Ostatnie dwa dni obfitowały w słońce, piękne widoki. Ponieważ wróciłem w góry, a konkretnie w Sudety i Karkonosze, asfalt w ogromnej większości był bardzo dobry, a zakrętów aż nadto. Nie obyło się bez niespodzianek w postaci otwartego kufra, w którym na wierzchu był rejestrator dźwięku, skrótu przez Czechy, zamiany motocykla na motorówkę oraz sarny pod moimi kołami, która przyprawiła mnie prawie o zawał, a czy o szlif… sami przeczytajcie.
Autorem artykułu oraz zdjęć jest Dariusz Drążkiewicz
Dzień 13 – Bogatynia – Radomierzyce – Zawidów – Świeradów Zdrój – Szklarska Poręba – Karpacz – Lubawka – Mieroszów – Nowa Ruda – Kudowa Zdrój – Niemojów – 312 km
Ranek w Bogatyni powitał mnie pięknym słońcem. Odbyłem jeszcze krótki spacer po okolicznych uliczkach, gdzie robię kilka zdjęć domów przysłupowych. Te domy przypominają mi czas, który spędziłem w Niemczech i przemierzając ten kraj wiele razy widziałem tego typu budynki. Niespiesznie wyprowadzam motocykl z garażu właściciela hotelu, który informuje mnie, że za kilka dni przyjeżdża 8 motocykli do niego, aby zwiedzać okolicę. Ruszam tuż po 9:00 z lekkimi obawami. Wracam w góry, które tak dały mnie i motocyklowi na początku w kość. Wewnętrznie mam jednak nadzieję, że nie przyjdzie mi już jechać po tak złych drogach, jak w Beskidach.
Po kilkunastu kilometrach zatrzymuję się na Zaporze Wodnej Niedów. Wchodzę na nią, bowiem zaciekawia mnie jej budowa, a konkretnie samoczynne urządzenie upustowe – przelewy labiryntowe. Równie ciekawa jest historia tego miejsca, bowiem zapora ziemna na sztucznym zbiorniku Niedów zniszczona została w wyniku powodzi w sierpniu 2010 r. a nowa, której odbudowę ukończono w 2017 r. ma już betonową konstrukcję. Chwilę wsłuchuję się w szum wody i ruszam dalej.
Powoli zaczynają się góry, drogi robią się coraz bardziej kręte. Pojawiają się piękne widoki, tak przeze mnie lubiane. Prawdę mówiąc o wiele większą sympatią darzę góry, aniżeli morze, bądź tereny nizinne. I to nie z powodu zakrętów, a z powodu widoków. Jedziesz krętą droga wśród lasów, skupiasz się na odpowiedniej technice jazdy, a tu nagle wyłania się piękny krajobraz, albo barierka za którą jest ogromna przepaść, bądź widzisz z góry pokonaną przed momentem trasę. Lubię się zatrzymać w takim miejscu i nacieszyć oko. Bardzo relaksuje mnie widok gór. Nawet po ciężkim dniu taki widok ładuje moje baterie do pełna. Podczas tego wyjazdu widziałem wiele takich miejsc i w wielu się zatrzymywałem co rusz zaskakiwany ich wyjątkowością.
Zbaczam trochę z trasy widząc drogowskaz na Zamek Czocha. Zawsze chciałem go zobaczyć, bo słyszałem o nim wiele. Wjeżdżam na parking i pomimo tego, iż brak jest wolnych miejsc Pan nadzorujący ruch z uśmiechem pozwala mi zaparkować obok swojej budki. Wymieniam jeszcze kilka żartobliwych zdań z nim i ruszam na zamek. Wiem, że nie mam wystarczająco dużo czasu, aby zwiedzać ten obiekt z przewodnikiem więc wchodzę tylko na dziedziniec, który i tak robi na mnie wielkie wrażenie. Zamek wkomponowany w skałę przytłacza swoją posępnością. Powstał jako warownia graniczna na pograniczu śląsko-łużyckim w latach 1241–1247 z rozkazu króla czeskiego Wacława I Przemyślidy. Jest to jedno z tych miejsce, które również bardzo lubię odwiedzać. Czas jednak goni, a przede mną przecież jeszcze Zakręt Śmierci i Droga Stu Zakrętów. Upał ciągle daje się we znaki, jednak trasa wiedzie lasami z idealną nawierzchnią.
Po drodze mijam Świeradów Zdrój, gdzie planowałem wejść na spektakularną wieżę widokową Sky Walk, jednak widząc, jaki jest tłum rezygnuję. Wiem ile mam do przejechania i jestem pewien, że się nie wyrobię przed zmierzchem tracąc tu ogrom czasu. Wolę odpocząć na Zakręcie Śmierci, który tuż przede mną.
Dojeżdżam do niego cudowną drogą przez las z lekkimi zakrętami, która sprawia mi wiele przyjemności. Przejeżdżam Zakręt Śmierci, który ma 440 m i zatrzymuję się tuż za nim. Zakręt swoją nazwę zyskał po licznych wypadkach samochodowych, do których doszło w tym miejscu. Najbardziej znanym wydarzeniem w historii zakrętu był wypadek z 1945 roku, gdy kilka radzieckich ciężarówek, przewożących żołnierzy, spadło w przepaść. Wraz z budową drogi powstały chodniki minerskie, które miały służyć do ewentualnego wysadzenia drogi w powietrze.
Jeszcze dobrze nie zdążyłem zsiąść z motocykla, gdy podjeżdża motocyklista bardzo stylowo ubrany. Szybko się zapoznajemy. Karol pochodzi z Białegostoku, ale przyjechał na motocyklu Yamaha Classic SR z Warszawy, gdzie mieszka i pracuje. Trasę pokonał w 12 godzin dnia poprzedniego, a już jutro wraca. Czyn godny podziwu na tak małym motocyklu, gdzie jak sam określił „każde wyprzedzanie to walka o życie”. Wspólnie wchodzimy na platformę widokową, wymieniamy się namiarami i Karol rusza dalej. Ja jeszcze chwilę siedzę na ławce jedząc drugie śniadanie i popijając energetyka przed punktem kulminacyjnym dzisiejszego dnia.
Zanim jednak dojadę do tego punktu przedzieram się m.in. przez Szklarską Porębę i Karpacz, w którym na pasach zaczepia mnie pieszy i informuje, że mam otwartą górną klapę kufra. Spoglądam i rzucam soczyste przekleństwo, bowiem kilka kilometrów wcześniej nagrywałem materiał filmowy przy pomocy kamery i rejestratora dźwięku z mikrofonem i to właśnie w tym kufrze miałem rejestrator z dźwiękiem z całej wyprawy. Od razu przed oczyma mam obrazek, gdy pakuję ten rejestrator na samą górę kufra, na ubrania nie chcąc go wpychać niżej, bo potem zawsze mam problem z jego wyciągnięciem.
Zatrzymuję się na przystanku załamany i pogodzony, że straciłem wszystkie pliki głosowe do wideo. Jestem pewien, że rejestrator wypadł na którymś z ostrzejszych zakrętów. Schodzę modląc się, żeby nie stracić nic więcej i oto cud! Rejestrator zaparł się o krawędź kufra i nie wypadł. Nie wiem, jak to możliwe i po raz kolejny czuję, że albo mam więcej szczęścia niż rozumu, albo ktoś czuwa nade mną po cichu. Zamykam kufer i jadę dalej. Mijam Domy Tkaczy w Chełmsku Śląski, które jak dotąd widziałem tylko na zdjęciach i ponownie żałuję, że mogę się tutaj zatrzymać na dłużej.
I oto jest – Droga Stu Zakrętów zwana też Szosą Stu Zakrętów. Jest to bardzo popularna trasa wiodąca przez Góry Stołowe, z Radkowa przez Karłów do Kudowy Zdroju. Jest to droga wojewódzka nr 387, o długości około 35 km. Doświadczeni motocykliści na pewno czerpać będą wiele frajdy z jazdy bowiem jeden zakręt przechodzi w kolejny. Dodatkowo asfalt jest bardzo dobrej jakości i prowadzi przez las, co przy dzisiejszym upale jest zbawienne. Pojawia się tutaj jednak jedna mała uwaga – jeżeli masz słaby motocykl i utkniesz za jakimś samochodem, to radości nie uświadczysz. Droga jest kręta a wyprzedzanie jest mocno ograniczone i wiąże się z ryzykiem. Ja przez ok. 1/3 drogi jechałem za bardzo wystraszoną Panią w jakimś mikroaucie, za którą ciągnęło się kilka kolejnych aut. Zanim wyprzedziłem wszystkich minęło trochę czasu, a pod kaskiem płynęły słowa powszechnie uważane za obraźliwe. Gdy już się uporałem z tym konwojem w końcu mogłem cieszyć się w pełni tą drogą.
W Kudowie-Zdroju zatrzymuję się na stacji, aby zakupić wtyczkę do gniazdka zapalniczki, bowiem gdzieś w trasie ją zgubiłem. Nie wpiąłem jej do końca i dyndała, aż został tylko sam kabel. Do noclegu mam jakieś 50 km i jestem już tam myślami, bo dzień jest męczący. Jadę wzdłuż granicy z Czechami, droga jest dobra, prowadzi w większości przez las, a moja czujność z każdym kolejnym kilometrem spada wiedząc, że już tylko 30 minut, 20 minut, 10 minut do celu. I oto ok. 10 km przed noclegiem jadąc cudownym asfaltem przez las mając w dole strumyk, a za nim Czechy, będąc już w głowie na miejscu drogę zabiega mi sarna. Momentalnie daję po hamulcach, na nieszczęście sarna przewraca się tuż przede mną, ja odpuszczam hamulec i odbijam w prawo, żeby jej nie trafić, znowu ostro hamuję, czuję jak blokuje mi się tylne koło, motocykl nurkuje i zaczyna myszkować. Sarna w ostatniej chwili dosłownie metr przede mną pozbierała się tak szybko, jak upadła, zabuksowała tylnymi kopytami i uciekła w las, a ja widzę już oczyma wyobraźni, jak szoruję po asfalcie na lewym boku patrząc tylko, gdzie pchnąć motocykl. Motocykl wykonuje jeszcze ostry taniec tylnym kołem i stabilizuje się do dziś nie wiem jak. Prędkość była przepisowa, bo 90 km/h, nie chciałem cisnąć, było już blisko. Droga była pusta z dobrą nawierzchnią i aż się prosiło o więcej, jednak zmęczenie nie pozwalało. Ponownie zastanawiam się czy mam więcej szczęścia niż rozumu, czy ktoś po cichu na górze czuwa nade mną.
Pełen adrenaliny dojeżdżam do Pani Danuty w Niemojowie, gdzie mam nocleg. Miejsce kultowe i znane wielu motocyklistom. Pani Danuta siedzi przed wejściem i gawędzi z gośćmi. Chodzi o kulach więc prosi jedną z Pań, która tu nocuje o pomoc w pokazaniu pokoju i oprowadzeniu po budynku. Jednocześnie pyta, czy jestem głodny, bowiem ma wyśmienity żurek wielokrotnie nagradzany przez znawców i pierogi. Decyduję się na żurek i jest rzeczywiście wyjątkowy. Przy opowieściach Pani Danuty m.in. o tym jak zbierała grzyby z pokładu śmigłowca wojskowego, jak spóźniła się na spotkanie z Prezydentem Wałęsą, jak prowadziła kilka schronisk i restauracji w czasach świetności i jak zmieniała samochody w czasach, gdy był to towar luksusowy.
Po żurku zostaję zaproszony na pogawędki wśród gości, dołącza do nas Peter, który mieszka tuż za granicą i również jest motocyklistą dobrze znanym w wielu miejscach Polski, ponieważ bardzo aktywnie uczestniczy w zlotach na terenie naszego kraju. Ja dowiaduję się kolejnych pięknych historii związanych z motocyklistami, którzy regularnie odwiedzają to miejsce pomagając Pani Danucie w porządkowaniu terenu i odbudowie po pożarze. Po raz kolejny przekonuję się, że dobro krąży, bo dowiaduję się, jak Pani Danuta pomagała innym zawsze, jak ich gościła, jak podchodzi do swoich gości i wcześniej restauracyjnych klientów, a teraz sama jest w potrzebie i to co Ona dawała innym wraca ze zwiększoną siłą. Sam się przekonuję o Jej gościnności, gdy przyniesiona specjalnie dla mnie z baru butelka wódki kończy się za sprawą tylko naszej dwójki. Oczywiście proponowana jest mi kolejna, ale odmawiam, bo jest już późno, siedzimy już w góralskiej dobudówce z powodu zimna i komarów z innymi gośćmi, którzy przyjeżdżają tu od lat specjalnie dla Pani Danuty, aby doglądać, jak się ma, czuje i czy czegoś nie potrzebuje. Na pytanie ile się należy za wódkę Pani Danuta jedynie reaguje uśmiechem mówiąc: „Nic. Jesteś motocyklistą, a oni pomogli wiele razy”. Czuję, że wrócę tutaj kiedyś i tę butelkę oddam z nawiązką, bo po prostu czuję się w obowiązku.
Dzień 14 – Niemojów – Lądek Zdrój – Javornik (Czechy) – Otmuchów – Głuchołazy – Racławice Śląskie – Uciechowice – Tworków – Gorzyczki – Częstochowa – 390 km
Tak oto rozpoczynam ostatni dzień wyprawy. Szczerze mówiąc nie mam w tym dniu głowy do robienia zdjęć, czy zatrzymywania się w poszczególnych miejscach, ponieważ ta moja głowa z bujnymi włosami podsumowuje już ten wyjazd, przypomina sobie najciekawsze, najcięższe, najlepsze, najgorsze wydarzenia, wyciąga wnioski. Każdy dzień podczas tej wyprawy miał coś wyjątkowego i zaskakującego. W tym ostatnim przyszło mi kawałek drogi przejechać przez Czechy. Tym razem nie wynikało to jednak z mojego niedopatrzenia podczas planowania trasy, jak miało to miejsce w drugim dniu, a z zamknięcia drogi nr 390 z Lądka-Zdroju do Złotego Stoku. Na stacji benzynowej pytam Policjanta i lokalnego mieszkańca, czy rzeczywiście droga jest zamknięta. Obaj niezależnie potwierdzają więc decyduję o drodze przez Czechy, aby nie wracać i nie nadkładać kilkudziesięciu kilometrów. Kieruję się na Javornik, a potem Paczków.
Nad Jeziorem Otmuchowskim robię przystanek i dzwonię do Damiana, kolegi z którym gram w częstochowskim zespole Forsal. Damian jest nad Jeziorem Nyskim i zapraszał mnie na przejażdżkę motorówką, gdy będę w okolicy. Korzystam i po dłuższej chwili jestem na pomoście, a następnie w motorówce. Spędzam tam jakieś dwie godziny i ruszam w stronę miejsca, w którym rozpocząłem moją przygodę.
Kilometry uciekają pod kołami w pięknej pogodzie. Krajobraz robi się coraz mniej górzysty, pojawią się coraz bardziej znane mi nazwy miejscowości, a uśmiech na twarzy robi się coraz większy. Wiem, że dam radę, że się udało, że było warto, że te bolące cztery litery i kark świadczą o sukcesie, że wykonałem plan w ok. 85% nie do końca z mojej winy, że nic się poważnie nie zepsuło, nigdzie się nie spóźniłem, poznałem cudowne miejsca, trasy, ludzi, że objechałem Polskę dookoła!
Wjeżdżam na parking w okolicach przejścia granicznego Gorzyczki od drugiej strony, stawiam motocykl w tym samym miejscu, co 14 dni temu, schodzę i wpadam w lekką euforię krzycząc pod kaskiem, że się udało. Otóż moi Drodzy udało się i było warto!
Całą tę relację pragnę zadedykować moim dzieciom, rodzicom i bratu, którzy w największy sposób przyczynili się do tego, aby ta wyprawa doszła do skutku. Dziękuję wam za to, że wierzyliście, wsparliście finansowo, duchowo i mentalnie.