Cezetą 350 z 1983 roku wyruszyłem do Maroka. Ludzie pytają czy nie boję się jeździć takim sprzętem. Ale przecież każdy motocykl może się zepsuć. Co z tego że CZ 350 często kaprysi, jest wolny i cieknący olejem? Ma jednak w sobie to „coś”.
Tekst i zdjęcia: Michał Juraszek. Data pierwszej publikacji: 31.08.2013
Czerwiec. Myślę w jakim miejscu mnie jeszcze nie było. Skandynawia zjeżdżona rok wcześniej, Rosja i Ukraina – dwa lata temu. Wiem – Maroko! Przewodnik po tym kraju od dawna leży na półce, więc najwyższa pora zrobić z niego użytek. Przygotowuję motocykl. Do stelaża montuję antyczny kufer centralny, a na tył zakładam nową oponę Mitas. Coraz większe napięcie i podekscytowanie przed startem. Wytoczona z garażu Cezeta wygląda jak rasowa fregata stojąca w porcie. Nad domem brakuje tylko latających mew. Kilkakrotnie przekopuję na sucho silnik, włączam zapłon i zapalam. Jeszcze raz przebiegam myślami po motocyklu i bagażach. Wszystko? Dobra, lecimy. Chmura dymu, rozklejanie sprzęgła, jedynka i w dzienniku kapitańskim odnotowuję wyjście z portu. Pierwszym celem jest Korbielów – granica ze Słowacją.
CZ 350
Motocykl produkcji czechosłowackiej. Pojemność dwucylindrowego silnika wynosi 350 cm3. Ten dwusuw ma moc 23 KM, a jego maksymalna prędkość to ok. 120 km/h. Jeszcze do niedawna wraz z czechosłowacką Jawą 350 i niemiecką MZ 250 były najszybszymi motocyklami na drogach bloku wschodniego. Dziś CZ 350 jest traktowana raczej jako klasyk lub zabytek.
Alpy bez iskry
Szybko mija płaska i nudna Słowacja wraz z Węgrami. Powoli zbliżam się do Alp. Zawsze marzyłem, aby sprawdzić Cezetę w prawdziwych górach. Przede mną nieznane przełęcze i fantastyczne widoki. Panuje tu całkiem zabawna pogoda – raz piękne słońce, raz ulewny deszcz. I nagle, po przekroczenie włoskiej granicy, dzieje się to, czego się obawiałem. Silnik robi wielkie uuuuuuuu… Prędkość gwałtownie spada: 70, 65, 60.
Szybko redukuję i wlokę się 40 km/h. Maszynownia! Co się dzieje? Motocykl jedzie na jednym cylindrze gdyż drugi padł. Po kilkuset metrach w deszczu świeca zapłonowa odzyskuje iskrę. Trochę dymu i silnik znów pracuje normalnie. Z ciekawości muszę sprawdzić co to było. Zatrzymuję się pod wiatą włoskiego odpowiednika PKS-u. Zakładam, że przy szybszej jeździe woda dostaje się do cewki wysokiego napięcia i tworzy wilgoć. W rezultacie tego zanika iskra na świecy. Wpycham pod bak w okolice cewek kilka reklamówek i można jechać dalej.
Zaczynam atak na moją pierwszą większą włoską przełęcz: Giovo (2094 m n.p.m.). Jej początek to serpentyny leżące wśród gęstych lasów. Biegi tańczą. Trzy i dwa w nawrotach. Panuje coraz niższa temperatura, dzięki czemu wzrasta chłodzenie silnika. Ale Cezecie taka jazda i tak nie odpowiada. Silnik wyje. Wskazówka na 3000 obr./min, a ja robię kolejny nawrót. Zakręty biorę jakbym jechał tirem – po wielkim kole, dobrze że ruch prawie zerowy. W pewnym momencie myślę sobie „gdzie takim zabytkiem pchać się w Alpy?” Z lewej wyprzedzają mnie motocykle – w większości BMW. Na przełęczy spotykam wielu ciekawskich kierowców – mój CZ wzbudza niemałe zainteresowanie. Następna przełęcz: Stelvio (2758 m n.p.m.). Zaczynają się ostre podjazdy. W nawrotach redukuję do pierwszego biegu. Inne motocykle jakoś lżej śmigają w tych winklach. Na szczycie mgła, a na poboczach zalega brudny śnieg. Widoczność spada niemal do zera. Przez grubą warstwę odzieży zaczyna przenikać coraz większy chłód.
Gminna mafia
Powoli zbliżam się do granicy francuskiej. Wybierając się do tego kraju należy zapamiętać, że w niedziele i święta sklepy i stacje paliw są pozamykane. A drogi? Można iść na łatwiznę i jechać autostradami lub głównymi trasami. Ja wybieram wariant trudniejszy – jazdę bocznymi asfaltówkami przez urokliwe, lecz zapomniane wsie. Szybko przecinam wąskie malownicze drogi. Starsi ludzie siedzą na ławkach przy drodze, przy kamienicach i domostwach nie remontowanych od nowości.
W pewnym momencie odruchowo spoglądam w lusterko i w odbiciu zauważam kanciaste światła kanciastego samochodu – to Skoda Favorit na czeskich tablicach. Kierowca na mnie trąbi, a pasażerowie pozdrawiają. Chyba poznali mój socjalistyczny motocykl. O ile w Alpach był problem z noclegami na dziko (nocowałem na kempingach), to we Francji jest już lepiej. Mnogość przestrzeni sprzyja rozbijaniu namiotów. Spanie u gospodarza odpada – nie w tym kraju. Miałem nawet ochotę pytać czy ktoś nie wynająłby mi kawałka ziemi, ale niestety Europa Zachodnia odgradza się od ludzi.
Zawracam na pobliskim parkingu myśląc, co tu zrobić. Zauważam, że od pewnego czasu śledzi mnie srebrny volkswagen. Udaję że czytam mapę. Może to mafia? Kanibale? Samochód podjeżdża do mnie, a z jego wnętrza dobiega kobiecy głos. Przez kask i wolne obroty motocykla nic nie słyszę, jedynie strzępki słów – polskich słów. Wyłączam silnik i rzucam kotwicę. Godzinę później jem francuskie przysmaki w domu Oli. Ola studiuje we Francji. Do swojej dyspozycji ma budynek gminy, więc jeden pokój się dla mnie znajduje. We wsi żyje tylko 25 osób. Niedługo miejsce to umrze i zostaną same domostwa. Miłe uczucie pogadać z kimś po polsku na odludziu. Cezet stoi na zewnątrz, a ja śpię w wygodnym łóżku.
Koniec Europy
W końcu Hiszpania, Półwysep Iberyjski. Na południowy kraniec można jechać wzdłuż wybrzeża, ale to nie dla mnie. Może jest tam i ładnie, ale na pewno drogo i tłocznie. Wybieram drogę prosto przez środek kraju. Cezecie się to podoba. Otaczają mnie pustkowia. Co jakiś czas mijam małe wioski i miasteczka. Łączą je idealnie równe drogi – długie proste i łagodne łuki. Przed Lleidą wpadam na ekspresówkę. Po dwa pasy ruchu w jedna stronę, na których panuje ogromny ruch. Na zegarze 80 km/h. Motocykl idzie jak burza, ale i tak wszyscy mnie wyprzedzają. Co ciekawe, obok drogi którą jadę, jest wytyczona również autostrada. Dziwny kraj. Szczęśliwie nawijam kolejne kilometry, jednak sielanka nie trwa wiecznie. Niespodziewanie przerywa ją ryk klaksonu. Kierowca ciężarówki powoli mnie wyprzedza. Zauważam po jego tablicach że jest z Polski. Wspaniałe uczucie. Mam łzy w oczach. Dla takich chwil warto żyć.
Gdzie można nocować w Hiszpanii? Można w rozwiniętej sieci kempingów. Ja wybieram zawsze wersję darmową – na dziko. Wielkie przestrzenie dodatkowo do tego zachęcają. To już południowy kraniec Europy, widać to po coraz większym ruchu pojazdów z najróżniejszymi rejestracjami. Przed miastem dopadam trasy szybkiego ruchu. Teraz tylko trzeba znaleźć supermarket i przeprawę promową. W sklepie robię ostatnie zakupy na Starym Kontynencie. Mają nawet olej do dwusuwów – Cepsę 2T (20 zł/litr).
Kierując się znakami, docieram do miejsca które wygląda jak port. Nieco dziwnie wyglądający budynek przypomina lotniskowy terminal. Parking chyba jest tu płatny, więc staję motocyklem na poboczu, gdzie na szczęście nikt mnie nie zaczepia. Cezet zostaje, a ja idę po bilety. Znajduję kilka mniejszych kas, w których pytam o ceny. Pojawia się pierwszy naganiacz. Chce bym poszedł z nim i nabył je za mniejszą kwotę u jego agenta. Chwali się, że ma je niby taniej. Jak taniej? Widać przecież po cenach że mniej zapłacę w kasie. Decyduję się na zakup biletu w jedną stronę (150 zł). Wychodzi to trochę mniej niż bilet „open” w obie strony, który wart jest ok. 350 zł. Zapłaty chcę dokonać kartą Maestro, lecz terminal jej nie przyjmuje, podobnie jest z Visa Electron. Na szczęście mam przy sobie odpowiednią ilość gotówki. Na koniec zostaje mi tylko przeprawa przez Cieśninę Gibraltarską.
CZ 350 wita Afrykę
Dopływamy do Ceuty – kawałka Hiszpanii na Czarnym Lądzie. Klimat marokański widoczny jest tu wszędzie. Jednym słowem – brudno i tłoczno. Hiszpańską granicę przekraczam bez problemów. Natomiast na marokańskiej zaczną się problemy. Przed sobą mam kilka pasów ruchu. Strażnik kieruje mnie do kolumny pomiędzy samochody.
Ceuta
Miasto to i jednocześnie twierdza jest położone na afrykańskim brzegu tworzącym Cieśninę Gibraltarską. Zajmuje 18,5 km2. Ceuta należy do hiszpańskiego regionu Andaluzja, posiada autonomię, a do wybrzeża Hiszpanii jest niecałe 22 km. Mieszkańcami miasta w większości jest rdzenna ludność Afryki Północnej.
Szybko oceniam sytuację – łatwo nie będzie. Panuje tu straszliwy bałagan. Przylatuje naganiacz – muszę go kulturalnie spławić. Idę pod budki celników, przy których stoi kilka osób. Wszyscy trzymają w rękach powypełniane blankiety. Po co one i kto je rozdaje? Oczywiście – naganiacze. Zignorowany wcześniej naciągacz znów mnie atakuje, ale tym razem biorę od niego druczek. Moja sytuacja wygląda trochę kiepsko, gdyż wszelkie napisy są w języku francuskim oraz w marokańskich szlaczkach. Mój naganiacz na szczęście tłumaczy mi te rubryki na język angielski. Uff, papierek wypełniony.
Idę teraz szybko do kolejki, w której wdaję się w przypadkową dyskusję z pewnym Hiszpanem. Okazje się, że brakuje mi jednego dokumentu pozwalającego na przejazd przez granicę pojazdem. Po kilku minutach człowiek ten przynosi mi brakujący świstek. Znów papierologia i wypisywanie, a naganiacz robi za tłumacza rubryk. Po raz trzeci podchodzę do budki. Szczęśliwie dostaję potrzebne pieczątki i podpisy, a naganiacz 2 euro w ramach podziękowania na pomoc. Przepycham motocykl trochę dalej. Gapie oglądają moją CZ 350 z każdej strony. Przemycam coś? Chyba tylko olej do dwusuwów. Nareszcie! Granica przekroczona. To co się dzieje na ulicach to istny Babilon. Chyba z 500 osób czeka na jeden autobus i taksówkę. Ludzi jak mrówek. Próbuję uciec „po angielsku” i szybko ruszam. Naganiacze klaszczą jednak w dłonie i próbują dopaść turystę.
Maroko
Historia kraju sięga IV wieku p.n.e., kiedy istniało tam państwo mauretańskie. Zostało ono przejęte przez Rzymian po upadku Kartaginy i pozostało przez kilka wieków pod jej wpływami. Później na krótko ziemie te zostały przejęte przez Cesarstwo Bizantyjskie, by w końcu pozostać pod panowaniem świata arabskiego i islamu. W XX wieku tereny te należały do Francji, a w 1956 roku uzyskały niepodległość. Prawie 30 lat później Maroko kandydowało do Unii Europejskiej, lecz z powodu istniejącego konfliktu z Saharą Zachodnią pozostało krajem stowarzyszonym.
Droga nr 28 na Tetouan. Z jednej strony nadmorskie kurorty z nowymi palmami i deptakami na pokaz dla Europejczyków, a z drugiej – marokański bałagan: blokowiska i masa śmieci. Wjeżdżam do Midiq, gdzie robię postój. Można tu zajść do licznych kawiarenek oraz kupić pamiątki. Jest też bank i kilka bankomatów. Ile zabrać pieniędzy? Nie wiem po ile płaci się za walutę marokańską. Więc biorę na oko kilka papierków. Najwyżej się gdzieś wymieni na euro lub dobierze jak zabraknie. Oprócz pieniędzy priorytetem jest też kemping. Mapa pokazuje, że wzdłuż wybrzeża powinna być masa miejsc noclegowych – nic bardziej mylnego. Nie znajduję ani jednego. Skręcam z głównej trasy na drogę wzdłuż wybrzeża. Widzę znak prowadzący na pole namiotowe. Tak, tylko że minęło co najmniej z 10 lat od kiedy tu ktoś nocował.
Dalej jadę już przedmieściami Teoutan. Na stacji paliw leję do pełna. Miła rozmowa z obsługą. Teraz tylko muszę odszukać drogę na wybrzeże. O dziwo, są nawet znaki, tyle że drogę zamknięto z powodu wylewania nowego asfaltu. Na kolejnej stacji pytam o objazd. Jest objazd, ale pracownik nie wie jak wytłumaczyć. Zaczyna pokrzykiwać do chłopaków na skuterach, którzy też jadą w tamtą stronę. Mam jechać za nimi. Ale jaką drogą! Szutry. Kamienie. Gruzowisko. Cezet idzie jak rasowa Afryka Twin na rajdzie Dakar, goniąc skutery. Tumany kurzu. Przednie zawieszenie pracuje maksymalnie, szkoda jednak, że ten odcinek specjalny szybko się kończy. Wyprzedziłem nawet jakąś ciężarówkę.
Mijam kolejne wioski. Jezdnie pełne wyrw, a kempingów nie widać. Jadę pomału i przypadkowo zauważam pole namiotowe. Za wielkim ogrodzeniem są jakieś budynki i stoi kamper. Jest tu tylko znak parkingu, ale zawracam – można przecież zapytać. Obiekt tylko przypomina kemping. Budynki w totalnym remoncie, a cały teren jest zalesiony. Stoi samochód na hiszpańskich numerach. Jest też i budynek wyglądający na recepcję. Na miejscu zauważam Marokankę pracującą jako recepcjonistka. Zna tylko język tutejszy i francuski. Trochę kiepsko, ale od czego się ma ręce i nogi. Na szczęście dogadujemy się. Cena za dobę wynosi 30 D. Ale co to znaczy „30 D”? Czy to dużo czy mało? Patrzę w portfel. Na stacji paliw zapłaciłem znacznie więcej za paliwo. Czyli te 30 D to powinna być mała kwota. Spotykam też Hiszpana – właściciela kampera. Jeździ on turystycznie po Maroku ze względu na małe koszta utrzymania.
Mój plan jest prosty: muszę jechać drogami wzdłuż morza, aż do Al Hoceimy. Już po kilku kilometrach zaczynam być coraz bardziej zły. Same ostre zjazdy i podjazdy. To nie droga dla takiego motocykla.
Wszechobecny haszysz
Wjeżdżam do Et-Tleta. Główna ulica jest w remoncie, czyli znów jazda po kamieniach i gruzie. Omijam koparki i ludzi z łopatami. Zmieniam swój plan. W głąb lądu prowadzi droga do Chefchaouen, ale zanim tam się skieruję, muszę naciągnąć łańcuch bo wydaje dziwne odgłosy. Za miastem jest stacja paliw i warsztat samochodowy. Potrzebuję klucza 22. Nigdy nie biorę go w trasy, a jego poszukiwania są idealnym pretekstem do poznania wielu osób. Na postoju oczywiście nikt nie zna angielskiego. Właściciel mówi tylko po francusku, ale się dogadujemy. Pozwala, żebym sam znalazł sobie klucze. Naciągam koło, a obok mnie co jakiś czas pojawiają się gapie. Skręcam wszystko jak najszybciej i uciekam.
Zaraz trafiam na pierwszą policyjną rogatkę. Jest znak stopu, a mundurowi posiadają broń. Czekam aż kierujący ruchem machnie ręką, abym mógł jechać dalej. Mieścina znika za plecami. Pojawiają się kolejne wsie. Domostwa są sklecane z odpadów, a wokół nich chodzą śmieszne owce. Nie ma tu prądu, zupełnie inny świat. Przez kilkanaście kilometrów męczy mnie niepokojący dźwięk. Coś głośno wyje w mechanizmach, a motocykl wyraźnie słabnie. Co jest? Zjeżdżam na pobocze. Okazuje się że przyczyną problemów jest za mocno naciągnięty łańcuch. W okolicy żadnych nie ma żadnych ludzi tylko strome zbocza. Co mam zrobić? Postanawiam jechać dalej, przecież nie będę wracał, a awarię usunę gdzieś dalej.
Łańcuch wyje na zębatkach. Urwie się? Ma może z niecały centymetr luzu. A jak uszkodzę łożysko na zębatce zdawczej? Jeszcze te nieszczęsne muldy w drodze. Jadę z duszą na ramieniu. Po kilku kilometrach zauważam na poboczu samochód dostawczy na czeskich tablicach. Hamuję ostro i robię szybki nawrót. Trąbię na auto i staję. Małżeństwo przyjechało tu, by poćwiczyć wspinaczkę po kamiennych nawisach skalnych. Fuma jest Hiszpanką, a jej mąż to Czech. Wspina się on z innymi alpinistami po drugiej stronie rzeki. Rozmawiamy po czesko-angielsku. Kiedy opowiadam jej o swoim problemie z łańcuchem, Fuma zaczyna krzyczeć na całe gardło do męża, że Polak przyjechał na starej Jawie (ludzie mylą CZ 350 z Jawą 350). Jak się okazuje, w Mercedesie jest skrzynka z narzędziami którymi mogę sobie wyregulować tylne koło.
Docieram do drogi nr 28 – nareszcie koniec muld. Kieruję się na Al Hoceimę. Przejeżdżam przez góry mijając masy pojazdów. Zaczyna się tu problem z naganiaczami. Nagle wyprzedza mnie trąbiący bus. Ktoś w środku macha i krzyczy w różnych językach, abym się zatrzymał. Co jest? Przejeżdżam obok parkingu. Inny kierowca też coś krzyczy. Haszysz! – wszystko staje się jasne. Dla tutejszych, potencjalny turysta może być potencjalnym kupcem. Jednak handlarz z parkingu nie daje za wygraną. W lusterku pojawia się jego archaiczna ciężarówka. Miga światłami i trąbi. Dodaję gazu i uciekam. Kierowca nie ma szans z socjalistyczną technologią. Podczas mojej podróży spotykam podobnych marketingowców w taksówkach i na skuterach. Odmawiam z uśmiechem na ustach. Na mnie niestety się nie dorobią.
Oznakowanie kiepskie. Myślałem że dojeżdżam do Al Hoceimy, a jestem dopiero w połowie drogi. Zmieniam plany. W kierunku Fezu ciągnie się trasa na południe – więc jadę. Jest z górki, czyli bardzo przyjemnie, lecz co raz słyszę za sobą słowa „haszysz”. Co wioska to ktoś mnie woła. Nerwicy zaraz dostanę. Z mobilnych handlarzy goni mnie jeszcze taksówka i jakiś synek na skuterze. Im dalej od gór, tym na szczęście coraz spokojniej.
Serce Maroka
Nareszcie Fez – klimatyczne centrum i setki maleńkich uliczek. To już jest prawdziwe Maroko. Muszę w końcu rozprostować kości i zwiedzić trochę zabytków. Z kaskiem przy boku i tankbagiem na plecach spaceruję po tym labiryncie. Handluje się tu wszystkim – od kalkulatorów po ręcznie klepane misy. Jak oni to tu dostarczają? Dojazdu nie ma, bo uliczki mają miejscami po metr szerokości. Wszelkie rzeczy transportuje się tu na grzbietach osiołków. Miasto ma też drugie oblicze: zatłoczone ulice, smog i chaos. Poruszanie się po centrum niczym nie przypomina jazdy po naszych miastach. Tu trzeba mieć oczy dookoła głowy. Panuje potworny zgiełk i bałagan. Po drodze spotykam kilka BMW GS Adventure. Nie odpowiadają jednak na moje pozdrowienie.
Fez
Fez jest trzecim co do wielkości miastem Maroka. W roku 807 władca Idris II ustanowił tu stolicę państwa, która w ciągu kilku kolejnych wieków prężnie się rozwijała. Pod kolonialnymi rządami Francji powstawały nowe dzielnice, prawa i administracja (stąd do dziś w powszechnym użyciu jest język francuski). Od momentu uzyskania niepodległości przez Maroko (1956 r.) Fez przestał odgrywać najważniejszą rolę, gdyż sułtan Muhammad V przeniósł stolicę do Rabatu.
Na wylocie z miasta znajduję supermarket. Wchodzę do środka i czuję się jak we Francji. Wielki sklep w którym wszystko jest opisane w tymże języku. Pod pawilonem zjadam zimne jogurty. Podchodzi ochroniarz – chciałby pogadać, ale po angielsku nie umie. Zbliża się też dwóch Marokańczyków, chyba wykształceni, gdyż dobrze władają obcymi językami. Rozmawiamy o ich państwie i polityce. Pytają mnie czy Polska dalej trzyma ze Związkiem Radzieckim i czy nie wolno mieć prywatnych dóbr osobistych? O mało co nie uduszę się ze śmiechu.
Narkotyki w spagetti
Kolejne kroki kieruję w stronę Volubilis. Znajdują się tam starożytne rzymskie pozostałości miasta. Polecam zwiedzać je w największym upale, gdyż jest wtedy najmniej turystów. Jestem sam na sam z majestatycznymi ruinami. Nikt nie wchodzi w obiektyw. Dobrze że poszedłem o tej porze dnia, gdyż opuszczając je widzę autokary pełne turystów.
Czas w końcu poszukać miejsca do spania. Przewodnik z 1998 r. podaje, że kemping jest gdzieś na szczycie miasta (Volubilis zbudowane jest na wzgórzu). Przy okazji spotykam dwie XJ 900. Kierowcy są z Francji i szukają hotelu. Wypytują mieszkańców w swoim języku, przy okazji pomagając mi w poszukiwaniu lokum. Dziękuję im i żegnamy się. Na miejsce docieram już wieczorem. Młody człowiek obsługujący recepcję zna angielski. Cena jaką ustalamy to równowartość 20 zł (ustaliłem już kurs miejscowej waluty). Poznaję się z pewnymi Niemcami, którzy częstują mnie kolacją. Jest jeszcze Belg, który jedzie przedziwną terenówką przez Afrykę. Kieruje się na południe kraju. Przecież to koniec czerwca! Żaden normalny turysta nie jedzie o tej porze bardziej na południe z powodu upałów.
Volubilis
Volubilis to stanowisko archeologiczne w północnym Maroku, niedaleko Meknes. Zachowały się tu ruiny rzymskiego miasta – starożytnej stolicy Mauretanii Tingitana które są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na terenie wykopalisk znajdują się pozostałości murów obronnych, forum, kapitolu (będącego kopią świątyni Jowisza w Rzymie), termy, łuk triumfalny i domy mieszkalne. W wielu pomieszczeniach widoczne jeszcze starożytne rzymskie mozaiki. Odnaleziono tu liczne artefakty, w tym rzeźby z brązu.
Jak co rano – śniadanie i pakowanie rzeczy. Zza nieopodal stojącego płotu słyszę „Psssst!” – to do mnie. Patrzę w tamtym kierunku, a tam głowa Marokańczyka. Woła do mnie proponując haszysz. Odmachuję ręką i dziękuję. Chcę spokojnie zjeść śniadanie, lecz nie mogę, ten człowiek dalej syczy do mnie. Udaję że go nie widzę. W sumie kraj biedny, a na turyście można zarobić – trzeba tylko znaleźć kupca.
Niemieccy znajomi dają mi na drogę konserwy i kilka paczek spagettii. Kupili tego za dużo na wyprawę. Gdzie ja to pomieszczę? A może w tym spagetti są sprasowane narkotyki do przemycenia przez granicę?
Bomba na granicy
Powoli opuszczam Maroko. Uważam, że te kilka dni na afrykańskiej ziemi to trochę za mało. Trzeba będzie tu jeszcze kiedyś powrócić w trochę chłodniejszym czasie. Odprawa graniczna odbywa się bez problemów. Idę do pierwszego okienka z paszportem i dokumentami. Celnik daje mi papierek do wypełnienia. Wiem co i gdzie trzeba wpisać, gdyż mam podobne wypełniony dokument wjazdowy. Idę znowu do okienka. Pozwalają mi na dalszą jazdę już do kontroli. Przede mną kolejka kilkunastu aut. Przepycham motocykl – przecież nie będę czekać. Obok mnie stoi stalowy płot z pieszym przejściem granicznym na którym panuje okropny chaos. Pogranicznicy coś krzyczą.
Nagle następuje wybuch. Krzyk tłumu. Wszyscy podchodzą za budynek. Coś się tam dzieje. Podchodzę i ja. Od strony Ceuty do Maroka biegnie tłum ludzi. Wydaje się jakby próbowali na lewo wrócić do kraju. Policyjne syreny i migające koguty. Co się dzieje? Tłum przebiega za budynek, więc nie wiem o co chodzi. Kontrole na granicy na chwilkę się zatrzymują. Nareszcie jestem na terminalu przepraw promowych. Już przed wejściem znajduje mnie pierwszy naganiacz. „Kup bilet tam” krzyczy do mnie, ale nie zwracam na to uwagi. Udaję że niby już go mam. Ale ten dalej za mną biegnie. Przylatuje też drugi naganiacz. Zaczynają się kłócić – pierwszy odgania drugiego. Na szczęście udaje mi się go zgubić w toalecie. Kupuję bilet powrotny za niecałe 150 zł, tak jak wcześniej, i podążam na prom.
Odprawa przebiega dość dokładnie. Sprawdzają bagażniki samochodów. Mają psy. Szukają narkotyków. Z promu schodzą Marokańczycy wracający z Europy. Ich samochody są przeładowane na maksimum. Wiozą wszystko w bagażnikach i na dachach – rowery, leżaki, stoły i inne pakunki. Z promu zjeżdżają jeszcze turystyczne BMW, Transalpy i Afryki. Wszystkie na niemieckich tablicach, a za kierownicą sami emeryci.
Jadąc niezawodnym nowoczesnym motocyklem unika się wielu awarii. Ale unika również wielu nowych przygód i znajomości. Urwana sprężyna od stopki bocznej? Szukam jakiegoś warsztatu, a później migowo tłumaczę o co chodzi. Coś się dzieje. Czuć prawdziwą wyprawę. Nigdy nie wiesz co gdzie padnie. Hiszpania mija szybko, ale moje przejście graniczne z Francją w Pirenejach zamknięte. Trwa akurat wyścig kolarski, przez co mam cztery godziny straty. Mogę stać i patrzeć na jadących kolarzy lub zostawić motocykl na parkingu i z tankbagiem na ramieniu wejść na pobliski szczyt. Nie ma co stać w miejscu. Z każdym krokiem bliżej wierzchołka. Dookoła trawy, kamienie i stok narciarski. Ścieżka prowadzi ostro pod górę – ale nie pod takie wzniesienia się wchodziło. Wszystko zostaje w dole. Na szczycie tylko ja i przestrzeń. Dobrze że droga jest zablokowana – przynajmniej mogę posmakować Pireneje z tak bliska.
We Francji pojawiają się problemy z alternatorem. Nie ma ładowania na wolnych obrotach. Zamieniam regulator na zapasowy, ale nic to nie pomaga. Czeka mnie jazda bez świateł. Czy dostanę mandat od żandarmerii? Chyba raczej jakąś nagrodę za dojechanie tak daleko. Trochę się dziwię, że w żadnym mieście nie dostałem mandatu za zanieczyszczanie środowiska. Przecież CZ 350 to dwusuw, ale na szczęście niewiele kopci. Teraz moja standardowa prędkość przelotowa to ok. 75 km/h. Ale jak jechać tak wolno po niemieckich autostradach i ekspresówkach? Podkręcam więc gaz do całych 80 km/h. Chyba dzięki takiej szybkości przejazd przez Niemcy mija błyskawicznie.
Trzeba być silnym
Chciałbym jeszcze dziś przejechać całe Czechy i na noc dojechać do domu. Jednak mój motocykl ma inne plany. Nieoczekiwanie spada łańcuch. Dobrze że to wioska, a nie odludzie. Za pierwszym napotkanym płotem znajduję u gospodarza klucz 22. Naciągam i dalej w drogę. Im bliżej celu, tym większa chmura mnie goni aż w końcu dopada. Niestety, dopada mnie ulewa. Chowam się pod zadaszonym przystankiem. Zakładam kombinezon przeciwdeszczowy i ruszam dalej przed siebie. Włączam światła ryzykując zanik ładowania alternatora.
Na drodze pełno gałęzi i liści – jak po trąbie powietrznej. Przejeżdżając przez przełęcz w pewnym momencie zapiera mi dech w piersiach – takiego błysku pioruna jeszcze nie widziałem. Całe niebo jest czarną chmurą. Jednak na zachodzie widzę kawałek błękitnego nieba i powoli zachodzące słońce. Wszystko dookoła nienaturalnie jaśnieje na czerwono. Czeski Ocean Ognia. Chyba tak kiedyś będzie wyglądał koniec świata.
Miałem rację – prąd zanika. Ładowanie jest tylko powyżej 3000 obrotów. Godzina 10. w nocy – centrum czeskich Boskovic. Gaszę motocykl i siadam na maszynie. Zziębnięty, śpiący ale szczęśliwy. Nie odważam się jechać bez świateł w nocy. O nocleg i garaż pytam przypadkowych przechodniów. Odpowiedzi negatywne. Człowiek tyle jest wart, na ile może się sprawdzić w takich ekstremalnych sytuacjach.
Plan? Opcja pierwsza: naprawić ładowanie. Opcja druga: czekać do 5. rano aż wyjdzie słońce. Więc? Opcja trzecia: po co czekać do rana, skoro można spróbować naprawić ładowanie. Przekręcam kranik. Zapłon. Motocykl odpala. Czerwona lampka ładowania jaśnieje. Bez świateł jadę na pobliską stację paliw – tam jest jasno. Dobrze że zabrałem zapasowy alternator. Zajmuję jedno miejsce przy dystrybutorze, wyciągam skrzynkę narzędziową i robię mały remoncik. Podchodzi podpity Czech. Brakło chyba alkoholu w nocy, więc zaopatruje się na stacji. Gadamy chwilkę. Człowiek patrzy na mnie i na motocykl z politowaniem. Jednak jego słowa pozytywnie mnie nastawiają: „trzeba być silnym!” i zaciska pięść w górze.
Środek nocy. Układ elektryczny w Cezet odzyskuje sprawność. Ubieram się ciepło. Do domu już tylko 200 kilometrów – tylko 200 kilometrów! Przez puste i ciemne czeskie drogi pokonuję zakręt za zakrętem. Wschód słońca przed Cieszynem, a ja już prawie w domu. Za miastem wpadam na ekspresówkę do Bielska. Bielsko się budzi się dopiero do życia. Znajome korki i dziury w drodze. W końcu Żywiec. Na trzech miejskich rondach gest zwycięstwa – objazd każdego dookoła. Udało się! Licznik wskazuje 8377 przejechanych kilometrów.
Świetna wyprawa, czytałem z przyjemnością :).
To się nazywa wyprawa. Gratuluję !!!
Gratuluję wyjazdu i namawiam do nauki języków. Wędrując po francuskich wsiach motocyklem nigdy nie miałem problemów z noclegiem. Znam komunikatywnie język, jeśli ktoś odmawiał to odsyłał pod adres gdzie mnie przyjmowali. Proste tylko trzeba chociaż trochę znać język odwiedzanych miejsc. To pomaga.
Super relacja, gratuluje odwagi i wytrwałości ;)
Jako stary użytkownik Jaw i tego typu sprzętów chciałem wyrazić absolutny podziw dla poziomu dyletanctwa technicznego autora. Nie zabranie klucza 22 do odkręcenia osi koła celem naciągania łańcucha jest dla mnie mistrzostwem świata :-). Tak samo jak zluzowanie łańcucha sobie samemu tak, że aż w końcu spadł :-).
Oprócz tego .. niech żyją szaleńcy:-) O to w motocykliźmie chodzi :-)
Piękny opis wyprawy. Tylko pozazdrościć tego co tam zobaczyłeś i przeżyłeś.
Wolę gościa na CZ który jeżdzi po Europie,niż nadętego bubka na Gold Wingu,kóry jeżdzi tylko po mieście,w słoneczne dni :)
Wspaniała wyprawa aby więcej takich zapaleńców ,w opisie z relacji dość często pada nazwa marki BMW mam nadzieje że to nie uprzedzenie : ) pozdrawiam do zobaczenia w trasie .
Pełen podziw. Sam jeżdżę na demoludzie MZ ETZ 250. I jeżdżę bardzo dużo po polsce w tym sezonie to już ponad 12,5 tyś, ale to nadal Polska, oby więcej takich jak my, w końcu trzeba się wyróżniać a nie jeździć jak to wyczytałem na jednym z forum motocyklowych „Japońską Popeliną” oczywiście nie obrażając nikogo bo sam na wiosnę do towarzystwa etzecie ową popelinę dostarczę do garażu :-)
podziw dla autora, sam oprócz wyżej juz opisanej japońskiej popeliny mam CZ350 , moze w koncu zamiast CZ w niedziele po mieście a Kawą na wyprawy czasem zamienic motocykle
Genialna podróż! Gratuluje. Znam Maroko ja i sąsiednią Algerię. Jestem pod wrażeniem tego co zrobiłes na sprzęcie cz. Jasny gwint!. Sam wybieram sie na coś takiego i chyba bedę pisać do Ciebie o rady.
Pozdrawiam
Wow! Super tekst i super wyprawa,czytało się to z prawdziwą przyjemnością! :)