklepiki z souvenirami, a trawniki wypełniają się masami piknikowiczów.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Kolejnego dnia z Esfahanu jedziemy z powrotem na północ do Tehranu, aby odebrać wizy. Zajmuje nam to nudne dwa dni. Czekanie, monotonia, to w podróży częste zjawisko. Tak naprawdę to odróżnia wyprawę od wczasów, gdzie niemal każdą godzinę zaplanowano z góry. Następnego dnia wracamy znowu w okolice Esfahanu. Nocleg znajdujemy już po zmroku na wysokości 1845 m n.p.m.

Dziś wyznacznikiem naszej podróży staje się temperatura. Rano składamy namioty przy ok. 8°C, a lekki wiaterek jeszcze bardziej nas ponagla.

Iran (45)Wyjeżdżamy na główną drogę z zaparowanymi szybkami w kaskach. Daleko nie ujeżdżamy, gdyż zatrzymuje nas policja. Droga prowadzi do zamkniętego miasta Zoob-Ahan, do którego nie jesteśmy wpuszczeni. Ponad nim unosi się smog, a kominy tłoczą tony trucizn.

Nie mija dużo czasu, a ja mam ochotę zatrzymać się i objąć palcami gorący tłumik. Mimo, że założyłem dziś ciepłe rękawice, ręce zupełnie mi zgrabiały.

Tereny przemysłowe zostają za nami, a teraz otaczają nas piargowe wzgórza. Tutaj drogę poprowadzono przez tunel, w którym można się ogrzać, ale i udusić od wyziewów licznych ciężarówek. Po kilku godzinach wjeżdżamy w jeszcze wyższe góry. Pierwsza przełęcz to 2463 m n.p.m. Na długości ponad dwustu kilometrów przekraczamy cztery doliny, niezliczone ilości serpentyn, aby zjechać na 500 m n.p.m. i ponownie wdrapywać się na ponad 2000 m n.p.m.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Mimo, że w XX wieku władze Iranu starały się ucywilizować wszystkich swoich obywateli, to jednak do dziś, w górach, można spotkać przedstawicieli plemion koczowników, wywodzących swoje korzenie od Turków Qashqa i Bakhtyari. Tutejsi ludzie wyróżniają się ubiorem. Mężczyźni noszą czarne spodnie o niezwykle szerokich nogawkach.

Jeden z napotkanych tubylców próbuje się dowiedzieć, po co my tu, skąd my tu, a przede wszystkim, dlaczego my tędy, a nie asfaltową drogą dookoła gór. Nie sądzę, aby pojął, dlaczego my tu.

Trochę historii

Iran (46)Rano wita nas piękna pogoda. Do asfaltu zostaje nam tylko kilkaset metrów. Serpentynami, ścigając się z pick-upami rolników, wyjeżdżamy na płaskowyż. Wszędzie dookoła widzimy ślady nocnej burzy. Mijamy kolejne miejscowości, a teren powoli zmienia się w rolniczy.

Za Shusthar skręcamy z głównej drogi na zachód do Choqua-Zanbil, gdzie spodziewamy się odnaleźć jeden z zabytków UNESCO. Mijamy kilka posterunków wojskowych, powoli zagłębiając się w nizinną krainę pól uprawnych, poprzecinaną licznymi kanałami nawadniającymi i rzekami. Trochę klucząc, docieramy do Ziguratu w pobliżu miasteczka Choqua-Zanbil. Przyjeżdżamy dość wcześnie, jeszcze przed pierwszym turystycznymi autokarami. Szybko robimy śniadanie, a Tomek przy okazji rozwiesza mokre pranie.

Nagle przyjeżdża kilka autobusów, z których wprost na nas wylewa się potok ludzi. Reklamowany Zigurat mnie nie zachwyca, nawet nudzi. Trudno przecenić jego walory estetyczne. Kupa nie wypalonych cegieł i muru z gliny ze słomą, a wszystko to w kształcie przypominającym budowle Inków. Nie można wejść do środka, a fotografowanie z zewnątrz, w świetle poranka wychodzi dość płasko. Inspiracją do budowy Ziguratu (tego jak i kilku innych) była wiara, że bogowie zamieszkują szczyty gór – grody te miały je symbolizować.

Iran (19)Stąd wyruszamy do Susa obejrzeć zamek Dariusza (króla Persji) i muzeum poświęcone znaleziskom archeologicznym sprzed kilkudziesięciu wieków. O ile muzeum swoimi eksponatami może wprowadzić w zadumę, o tyle zamek Dariusza (ciągle w remoncie) najlepiej prezentuje się z daleka.

Z Susa wyruszamy około południa. Od Ahwaz droga przebiega po na wskroś wręcz tłustej od ropy ziemi. Z każdej strony atakują nas kominy rafinerii, czarny dym bucha jak z piekła, a potężne płomienie ze strzelających w powietrze rur, nadają temu krajobrazowi wymiar ostateczny, albo raczej krańcowo zepsuty. Nikt tu nie przejmował się estetyką czy normami ekologii. Dym, wycieki, pożary, bez ładu i składu, w imię zasady – przyroda w służbie człowieka.

Jak pies na smyczy

Za Bandar-e-Deylam zjeżdzamy z drogi w pustkę szarej pustyni. Nie jest to piasek ani żwir, ale rodzaj suchego błota. Trochę wieje i pada, lecz po obiedzie i herbatce z sokiem, co miał udawać wino bezalkoholowe, robi się całkiem ładnie i ciepło. Nie mogę przy okazji odmówić sobie spaceru przed siebie, gdzieś w czarną pustkę. Tam gdzieś dalej, za pięć kilometrów, jest Morze Arabskie.

Iran (32)Noc w zamierzeniach miała być cicha, spokojna i pierwsza od noclegu na słonym jeziorze – ciepła. W samym jej środku nawiedza nas dwóch żołnierzy. Wycelowali światła swojego pickupa w nasze namioty, a pytania we mnie, bo pierwszy wylazłem z namiotu.

W myśl zasady „pokorni żyją dłużej” zacząłem miło i w tonie przepraszająco-zagubionym na nie odpowiadać. Prawie się udało ich zbyć, ale sierżant dzwoni do swojego szefa i zdaje mu relację. Co to za wojsko, co kontaktuje się przez komórkę ze sztabem!? Boss zarządza, aby przetransportować turystów do jednostki, bo na tym pustkowiu jest niebezpiecznie.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Ale dlaczego? Otóż cierpliwy sierżant tłumaczy, że tu niedaleko jest Kuwejt i snajperzy mogą nas na tej pustyni powystrzelać jak kaczki, a on będzie się musiał potem tłumaczyć z trupów w swoim rewirze. Ostentacyjnie nerwowymi gestami składam namiot, myję zęby i załatwiam ,co trzeba pod osłoną nocy. Przez cały czas pickup oświetlał nam pracę reflektorami – doskonały moment, aby nas zdjęli snajperzy z odległości prawie stu kilometrów!

Odjeżdżamy za żołnierzami na niewidocznej smyczy, gdyż zabrali nam paszporty. Jedziemy tak może z pięć kilometrów i wjeżdżamy na teren bazy wojskowej, której zabezpieczenie bojowe urąga wszelkim zasadom. Pod rtęciową lampą spotykamy się z szefem. Czeka on na nas stojąc w spodniach od dresu i koszulce piłkarskiej.

Iran (50)Nic to! Jego żołnierze wyglądają jak stos butów bez pary. Jeden jak tyczka w za krótkich spodniach. Inny czarny jak smoła. Kolejny trochę za gruby jak na poborowego, a czwarty za niski. Oglądają nasze paszporty podśmiewając się z nazwisk i kolejno wskazują miejsce w rogu placu, gdzie możemy rozbić namioty.

Rano pogoda wcale nie nastraja do wycieczek motocyklowych. Niebo zlewa się z horyzontem w jednolitą, szaroniebieską breję. Wilgotny chłód osadza się parą na szybce kasku. Zbieramy namioty.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej, udaje się nam dostrzec drogę na plażę Zatoki Perskiej. Trochę grząsko, parę słonych kałuż i jesteśmy na szerokiej, piaszczystej i twardej szarej plaży. Tu przygotowujemy śniadanie. Woda ma temperaturę jak Bałtyk w lecie. Moczymy tylko nogi, wdychamy jod i zakopujemy motocykle chcąc zawrócić w mokrym piachu.
Drugie spotkanie z Morzem Arabskim następuje w najważniejszym porcie Iranu – Bandar-e-Busherer.

W cieniu dawnej Persji

Podczas całego dnia jazdy po pięknych górach, pogoda nam sprzyja, ale ostatnie sto kilometrów przed Shiraz łapie nas deszcz i nie pozwala nacieszyć oczu krajobrazami.

Shiraz

Shiraz istnieje już 31 wieków, a ważnym miastem dla Persji stało się za Sasanidów. Od XI wieku walczyło ono o prym świetności z Bagdadem. Oparło się najazdom Czyngis Chana i Timura, płacąc wysokie daniny. Dzięki temu w XIII i XIV wieku stało się ostoją dla wszelkiej maści artystów, pisarzy i przywódców religijnych. Znane było także, za czasów kolonialnych, z produkcji znanej marki win.

Jednak kilka trzęsień ziemi oraz najazdy Afganów spustoszyły je. Za czasów szacha Karim Khana, Shiraz stało się na powrót stolicą Persji. Ale na krótko. Dziś miasto nie przyciąga monumentalnymi budowlami jak Esfahan, ani unikalną atmosferą starówki jak Yazd. Za to jest prężnym ośrodkiem oświatowo-przemysłowym.

Iran (47)To był męczący dzień i noc. Dużo kilometrów, wrażeń, ciężka droga, zła pogoda i na koniec błądzenie po centrum Shiraz – ważnym centrum kultury i sztuki Iranu. Sprzęty parkujemy na hotelowym parkingu i idziemy na pieczonego kurczaka.
Ciemne, bardzo słabo oświetlone ulice, mnóstwo pływającego w kałużach śmiecia, wielu ćpunów pochowanych po bramach lub w cieniu jakby czekali na okazję.

W drugiej skrajności niesamowicie awangardowa młodzież, otępiali sprzedawcy w barach fast-foodu, kolorowy świat kin, hałas. Takie inspiracje zapamiętamy z półgodzinnego spaceru w poszukiwaniu restauracyjki. Z pewnością rano Shiraz będzie wyglądać zupełnie inaczej.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Wreszcie spokojna noc. Po prostu kładziemy się spać. Nagle z tego krótkiego snu wybija mnie dzwonek zegarka. Nie wstajemy i pozwalamy sobie na leżakowanie, jesteśmy zbyt zmęczeni.

Rano kierujemy się do cytadeli, do której wstęp kosztuje 2 zł. Wnętrze wypełnia park z fontannami i oczkami wodnymi, drzewami pomarańczy i murami licznych restauracji. Drewniane stropy, kolumny i witraże osadzone w rzeźbionych ramach. No i rodzynek, czyli ekspozycja starych zdjęć na dużym formacie. Zatrzymane w kadrze Shiraz sprzed ponad stu laty. Tak bardzo się zmieniło.

Iran (48)Z miasta wyjeżdżamy po południu kierując się do ruin Persepolis, antycznej stolicy Imperium Achamenidów. Maszyny parkujemy na parkingu strzeżonym i lecimy na szeroką promenadę miasta.

Persepolis

Miasto jest wizytówką imperium dynastii Achamenidów. Powstało w VI wieku p.n.e. ale było rozbudowywane przez ponad 150 lat, przez kolejnych wielkich władców Persji. Ruiny miasta zaczęto odkrywać w 1930 roku.

Są one jedną z największych atrakcji Iranu, podobnie jak Taj Mahal dla Indii, Mohenjo Daro dla Pakistanu, czy Kapadocja dla Turcji. Więc cała infrastruktura turystyczna wokół Persepolis to przykład możliwości irańskich przedsiębiorców.

Atmosfera jednego z najważniejszych miast dawnej Azji, dawno już gdzieś uleciała, a pomogły jej w tym rzesze turystów oraz zabiegi kustoszy, aby podać to, co stare w jak najnowszej oprawie. Pozostałości z dawnego, monumentalnego miasta będącego kwiatem, Imperium, są prawie niewidoczne. Nie ma ani jednej całej kolumny, a brama wejściowa wygląda jak po ostrzelaniu z ciężkiego karabinu maszynowego.

Iran (3)Nawet muzeum nie może pochwalić się ciekawymi zbiorami. Dwa grobowce imperatorów, wykute w skale są zniszczone, a ich wnętrza niedostępne dla zwiedzających. Jedyny smaczek Persepolis to detale, płaskorzeźby i faktura kamienia przy dobrym świetle.

Z Persepolis udajemy się na północ do Pasargande. Dziś już nie docieramy daleko. Zatrzymujemy się na godzinę przed zachodem słońca, aby zdążyć wymienić olej i filtry w silnikach.

[sam id=”11″ codes=”true”]

O świcie na termometrze jest tylko 5°C. To chyba rekordowo niska temperatura na tej wyprawie. Kiedy zbieramy się, zaczyna padać. Wsie jeszcze śpią, kiedy smagani lodowatym wiatrem pokonujemy rozległy płaskowyż. Tuż za Heratem znajdujemy skrót w kierunku Rafsanjanu i wjeżdżamy na mało uczęszczaną drogę przez Meymand. Masyw górski, który przekraczamy okazuje się wyjątkowo interesujący. Wjeżdżamy pomiędzy żwirowe osuwiska, dookoła których sterczą tępo zakończone szczyty.

Domy tutaj zupełnie odbiegają od irańskiego kanonu. Każdy ma tu mały ogródek z werandą obrośniętą winoroślą. Na stokach widzimy wiele opuszczonych lub zaniedbanych winnic.

Pod lufą AK-47

Iran (34)Tak podziwiając pejzaże martwe i ożywione, wdrapujemy się na przełęcz 2475 m n.p.m. Po drugiej stronie jest nieco cieplej. Teraz musimy zjechać serpentynami tysiąc metrów w dół. Kiedy wpadamy na główną drogę łączącą Tehran z Pakistanem, pozostaje nam tylko łykanie kilometrów.

Następnego dnia jesteśmy w Bamie. Nie zwiedzamy miasta, gdyż chcemy jeszcze dziś zdążyć na granicę, którą zamykają po południu. Tankujemy motocykle i robimy zakupy. Podczas pakowania rzeczy, podjeżdża patrol z dwoma uzbrojonymi po zęby młodziakami.

Kierowca – chyba szef wozu, upiera się, że będzie nas eskortować przez pustynię, gdyż taki jest nowy przepis. Nam jest to jednak nie na rękę. Kiedy wojskowy oddaje mi paszport, wbijam jedynkę i chcę ruszyć, ale ten chwyta mnie za rękę, a jego koledzy celują we mnie z broni.

Iran (5)Muszę jednak przejść do perswazji. Żołnierz twierdzi, że autokary czy ciężarówki nie są takim łupem dla terrorystów jak dwaj motocykliści z bogatej Europy. W końcu oficer dostaje pozwolenie od zwierzchnika (oczywiście przez komórkę) i oznajmia żebyśmy jechali razem z nim. Moją odpowiedzią jest ucieczka – i tyle mnie widzieli. Po pięciu minutach dogania mnie Tomek, który skorzystał z okazji i też im uciekł.

Wjeżdżamy w końcu na pustynię. Jest tu gorąco jak w piekle, a wzdłuż drogi stoją spalone auta. Co dziwne – mają zamknięte drzwi i wyglądają jakby były zniszczone celowo. Nasza radość wolności nie trwa długo. Dojeżdżamy do pierwszego posterunku wojskowego – oczywiście ufortyfikowanego w sposób karygodny. Tam nas zatrzymują i na siłę dają eskortę, której uciekamy. Jednak po pewnym czasie doganiają nas i pilnują znacznie lepiej.

[sam id=”11″ codes=”true”]

Ostatnia eskorta zabiera nam paszporty i niestety musimy znowu jechać na tzw. smyczy. Droga nam się dłuży, a przez częste postoje i wolną jazdę do Zahedanu docieramy mocno spóźnieni. Od mojego ostatniego pobytu, miasto nic się nie zmieniło.

Czyste, spokojne, zielone od parków centrum, strzeżone przez wojsko, otacza wianuszek slumsów wypełnionych po brzegi uchodźcami z pakistańskiego Beludżystanu i z Afganistanu. Większość z nich to margines, uciekinierzy z więzień, byli partyzanci i wagabundy. Wiele pośród nich dzieci.

Ostatnie kilometry irańskiej drogi przed granicą ciągną się jak spaghetti. Na granicy czekają nas kłopoty, ale to już zupełnie inna historia.

Wyprawa odbyła się w 2008 roku. 

Spodobał Ci się artykuł? Podziel się nim!
Motovoyager
Motovoyagerhttps://motovoyager.net
Nasi czytelnicy to wybrana grupa ludzi. Motocykliści, którzy w Internecie szukają inteligentnej rozrywki, konkretnych porad lub inspiracji do wyjazdów motocyklowych. Nie jesteśmy serwisem dla każdego, zdajemy sobie z tego sprawę i… uważamy, że jest to nasz atut. Nie znajdziesz u nas artykułów nastawionych jedynie na kliki, nie wnoszących niczego merytorycznego. Nasza maksyma to: informować, radzić, bawić nie zaśmiecając głów czytelników bezsensownymi treściami.

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY

ZOBACZ RÓWNIEŻ