Oto druga część zapisków z mojego tegorocznego wyjazdu do pięciu krajów bałkańskich. W tej części podróży odwiedziłem m.in. wspaniały park narodowy Durmitor i kanion rzeki Tara w Czarnogórze, bolesne miejsca pamięci po wojnie bałkańskiej w Bośni, przejechałem przez Serbię i wzdłuż Dunaju, a całość zakończyłem na Transalpinie w Rumunii. W artykule znajdziecie linki do pobrania mojej trasy w formacie .GPX.
Jeżeli nie czytałeś pierwszej części relacji z wyjazdu zachęcam do nadrobienia. Pliki .gpx do pobrania znajdziesz POD TYM LINKIEM.
Dzień 5: Plužine - Goražde (Bośnia i Hercegowina), 175 km

Brzoza i Dawid dojechali do mnie na kemping w Plužine w środku nocy i półprzytomni ze zmęczenia rozbili namioty. Ja też byłem srogo przetyrany, więc rano wszyscy daliśmy sobie więcej czasu na odpoczynek i nieśpieszne przygotowania do dalszej drogi. Zjedliśmy śniadanie w barze nad samym brzegiem sztucznego jeziora o przyjemnej nazwie Pivsko, które powstało przez spiętrzenie wód rzeki Pivy.

Oczywiście, w swoim zwyczaju, zaprzyjaźniłem się z miejscowymi zwierzakami: gromadą kotów, a szczególnie z biegającą po kempingu uroczą młodą sunią, która po którejś rundce bieganiny i podgryzania wszystkiego i wszystkich ucięła sobie drzemkę i na moich kolanach.

W końcu zebrałem się, zapakowałem GS-a, zatankowałem do pełna na miejscowej stacji i ruszyłem w kierunku słynnego parku narodowego Durmitor. Tuż za mostem nad Pivskiem skręciłem w prawo, w drogę P14, którą z krótkim odcinku z kilkoma tunelami i wieloma agrafkami bardzo mocno wspiąłem się do góry. Po drodze jest parę fajnych punktów widokowych na jezioro, nad brzegiem urwiska.


Wąska droga początkowo wije się po rozległym płaskowyżu z sielskimi widokami na pastwiska. W pewnym momencie wraca do stromego zbocza doliny, z ładną panoramą na położoną daleko w dolu wieś Boričje. Do punktu widokowego trzeba lekko odbić z głównej trasy.

Kawałek dalej, ponownie na drodze P14, po obu stronach trasy zaczynają wyrastać ciekawe, nieco bajkowe formacje skalne. To znak, że zbliżamy się do głównych atrakcji Durmitoru.

Po kolejnych kilku (a może kilkunastu?) kilometrach krętej drogi dojechałem do pierwszej „ramki na zdjęcia”, czyli punktu widokowego na górę Prutaš, z ciekawą fakturą jednego ze zboczy, jakby ułożoną wielkim grzebieniem.

Nieco dalej znalazłem małą ławeczkę, na której spędziłem kilkanaście minut kontemplując rozpościerający się przede mną widok na Durmitor i górę Sedlo, zgodnie z nazwą mającą kształt końskiego siodła.

Następnie dojechałem do sporego parkingu z kolejną ramą, przed którą zrobiłem sobie pamiątkową fotkę z Sedlem w tle.

Kolejne kilometry drogi P14 przez Durmitor to dodatkowe, uderzeniowe porcje przepięknych widoków na dziką przyrodę. Natknąłem się także na pasące się na zboczach i śmiało wychodzące na drogę stada owiec i koni. Trzeba tylko mocno uważać, żeby się nie zapatrzeć. Droga jest wąska, bez zabezpieczeń, a zza załomów skalnych lubią nagle wyskakiwać kampery i inne pojazdy. Czujność!

Nie jechałem w przeciwnym kierunku, ale uważam, że przejechałem Durmitor najlepiej jak to możliwe: z zachodu na wschód. Mogłem przez długi czas cieszyć oczy widokiem na główne atrakcje parku, miałem je przed sobą już na wiele kilometrów wcześniej. Dlatego polecam start w Plužine i koniec w Žabljaku.

Jadąc dalej na wschód, tym razem drogą P5, dotarłem na słynny most nad doliną rzeki Tary. Bardzo mocno NAD - jezdnia w najwyższym punkcie znajduje się ponad 170 metrów od lustra wody. Imponujący most o długości 366 metrów zbudowano w 1940 roku. Równolegle do niego funkcjonują dwie tzw. tyrolki. Można sobie przejechać na stalowej linie nad doliną… Mnie nie trzeba na takie atrakcje dwa razy namawiać. Trzy, dziesięć, dwieście, tysiąc, a nawet więcej – też. Nie ma mowy, żebym się zgodził.

Widok z mostu na dolinę i turkusową linię Tary jest oszałamiający. Warto tylko pamiętać, że jezdnia i chodniki przy balustradach są wąskie, a ciężarówki i autobusy często pakują się lusterkami nad chodnik. Niestety nie brakuje też pamiątek po dramatycznych wydarzeniach.

Wypiłem szybkie bezalkoholowe w pobliskim barze i przypadkiem spotkałem się z Kamilem i Łukaszem, którzy dojechali tutaj „krzakami” i wciąż nie odnaleźli się z Brzozą i Dawidem. Dalej, w miejscowości Pljevlja, skierowałem się w stronę trójstyku granic Czarnogóry, Serbii i Bośni. Przejściem Metaljka, do którego prowadzi ładna, bardzo kręta, ale też bardzo zniszczona i męcząca droga, wróciłem do Bośni. W planach miałem odwiedzenie kilku miejsc związanych z wojną bałkańską w latach 90.

Malowniczą drogą R448, ciągnącą się w dolinie wzdłuż rzeki Janjina, jechałem w stronę Goražde nad Driną, gdzie zarezerwowałem nocleg w przyjemnym i niedrogim hotelu Malena. Zostawiłem motocykl na hotelowym parkingu, odświeżyłem się i ruszyłem na wieczorny spacer. Poniżej wklejam treść posta na Facebooku, którego wtedy napisałem. Wrażenia na świeżo są zawsze najcenniejsze.

Wróciłem z Czarnogóry do Bośni i kontrolowanym przypadkiem pora na nocleg zastała mnie tutaj. Goražde nad Driną - znam tę nazwę od dziecka, z wiadomości TV. Miasto wciąż pełne ran, w czasie wojny na Bałkanach przez trzy i pół roku oblężone, odcięte od zaopatrzenia i stale ostrzeliwane. Bośniaccy obrońcy zbudowali tu wiszący do dziś "most pod mostem", umożliwiający przejście na drugą stronę rzeki, kiedy szalała serbska artyleria i snajperzy. Wiele budynków wciąż nosi ślady walk, a pomnik w centrum przypomina o drobnym ułamku z ok. 2000 ofiar, o konkretnych ludziach, których daty urodzin i śm*erci są bardzo bliskie. Goražde w letni wtorkowy wieczór znów tętni życiem. Oby jak najdłużej.

W restauracji tuż obok starego mostu nad Driną, który teraz jest częścią głównego deptaka zamówiłem kilka małych porcji lokalnych dań. Wszystko było pyszne, a rachunek rozsądny. Nie polecam natomiast piwa bezalkoholowego Sarajevsko. Trafiają się już nieźle smakujące „zerówki”, ale ten płyn, bo nawet nie napój, na pewno do nich nie należy.

Siedząc przy stoliku i obserwując normalnie toczące się życie, patrzyłem na wzgórza, z których trzy dekady wcześniej Serbowie ostrzeliwali miasto.

Dzień 6: Goražde - Vrujci (Serbia), 300 km

Kolejny dzień miał być już łatwiejszy jeśli chodzi o samą jazdę, natomiast zdecydowanie cięższy pod względem przeżyć. Od dawna planowałem wizytę w miejscach pamięci w okolicach Srebrenicy, gdzie w 1995 roku doszło do masakry tysięcy bośniackich muzułmanów przez oddziały serbskie.
Najpierw czekała mnie jednak bardzo przyjemna trasa wśród typowo bałkańskich krajobrazów. Ruszyłem z Goražde drogą M20 wzdłuż Driny, a następnie M5, M19.3 i M19 przez Rogaticę, Sokolac i Vlasenicę do Konjevići, gdzie odbiłem w prawo w drogę R454. Od tego punktu miałem wrażenie, że atmosfera gęstnieje z każdym kilometrem. Widziałem coraz więcej zniszczonych, czasem spalonych domów, stojących tuż obok tych zamieszkałych i normalnie utrzymanych.

Traf chciał, że do Potočari, centrum tragicznych wydarzeń, dotarłem na kilka dni przed ich 30 rocznicą. Na cmentarzu trwały intensywne prace porządkowe przed planowaną wizytą tysięcy gości. Jadąc nieco wcześniej przez Bratunac, widziałem na płotach portrety zabitych wtedy ludzi. Ta dosyć upiorna wystawa ciągnęła się przez kilka kilometrów, a jej kontekst okazał się zaskakujący. Ponownie zacytuję mój wpis na FB z tamtego dnia:

W Potočari, 5 km od Srebrenicy, w starej fabryce akumulatorów znajdowała się baza holenderskiego batalionu ONZ. Nielicznego, słabo uzbrojonego, spętanego bzdurnymi rozkazami (m.in. faktycznym zakazem aktywnej obrony) i przez decyzje polityków pozbawionego wsparcia. Nie dał on rady obronić miejscowych muzułmańskich Bośniaków przed czystką, którą zafundowała im armia ich serbskich sąsiadów. Oficjalnie ponad 8000 ofiar, tyle odnaleziono i pochowano. Ile naprawdę w całej okolicy, nie wie nikt.

Cmentarz i dobrze przygotowana wystawa (z wstrząsającymi nagraniami VHS) w dawnej bazie Holendrów robią duże wrażenie. Zwłaszcza że wciąż dobrze pamiętam te wydarzenia z relacji w naszej telewizji. Trzy dekady to nie tak dużo, to wręcz sprawa „z wczoraj”, a nie opowieści dziadków z czasów II WŚ. Świat patrzył, wyrażał oburzenie, ktoś się oburzał, że ktoś się oburza… i tyle. Zupełnie jak dziś, przy czym dzisiaj, w innym państwie, skala dramatu jest wielokrotnie większa. Bezpośrednich relacji w jakości HD też jest dużo więcej, ale niczego to nie zmienia. Widać, jak się bardzo chce, to można i wszelkie „nigdy więcej” niczego nas nie nauczyły.

Pod Srebrenicą znalazłem jeszcze jedną ciekawostkę, w której również widzę krzywe odbicie aktualnych wydarzeń. Następna miejscowość za Potočari to zamieszkany w większości przez Serbów Bratunac. Co roku, w lipcu, gdy zbliża się rocznica wspomnianych wydarzeń, ludność Bratunaca wywiesza na płotach czarno-białe portrety. Żeby zrównoważyć wrażenie i żeby ludzie zmierzający na obchody widzieli, że „nasi też wtedy ginęli”. O powodach, okolicznościach i liczbowych proporcjach oczywiście nie wspominają…

Rozmawiałem z przewodniczką z muzeum, Bośniaczką, muzułmanką. Spytałem, jak oni wszyscy mogą żyć obok siebie po czymś takim. Bo wciąż żyją, wieś w wieś, dom w dom. Odpowiedziała, że żyją, bo muszą. Jej dzieci chodzą do jednej szkoły i przyjaźnią się z serbskimi. Wszystkie mają cichy, ale powszechnie respektowany zakaz poruszania wiadomych tematów. Bo znów coś wybuchnie.

Osobiście mam podejrzenie, że i tak wybuchnie, niech tylko świat znów zajmie się czymś innym, a sojusze i wpływy organizacji międzynarodowych osłabną. Bałkany, a szczególnie Bośnia i Hercegowina, to mozaika starannie pielęgnowanych odrębności i niechęci. Ta wioska jest bośniacka, ta serbska, ta chorwacka, choć do właściwej Chorwacji daleko… W każdej wisi wielka flaga, widziałem kondukty weselne prowadzone przez kilka aut z flagami. Tu kościół, tu meczet, tu cerkiew. Zbrodniarz wojenny Ratko Mladić, jeden z głównych dowódców czystki w Srebrenicy, w swoim rodzinnym Kalinoviku (w tej samej Bośni, kawałek na zachód) ma świeżo wykonany mural z podpisem „grad gieroja” (miasto bohatera). Nie mam szczególnej wiary w ludzkość.

Nieco przybity wróciłem do Bratunaca i w miejscowej knajpie zjadłem bardzo dobry obiad. Grillowane mięso i sałatka szopska z lokalnym serem to zdecydowanie moje ulubione smaki. Chwilę później byłem już w Serbii, przejeżdżając przez most na Drinie, która na tym odcinku jest rzeką graniczną. Na przejściu zero kolejek i formalności.

Już po serbskiej stronie, ruszyłem drogą nr 28 wzdłuż rzeki na południowy wschód. W miejscu, gdzie do Driny wpada rzeczka Tresnjica, zobaczyłem drogowskaz do kanionu. Wyglądało to interesująco, więc skręciłem w wąską lokalną dróżkę. Szybko okazało się, dróżka skręca do kilku wsi, a do rzeczonego kanionu trzeba dojść spory kawałek z buta.


Spojrzałem na mapę i pomyślałem, że w takim razie wrócę do głównej trasy przez te wioski. I tutaj spotkała mnie typowa bałkańska przygoda – to, co w nawigacji jest drogą, nie musi nią być w rzeczywistości. W rezultacie spędziłem godzinę na manewrowaniu ciężkim GS-em po osuwających się, kamienistych ścieżkach, w dodatku stromo schodzących w dół. Fajna zabawa, kiedy jest na to czas. Ja go już nie miałem, słońce było coraz niżej, a do zarezerwowanego noclegu daleko.

W Rogačicy skręciłem z drogi nr 28 w krętą 170, którą polecił mi mój nieodżałowany przyjaciel Rafał. Rzeczywiście ciekawa i przyjemna, ale a dosyć kiepskim asfaltem, który psuł całą zabawę na zakrętach. Dojechałem nią do większego miasta Valjevo, w którym miałem wrażenie, że czas zatrzymał się nawet nie w latach 90., a jeszcze wcześniej. Stamtąd miałem już całkiem blisko do Vrujci, małej miejscowości wypoczynkowej z kilkoma dużymi parkami wodnymi z wodami termalnymi. Zarezerwowałem tam pokój w pensjonacie na piętrze małej rodzinnej piekarni. Do nocy gawędziliśmy sobie z jej sympatycznymi właścicielami.

Od tego momentu musiałem już konkretnie liczyć kilometry, bo umówiłem się z BMW, że wypożyczony GS nie przekroczy określonego przebiegu, a przecież miałem jeszcze wrócić przez Rumunię do Polski. Dlatego resztę trasy przez Serbię wyznaczyłem maksymalnie w linii prostej. Z drugiej strony, po wizycie w muzeum i na cmentarzu w Potočari jakoś nie miałem ochoty przebywać w tym kraju dłużej.
Dzień 7: Vrujci – Târgu Jiu (Rumunia), 410 km

Następnego dnia ruszyłem w podróż przez środkową Serbię. Zalesione góry ustąpiły miejsca łagodnym wzgórzom, na których ciągnęły się pola uprawne i winnice. Drzew i jakiegokolwiek cienia mało, a upał niesamowity. Starałem się robić regularne przerwy, w czasie których wypijałem sporą butelkę wody. Nawet lekkie odwodnienie to w takich warunkach kaplica – koncentracja momentalnie siada i łatwo o wypadek.

Bliżej granicy z Rumunią ponownie zaczęły się większe wzniesienia, a moim celem było dojechanie do malowniczo położonej drogi nr 34, biegnącej wzdłuż Dunaju. Trasa poprowadziła mnie przez miasto Majdanpek, z położoną tuż przy głównej drodze wielką kopalnią odkrywkową rudy miedzi. Stamtąd biegną dwie drogi nad Dunaj – wąska i prawdopodobnie głównie szutrowa nr 164 i szersza, asfaltowa 33, a następnie 165. Wybrałem drugą opcję, bo ponownie zaczynało mi brakować czasu.

W miejscowości Mosna przy drodze 165 stoi zapora, dzięki której niewielka rzeka Porečka Reka uchodząc do Dunaju tworzy sporą, wydłużoną zatokę. Największe wrażenie sprawia jednak znalezienie się już nad samym Dunajem. Druga co do długości (2888 km) rzeka w Europie (po Wołdze) jest w tym miejscu szeroko rozlana, ponieważ spiętrza ją wielka zapora Żelazne Wrota, a wzgórza po jej obu stronach tworzą piękny widok.

Motocyklową atrakcją jest jednak sama droga nr 34, ciągnąca się nad samą wodą przez wiele kilometrów, często też wspinająca się na półki skalne z licznymi tunelami. Przejechałem nią dobre 50 km, po drodze mijając ciekawy twór natury – kaniony Mały i Wielki Kazan, oddzielone okrągłą zatoką Dubova. Dunaj zwęża się w tym miejscu do niecałych 150-180 metrów szerokości, za to jest tu bardzo głęboki.

Granicę z Rumunią przekroczyłem na przejściu na zaporze Żelazne Wrota. Opuściłem sielski klimat Serbii i zaczęła się paskudna część Rumunii. Południowo wschodnia część tego kraju jest pełna starych zakładów przemysłowych z pordzewiałymi instalacjami i straszliwie brzydkich miast i miasteczek, które na swój użytek nazywam Cieucieskowicami. Wszystkie są do siebie podobne, a wśród brzydkich blokowisk byłych demoludów te rumuńskie są moim zdaniem zdecydowanie najbrzydsze. Jak można było postawić tak paskudne klocki wie chyba tylko samo „Słońce Karpat”, niech mu ziemia niezbyt lekką będzie.

Pierwszym w miarę przyjemnym miastem, do którego dotarłem w Rumunii, było Târgu Jiu. Niby kolejne Cieucieskowice, ale z ładną rzeką Jiu i kilkoma parkami. Zatrzymałem się na nocleg w pensjonacie Antique, który bardzo polecam. Pokoje w starym stylu, ale nie staro-komunistycznym, tylko bardziej w przedwojennym klimacie, do tego dobra restauracja na miejscu. W jednym z miejskich parków w Târgu Jiu stoi rzeźba, a w zasadzie duża instalacja artystyczna pod nazwą „Niekończąca się kolumna”, ewentualnie „Kolumna nieskończoności”. Tworzy ją kilkanaście umieszczonych na sobie metalowych segmentów, a całość ma prawie 30 metrów wysokości.
Dzień 8: Târgu Jiu – Rânca (Rumunia), 60 km

Kolejny dzień przeznaczyłem na odpoczynek. Przejechałem tylko 60 kilometrów, za to wjechałem już na drogę nr 67C, czyli słynną Transalpinę. Dojechałem nią tylko do miejscowości Rânca, gdzie następnego dnia miała odbyć się impreza Ride With Silkolene, na którą dostaliśmy zaproszenie jako redakcja Motovoyagera. Licznik mojego GS-a pokazywał, że po dojechaniu do domu najkrótszą drogą i odstawieniu motocykla do salonu w Warszawie, zmieszczę się w założonym limicie kilometrów dosłownie na styk. I tak też się stało – po dojechaniu do dealera zostało mi 13 km zapasu na przejechane ponad 4500.


Bazą imprezy był piękny drewniany pensjonat, a dla mnie największą jego atrakcją były mieszkające tam przyjazne psy. Po ponad tygodniu nieobecności w domu zacząłem już tęsknić za moim zwierzyńcem.

Dzień 9: Rânca - Oradea (Rumunia), 350 km

Na imprezie Silkolene dołączył do mnie Brzoza i do popołudnia jeździliśmy motocyklami testowymi, rozmawialiśmy z uczestnikami i nagrywaliśmy film na YouTube. Po obiedzie spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Oczywiście nie na raz, zaplanowaliśmy nocleg blisko granicy z Węgrami.
Ta trasa była naprawdę świetna. Przejechaliśmy całą Transalpinę, z krótkim przystankiem na przełęczy Urdele. Następnie odbiliśmy na zachód, w równie piękną i krętą drogę 7A na Petroszany. Dalej droga nr 66 (lub E79) obok Parku Przyrodniczego Grădiștea Muncelului–Cioclovina, zdarzały się piękne, wąskie odcinki w głębokich kanionach, tuż nad rzeką. W dalszym biegu trasy E79 trafiliśmy z kolei na świeżo wyremontowany, wielokilometrowy fragment z genialnymi szybkimi łukami. Kostki na oponach naszych motocykli trzymały nas resztką przyczepności, ale zabawa była przednia.

Nocleg znaleźliśmy w pobliżu miasta Oradea. Na zdjęciu w internecie okazały budynek wyglądał imponująco, na miejscu okazało się, że to wielka półruina stojąca wśród podwórek zawalonych złomem. Taki trochę „dom zły”, prawdopodobnie obiekt weselny, który nie utrzymał się na rynku. Ale trudno, zapłacone, to śpimy. Pobyt umilił nam rozkoszny psiak właściciela.
No i tyle…
Z Oradei do wieczora wróciliśmy przez Węgry i Słowację do domów. Jaki był ten wyjazd? Trochę przekrojowy. Do tej pory najdalej na Bałkanach byłem w Słowenii, teraz chciałem zobaczyć pozostałe kraje. Zdaję sobie sprawę, że zrobiłem to mocno po łebkach, koncentrując się na jeździe, a nie na zwiedzaniu i zwykłym odpoczynku. Na pewno kolejne podróże będą inne, będę się skupiał na dokładniejszym objechaniu poszczególnych państw i regionów.

Jeszcze raz zachęcam do pobrania moich tras w formacie GPX i skorzystania z nich w przyszłym sezonie, ewentualnie zmodyfikowania i włączenia do własnych planów. Bałkany wciąż pozostają półdziką częścią Europy, a przez to bardzo atrakcyjną dla nas, motocyklistów. Czy po asfalcie, czy offroadem, zawsze jest gdzie się ruszyć. Ruszajmy się zatem! Pozdrawiam, do następnego.
