Objechałem z córką kawał świata. Wcześniej nie przypuszczałbym, że jest to możliwe. Liczę, że nasz wyjazd zainspiruje do podróżowania motocyklem kogoś, kto tak jak ja, myślał jeszcze niedawno że Chorwacja jest na końcu świata.
Tekst: Artur Rusk, zdjęcia: Artur i Weronika Rusk
Ta wyprawa bierze udział w konkursie „Dziel się frajdą, zgarniaj nagrody”.
Ruszamy spod domu około 8:00. Droga przez Słowację i Węgry mija bez żadnych atrakcji. Ot, taki tranzyt. Kilka kilometrów przed granicą z Rumunią, GPS wyprowadza nas w pole. Dosłownie w pole.
Nie sądziłem że TDMka zapakowana po niebo może tyle w takich warunkach i to na szosowych oponach. Nie ma fotografii z tego miejsca bo jest trochę straszno, trochę zabawnie. Jedziemy przez te wszystkie niedogodności aż do niespodziewanie wyłaniającego się zza krzaków asfaltu. Skręcamy w lewo a tu granica z Rumunią. Mały włos i nawet nie wiedzielibyśmy że jesteśmy w Rumunii.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Jadąc ze słońcem świecącym coraz niżej w plecy, znajdujemy świetne miejsce przy drodze na rozstawienie obozu. Tak oto przy krzakach osłaniających nas od drogi, na rżysku rozbijamy namiot z widokiem na pola i góry majaczące w oddali. Kończymy dzień myjąc się w wodzie z plastikowej butelki.
Wygrzebawszy się z krzaków, otrząsnąwszy namiot z masy ślimaków, które zarządziły w nocy inwazję, znów pełni animuszu ruszamy na poszukiwanie jedzenia. Zadowoliwszy się bułkami z jogurtem, nie zwróciwszy niczyjej uwagi jedziemy dalej w świat.
Mglista perspektywa
Transalpina to zwyczajowa nazwa drogi krajowej DN67C pełnej zakrętów pnącej się w górę na 2145m do przełęczy Urdele. Do 2010 roku jeszcze off-roadowa mieszanina piachu, błota, kamieni i dziur, teraz szczyci się asfaltem jak stół do gry w bilard i może nią przejechać nawet posiadacz bolidu F1. Można tu od starszej pani z taboretu kupić różne gatunki sera białego z mleka od krowy, kozy albo owcy.
My też próbujemy. Najważniejsze żeby dobra te jeść leżąc na soczystej i czysto-zielonej wysokogórskiej odmianie trawy z widokiem na panoramę doliny, wdychając czyste i rześkie nawet jak na tą porę roku powietrze. Zastanawiające, że tak blisko domu jest to przepiękne miejsce a dopiero teraz tu jesteśmy.
Kiedy tak sobie leniwie przekąszamy ser łapiąc promienie słońca, olbrzymi, szary, zimny i wilgotny jak psi nos twór z impetem wręcz przesłania nam widok na drogę którą mamy właśnie zamiar jechać.
Chmura wielkości góry, na której jesteśmy zasłania już niemal wszystko. Zbieramy się w lekkim pośpiechu, ale to na nic. W przeciągu minut widoczność zmniejsza się do dwóch metrów. Samochody jadące z naprzeciwka na wszystkich włączonych światłach widać dopiero z trzech metrów. Zimna wilgoć wnętrza chmury wkrada się pod ubranie i wytrwale topi nasze morale. Wiem z doświadczenia, że takie zjawisko może trwać dziesięć minut albo kilka godzin. W końcu jednak pękam i jedziemy dalej. Prędkość 10km/h. Wszystko trwa około 20 minut, ale to wystarczy żeby jadąc w tym mleku ominąć najpiękniejszą część Transalpiny.
Urdele skrywa zazdrośnie swe wdzięki przed nami. Tuż za przełęczą, zaczyna padać lodowaty deszcz z gradem które wspólnie wyganiają nas na sam dół tego zaczarowanego miejsca. Tylko konie na hali jakby zastygłe w bezruchu czekają na coś cierpliwie. Wszystko rozmyło się i rozwiało dopiero kiedy mokrzy i na w pół zamarznięci zjeżdżamy do miejscowości w dolinie. Zimno i lodowaty deszcz szybko zamieniają się miejscem z ostrym światłem słońca. Teraz ono suszy asfalt i nasze ciuchy w ekspresowym tempie. Przy drodze, gdzieś na prowincji Wera kupuje pomidory. Może nie są zbyt imponujące wielkością, ale ten smak… Są okrutnie kwaśne… Koniec końców, bez przeszkód dojeżdżamy do promu a ten przewożąc całe stado TIRów, przewozi i nas na drugą stronę Dunaju za 9 Euro.
Bułgaria. Nieco marudząc w porcie nad rozłożoną mapą, zasilam portfel w gotówkę w najbliższym bankomacie, do którego wiedzie nas dwóch policjantów w białym radiowozie zaczepionych wcześniej. Zmierzcha. Z kieszeniami wypchanymi gotówką ruszamy dalej. Droga prosta, mało dziur, po bokach widoczne w reflektorze krzaki i tak aż do Knezha. Tutaj tankujemy. Karta nie działa na stacji, druga też nie chce oddać swojej zawartości do czytnika, więc gotówka. Na szczęście i na hotel stojący nieopodal wystarcza to, co wyrwałem z bankomatu w porcie. I tak oto kończymy późnym wieczorem w hotelu o niezłej kondycji i wyglądzie z wygodnymi łóżkami, klimatyzacją i groźnie zwisającym ze ściany telewizorem.
[sam id=”11″ codes=”true”]
W środku pachnie nowością. Nikt z obsługi nie zna ludzkiego języka. W pokoju jest działająca klimatyzacja, TV Sat i czysta łazienka. Standard europejski. Kąpiel, pranie bielizny, spać. W tej kolejności kończymy dzień, chociaż TDM`ka nie stoi na tradycyjnym parkingu strzeżonym. Stoi całą noc przed hotelem pilnowana przez atrapę kamery przemysłowej ochroniarza przekonanego o własnych nadprzyrodzonych mocach ochronnych.
Trochę martwiąc się o motocykl schodzimy na śniadanie. Pałaszujemy coś w rodzaju zapiekanej bułki z serem i warzywami. Po śniadaniu ruszamy w drogę. Wera przysypia więc stajemy na stacji – kaaaawa. Najwyraźniej pomaga, bo Wera dostaje zupełnej głupawki, za to już nie śpi.
Bułgaria to kraina słoneczników i słońca. W kilka godzin dojeżdżamy do obiadu. Zatrzymujemy się przy dobrze rokującym zajeździe. Obiad przy drodze ma kilka plusów. Jeśli jest dużo ludzi, jest świeżo i smacznie a czasem dużo i tanio. Poza tym, przy drodze jest blisko. Nie trzeba odnajdywać się wśród budynków, wybierać, czytać i sprawdzać. Po prostu z drogi łatwo zobaczyć kto się zatrzymał i w jakiej ilości. Można też nakarmić przydrożnego psa. No i w końcu można motocykl postawić w cieniu, bo takie przydrożne knajpy zawsze są otoczone albo drzewami, albo wysoką ścianą.
W tym przypadku sprawdzają się wszystkie przewidywania. Dania kuchni bułgarskiej są pokazane na obrazkach razem z cenami. Jest dużo, smacznie i jest pies do nakarmienia. Na dodatek można zapłacić kartą. Po obiedzie tankowanie TDM`ki i dalej w drogę. O Obzor wspomnę tylko, że leży nad Morzem Czarnym, między Warną a Burgas. Podobno to małe miasteczko ma zaledwie 2 tysiące mieszkańców i najwięcej dni słonecznych w roku w całej Bułgarii. To dlatego, mamy wrażenie że to hałaśliwy bazar z ludźmi ubranymi tylko w stroje kąpielowe.
Las śmierci
Noc zastaje nas na wypasionym kameralnym kempingu z podlewaną i strzyżoną trawą. I jest nawet cicho. Kemping położony około 300 m od plaży i może 200 m od centrum miasteczka. Czysto i schludnie. Trawa jak na Stadionie Narodowym. Można spać w domku, przyczepie albo w namiocie. Wokół dużo zieleni.
Kiedy Wera prowadzi walkę z prysznicem, ja zaznajamiam się z pewnym Bułgarem, z którym zupełnie nie mogę się dogadać. Zupełny brak powiązania zasłyszanych słów w tutejszym języku z pamięcią podręczną w mojej głowie, połączony z odwrotnym niż u nas gestem na przytakiwanie lub zaprzeczenie, dyskredytuje nas zupełnie jako rozmówców.
Z Obzor wyruszamy zupełnie rano, kiedy jeszcze można mówić o cieniu albo jako tako rześkim powietrzu. Śniadanie z owoców od przydrożnego sprzedawcy zjadamy gdzieś przed Burgas siedząc na falochronie wsłuchani w mijające nas samochody. Nasz GPS nieco zmylił ślad kierując nas do dużego przejścia granicznego w Derekoy zamiast Malko Tarnovo. Znajdujemy skrót do niedużego przejścia granicznego w Derekoy. Skrót ten, Wera nazywa od razu lasem śmierci. Wąska droga z podziurawionego i nierównego asfaltu, wprowadza nas w klimat iście dramatyczny. Połamane w połowie swojej wysokości drzewa, jakaś taka cisza kiedy się zatrzymujemy, unosząca się w nieruchawym powietrzu lepka wilgoć, wąwóz tak wąski, że motocyklem trzeba było by zawracać na kilka razy, zwisające smętnie suche gałęzie, dziury w drodze zapchane piachem i patykami. Wszędzie leżą martwe motyle.
Przez niespełna 40 km na tej drodze wymija nas samochód ciężarowy z machającymi ze środka robotnikami, dwa wozy z Cyganami o spojrzeniu mówiącym wiele o charakterze awanturniczym i usposobieniu przyjaznym tylko dla swoich.
W takiej to scenerii, wytelepani i zadziwieni zastanym folklorem dojeżdżamy do głównej drogi wiodącej do małej granicy bułgarsko-tureckiej. Bułgarski pogranicznik pyta z rozbrajającą wesołością czy mamy narkotyki albo czy przewozimy alkohol, wspomina też coś o Euro2012 i pyta o pogodę w Varnie, bo tu widać coraz bardziej kłębiące się chmury.
Wszystko to z uśmiechem i życzliwością na pulchnej twarzy wytrawnego pogranicznika. Teraz jedziemy po ziemi niczyjej. Co innego strona turecka. Tu wszystko załatwia się z powagą i odpowiednim namaszczeniem. Śmiać się mogą tylko urzędnicy i to tylko wyżsi rangą. Przygotowani jesteśmy na długi czas zwiedzania i bieganiny z dokumentami po pieczątki, kontrole, wizy, unikanie „majfrendów” proponujących odpłatną pomoc w załatwianiu formalności wizowych i przepychanie się do okienek za pomocą łokci.
Tu jednak panuje porządek i ład. Miły pan w cywilnym ubraniu kieruje nas do pierwszego okienka. Teraz już tylko kasa, wizy, policja, pieczątki, kontrola pieczątek, kontrola kontroli pieczątek, wiz i opłat paszportów, dokumentów motocykla, zielona karta i co tam komu do głowy przychodzi.
35 minut później jesteśmy legalnie w Turcji. W tym miejscu chcę zweryfikować pierwszy z mitów, o jakich czytałem przed wyjazdem na stronach różnych podróżników. Wcale nie jest długo, tłoczno, dziko i strasznie. Zgadza się tylko cena wizy: 15 euro od głowy.
W delektowaniu się nowym i nieznanym, nieznacznie tylko przeszkadza wielki skłębiony cumulonimbus groźnie pomrukujący nieopodal. Jak przystało na czasomających motonitów autostradę omijamy, jadąc do Istanbulu zwykłą krajówką. Dla motocykla to obojętne, bo Turcy wszystkie drogi mają jak stół a my przemieszczamy się zawsze tym samym tempem.
Wicher z impetem przestawia nas z jednego krańca pasa na drugi. Bagaż dodatkowo służy za żagiel. Tak więc w lekkim pochyleniu, nieco trawersując przy bocznym silnym wietrze, przedzieramy się przez unoszony wichrem pył i kurz na najbliższą stację benzynową. Stacje benzynowe to tutaj najczęściej spotykane budynki użyteczności publicznej. Są rozstawione średnio co kilka kilometrów, szczególnie blisko miast, miasteczek czy wiosek nawet. Rzedną dopiero na pustkowiach centralnej Turcji ale nie ma siły żeby nie spotkać choć jednej za 20 może 30 km.
Benzyna w Turcji to około 8 złotych za litr. Nie ma stacji samoobsługowych. W dużych miastach każdy pracownik ma swoją specjalną kartę i dopiero po jej przytknięciu do dystrybutora może wpisać swój kod dzięki któremu może zatankować pojazd. Poza miastami odbywa się to mniej restrykcyjnie. Owszem jest drogo, ale ma to swoje plusy. Drogi przelotowe są niemal puste a na każdej stacji do zakupionego paliwa dodaje się słodką herbatę w dowolnej ilości.
Zaczęło się. Jaki kraj takie burze. Niech wystarczy za fakt i potwierdzenie że herbatę, trzeba trzymać w rękach i zakrywać jednocześnie bo od wichury zawartość chce wyskoczyć z tych małych szklaneczek z cienkiego szkła. Wszystko pozostawione luzem, zmyka z prędkością wichru z horyzontu. Motocykl podpieram kolanem no bo herbata. Siekący strumień zimnej wody z hurgotem uderza w zadaszenie stacji benzynowej w tym samym czasie rzeka wody zabiera wszystko spod dystrybutorów. Po około 15 minutach sino-czarne niebo nieco traci impet, deszcz pada pionowo. Pierwszy raz od wyjazdu zakładamy ciuchy przeciwdeszczowe, uszczelniamy wszystko co nie lubi wody i ruszamy dalej. Do Istanbułu wjeżdżamy suchym kołem.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Kiedy tylko droga D100, doprowadza nas do miejsca skąd widać morze, zaczyna się nieprzerwany ciąg miejskiej aglomeracji monocentrycznej z głównym ośrodkiem w Istambule właśnie. Sądzimy, że jesteśmy już prawie w centrum, a tymczasem jedziemy do niego jeszcze ponad 80 kilometrów. O ogromie tego molocha niech świadczy to, że cel nasz jest jeszcze kilka kilometrów przed mostem Bosforskim, czyli aglomeracja ma jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po stronie azjatyckiej.
Tu weryfikujemy drugi mit internetowy. Nieprawdą jest, że nie da się motocyklem przejechać między samochodami. Wystarczy nie mieć szerokich kufrów. Korki? Tak, był jeden wielki korek, jednak to przez stłuczkę, którą minęliśmy z łatwością. Po prostu każdy się gapi zamiast jechać. Jak u nas, prawda?
Istambuł da się przejechać z łatwością zakładając, że nie jedzie się w samo południe kiedy żar leje się z nieba, pamiętając że trąbienie tutaj ma inne znaczenie i nie targając ze sobą bagażu szerszego od kierownicy tylko możliwie wąskie bambetle. Wtedy jest wręcz ciekawie. Ludzie przyjeżdżający tu z dużych, zatłoczonych miast mają łatwiej, bo są do korków przyzwyczajeni.
Tak sobie obalając te wszystkie mity dojeżdżamy do Hostelu Sindbad. Hostel usytuowany jest kilkaset metrów od głównych zabytków Istambułu. Hagia Sofia, Błękitny Meczet i inne w zasięgu kilku kroków. Pokój sprawiający niezłe wrażenie jest bardzo mały jak na dwójkę. Łazienka niby europejskiego standardu, ale wszystko jest stare i z kamieniem. Biorąc pod uwagę dobre położenie strategiczne i śniadanie w cenie pokoju, bierzemy to co jest.
Między Azją a Europą
Śniadania skromne, złożone ze świeżej bułki, masła w małym pudełku, dżemu, kilku plastrów sera i jednego jajka na twardo. Żeby całe to dobro zjeść, trzeba wejść na dach budynku, bo tam znajduje się stołówka. Tu nam się podoba. Z czwartego piętra budynku położonego na niewielkim wzniesieniu widać doskonale statki płynące przez cieśninę Bosfor i dachy innych, niżej położonych budowli.
Oglądając grafikę w Google albo fotografie znajomych, nie czuje się ogromu najważniejszych budowli, woni fajek wodnych dochodzącej z palarni, hałasu i pozornego chaosu panującego na wielkim placu blisko największych atrakcji.
Kaskada barwnie ubranych ludzi przelewa się we wszystkie strony, każdy coś mówi, gestykuluje w swoim języku. Jedni sprzedają wyciskane pomarańcze, zimne pocięte w księżyce kawałki arbuzów, pocztówki, pamiątki, korale, suknie, chusty, nakrycia głowy, karty pamięci do aparatów i baterie z walizki, inni zachęcają turystów do przejażdżki po cieśninie turystyczną łodzią, do wynajęcia przewodnika po mieście albo samochodu.
Dajemy się namówić na wycieczkę statkiem po Cieśninie Bosfor. Przedzieramy się między samochodami przez wąskie uliczki do małej przystani z pływającym pomostem. Wąską kładką przedostajemy się na statek i zajmujemy ławki przy burtach.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Nasz przewodnik mówiący po angielsku bardziej zajmuje się młodymi dziewczynami niż opowieścią o zapewne wzniosłej historii miejsc, które mijamy po drodze. Zimny wiatr rwie szaty na wszystkich a słońce nie ogrzewa wcale tak jak można by się spodziewać.
Wygłodzeni po trudach rejsu, zaglądamy do jednej z restauracji. Zajadamy kebab popijamy słodką herbatę aż do północy leniąc się w wygodnych, wyściełanych poduchami sofach.
Śniadanie na dachu z ciekawym widokiem, pakowanie, pożegnania z Wery nowymi znajomymi z Korei i z miejscowym kotem. TDM zepchnięta w tył z chodnika nie chce odpalić. Po chwili już mam trzech pomocników do pchania motocykla pod górę tyłem. Pierwsza próba odpalenia „na pych” nieudana. Opona ślizga się po bruku, kiedy wskakuję na siedzenie puszczając sprzęgło na drugim biegu. Pchamy motocykl znów pod górę dwa razy wyżej a ja planuję już wynajem lawety do granicy i transport do kraju.
Drugie odpalenie także nieudane. Czarnowidzenie już szufladę otwiera w zwojach mózgowych, już linę szykuję do uwieszenia reszty wyprawy, już się wyprawa chowa za złością i tupaniem aż niespodziewanie dosłownie przybiega człowiek z pudłem starych zardzewiałych narzędzi i mówi z uśmiechem wspomagając się rękoma że… naprawimy.
Naiwność tej sceny i niepoprawny optymizm uśmiechniętego Turka powaliła mój chwilowy prawiepesymizm na łopatki. Starter wciąż tylko cyka a rozrusznik nie kręci. Ostatkiem sił wpycham z pomocą przypadkowych pomocników motocykl na samą górę i puszczam się w dół na luzie. To około 50 metrów sporego spadku. Czekam do ostatniej chwili. Jestem tuż przed poprzeczną ulicą rozpędzony do około 30km/h. Teraz trójka, sprzęgło, HOP na kanapę i puszczam sprzęgło. Coś tam drgnęło, coś przeskoczyło, chrobotnęło. Coś by może chciało, ale znów porażka. Koło ślizga się na bruku a motocykl milczy. Silnik nawet raz nie obrócił. Klapa.
W ostatnim akcie desperacji, przepełniony świadomością, że słabo może być z naprawami tutaj, naciskam starter i staje się cud. Motocykl kręci, ale palić nie chce. Jest dobrze. Aaa… rezerwa bo stoimy w dół a mało paliwa… Dalej już wiadomo. Motocykl odpala i możemy się jeszcze raz pakować. Stopień zagrożenia spadł do minimum, gały na miejsce, oddech i płuca na miejsce, porządek w głowie, kontrolki na zielono, bagaż na miejsce, Wera na tył i w drogę. Niebieskie pudełko z zardzewiałymi narzędziami zostaje na miejscu nienaruszone. Niebo znów jest błękitne, droga prosta, myśli jasne.
Turcy są bardzo pomocni i właśnie po raz pierwszy się to sprawdziło. Wniosek: nie odpalać motocykla na biegu z wciśniętym sprzęgłem cofając go jednocześnie, bo w konstrukcji z poprzedniego wieku może się rozrusznik zawiesić. Drugi wniosek: w Turcji zawsze można liczyć na pomoc, każdy znajdzie na to czas i da z siebie co może żeby pomóc.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Do azjatyckiej części Istambułu i Turcji wjeżdżamy przez dwa mosty w tym jeden płatny i autostradę, również z bramkami. Zarówno na moście Bosforskim jak i na autostradzie niektóre bramki są otwarte z jakiegoś powodu na stałe. Powoli, rozglądając się za człowiekiem od opłat czy kolczatką na asfalcie albo znakiem STOP, przejeżdżamy niezatrzymywani przez nikogo, bez alarmu, karabinów, pościgu i policji. Ot po prostu. Wszędzie opisywanej jako niezbędnej karty z kredytem na odcinki płatne też nie mamy.
Po wielu kilometrach przyjemnej podróży z porannymi przygodami, skręcamy w pięknym młody zagajnik na bezludziu, nieopodal drogi. W miarę upływu czasu staje się jasne, że świecił nam będzie tylko księżyc tej nocy a warkot samochodów, światła wiosek, zastąpią nocne ptaszyska i wszędobylskie świetliki. Zapach lasu, nagrzanej słońcem ściółki wymieszany z chłodem zacienionej polanki, przycichający świergot ptaków, milknące wraz z zachodem słońca cykady i długie cienie drzew znikające w ciemności nocy, usypiają i nas.
O piątej rano miejscowego czasu, budzą nas głośne nawoływania muezina. Za chwilę odzywa się inny z innej strony i uderza w tą samą nutę. Teraz słychać już trzy głosy. Po kilku sekundach już kwartet islamistów zapełnia każdą część tej ziemi wykrzykując swoje adhan. To jednak nie pustkowie. Wokół są wioski i mieszkają w nich ludzie. Piękny poranek zachęca do czynów a kiszki wtórują mu grając marsza z głodu.
W najbliższym miasteczku Wera kupuje świeżą bułkę prosto z piekarni i serek topiony w sklepie spożywczym. Ja czekam przy motocyklu obserwując ludzi czekających na busiki zabierające ich prawdopodobnie gdzieś do pracy.
Wszystkie kupione dobra jemy za miastem, przy strumieniu płynącym wzdłuż szosy, popijając wodą z butelki i zaśmiewając się z nie wiadomo czego.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Po śniadaniu w drogę. Chcąc zaspokoić popołudniowy głód, zatrzymujemy się przy w ostatniej chwili zauważonej piekarni. Zrobiwszy zakupy, zabieramy się do pałaszowania słodkich bułek z pysznym nadzieniem. Zauważywszy to, właściciel piekarni zaprasza nas do stojącego w cieniu budynku białego, plastikowego stołu, krzyczy coś na bawiące się dzieci a te już za chwilę niosą krzesła. On sam znika w drzwiach swojego zakładu i za chwilę widzimy go niosącego zroszoną butelkę lodowatej wody i dwie szklanki. Tego właśnie potrzeba w 35 stopniowym upale.
Owocowa rozpusta
Najedzeni do syta żegnamy się z ludźmi, których widzimy być może pierwszy i ostatni raz, jak z przyjaciółmi i jedziemy dalej. Wieczorem sadzamy udręczone tyłki w przypadkowo zauważonym z drogi hotelu „Rize”. Nie jest to zwykły hotel. Jest położony nad morzem a okna wychodzą na drogę krajową.
W pokoju z łatwością można by założyć salę biologiczną ze specjalnościami: mykologia, entomologia, parazytologia. Z tych trzech nieśmiale prezentowały się tylko owady wystawiając z zaciekawieniem swoje czułki z różnych wilgotnych kryjówek, sidingu na ścianach i mebli pamiętających czasy Kemala Ataturka.
Reszta prezentowała się w całej okazałości poprzez czarne naloty na suficie, zacieki na oberwanych firankach i obcego pochodzenia plamy na ścianach. Wprawdzie pościel wydaje się być świeża na tle ekosystemu otaczającego nas, ale dla spokoju tutejszych mieszkańców, po ostrożnej kąpieli pod na w pół działającym prysznicem zasypiamy we własnych śpiworach.
Motocykl zaparkowany przed hotelem bez żadnego zabezpieczenia sam się pilnuje całą noc, co chwila niepokojony ciekawskim dotykiem pracujących tu kierowców taksówek.
Rano, po nędznym śniadaniu i po wnioskach i przemyśleniach na temat nierządnego prowadzenia się niektórych niewiast, czmychamy na równą, czystą i prostą asfaltową drogę turecką ku Gruzji. Turcy na granicy pieczętują, pytają, oglądają i sprawdzają papiery, piszą w komputerach i zeszytach co się da. Gruzini nie. Tu piękna pani o czarnych oczach wielkich jak spodki i długich jeszcze czarniejszych włosach patrzy w paszporty, coś tam wpisuje do komputera, kieruje na nas kamerę i pokazując błyszczące śnieżną bielą zęby szczerze i zupełnie nieformalnie wita nas po rosyjsku i angielsku żebyśmy na pewno zrozumieli. Można się zakochać bez pamięci.
Gruzja to przede wszystkim Mercedesy, ale czasem i Audi się trafi. Jest też plan. Mamy zamiar pojechać tam gdzie ktoś już był i wskazał to miejsce na mapie podając współrzędne w internecie. Przywołuję współrzędne z pamięci nawigacji i jedziemy. Nasze poszukiwanie wodospadów kończy się na drodze z luźnego kamienia. Spotykamy zdziwioną starszą kobietę, która widzi motocykl po raz pierwszy w życiu i opuszczone domostwa. Po raz kolejny wieści z internetu okazują się nieprzydatne.
Zamieniamy więc miejsce z internetu na widoczną gołym okiem, pięknie położoną starą cerkiew z prawdziwym brodatym popem, zawodzącym śpiewem kobiet ubranych w czarne suknie i tajemniczą studnią zarośniętą w środku czymś podobnym do bluszczu.
Choć nie przepadamy za zabytkami sakralnymi, to miejsce ma w sobie wiele magii i jest pięknie położone na wzgórzu z widokiem na okolice. Nie wchodzę do cerkwi. Po raz pierwszy w historii moich butów przeszkadza mi ich trzeszczenie. Na pewno przerwałbym śpiewny matron, więc po rozpoznaniu wszelkich zabudowań z zewnątrz, ruszamy dalej przed siebie.
Piękna widokowo droga prowadzi nas nad trawiasty brzeg rwącego potoku o wdzięcznej nazwie Dzirula. Namiot, kolacja, podglądanie świetlików, tysiące gwiazd nad nami, wieczorne pogadanki, gra w karty, mycie i spać. W nocy budzi mnie gadanie w obcym, ale podobnym do rosyjskiego języku. To kilku Gruzinów rozmawia głośno zaciekawionych motocyklem i namiotem. Zaspokoiwszy ciekawość idą w swoją stronę.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Budzi nas deszcz i mgła. Po godzinie słońce rozpędza chmury i rozświetla wszystko wokół. Myjemy w rzece siebie i kaski. Jemy resztę sera , popijamy kawą, pakujemy się. Przychodzi do nas nawet świnka popatrzeć czy nie zostawimy nic dobrego dla niej. Sielanka.
W tym czasie, nie wiedzieć skąd, przybywa do nas dwóch starszych dżentelmenów w szykownym pojeździe i proponuje… jedzenie. Pytają czy potrzebujemy czegoś czy wszystko w porządku. Oczywiście wszystko mamy, ale ci nalegają żeby z nimi pójść na drugą stronę ulicy, tam stoją drzewa owocowe, to sobie pojemy. Ponieważ jestem zajęty i nie mam weny na chodzenie po drzewach, jeden z panów przynosi kawałek drzewa wiśniowego wraz z wiśniami Weronice. Drugi natomiast całą garść śliwek. I tak kilka razy. Ja leję olej, Wera objada się kwaskowatymi owocami a starsi panowie donoszą co chwila nowe zdobycze.
Wciąż zadziwia mnie ta zwyczajna, ludzka i bezinteresowna dobroć ludzi. Ponieważ same owoce nie są w stanie zaspokoić głodu, po operacji olejowej i pożegnaniu przemiłych panów zatrzymujemy się na wielkie żarcie. Przy drodze stoi drewniana budka z otwartymi drzwiczkami. Na drzwiczkach od wewnętrznej strony w poprzek przybita jest deska a na niej postawione w rzędzie, złocą się nieregularnie okrągłe placki chlebowe. Bierzemy ten na słodko.
Kiedy my robimy interesy, zza swojego rękawa wyraźnie onieśmielony chłopak w wieku może 10 lat próbuje trzasnąć zdjęcie TDM`ce. Ośmielam go nieco i już ma fotkę w telefonie TDM`ki zapakowanej pod sufit i jeszcze siebie na niej. Kiedy odjeżdżamy, chłopak macha dumnie telefonem na pożegnanie a mama-sprzedawczyni na do widzenia uśmiecha się, połyskując złotymi zębami na całą okolicę.
W dobrych nastrojach dojeżdżamy do jednego z obowiązkowych do zobaczenia miejsc w Gruzji. Uplistsikhe, niedaleko Gori, to jedno z najstarszych miast w Gruzji. Jest wykute w skale nad rzeką Mtkvari. To zabytek z listy Światowego Dziedzictwa UNESCO, jednak za wejście pobierana jest drobna tylko opłata. Motocykl zostawiamy wśród kilkunastu maszyn z… Polski. Pierwszy raz spotykamy na swojej drodze rodaków.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Drogą wojenną w ulewę
Po przeglądzie jaskiń, krótkiej pogadance z kolegami posuwamy się naprzód. Jedziemy Gruzińską Drogą Wojenną do Cminda Sameba, klasztoru i właściwie wizytówki Gruzji. Wprawdzie chmury i lekki opad ostrzegają nas, żeby się przygotować na to i owo ale kto by się tam wsłuchiwał w szepczący rozsądek przy takich pięknych okolicznościach przyrody.
Serpentyny z asfaltu wynoszą nas dość wysoko i chmury widzimy z bliska. Świat mieni się kolorami tęczy, zieleń rzuca w oczy aż w pewnym momencie wszystkie te cuda znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki za ścianą wilgoci, deszczu ze śniegiem, lodowatego wiatru i kałuż wielkości małego stawu.
Temperatura spada z 30 do około 5 stopni. Zatrzymuję motocykl blisko pobocza, otwieram wór z ciuchami i na wyścigi ubieramy się w co popadnie. Jedziemy dalej przed siebie mimo krzyczącego coś przeciwnego rozsądku. Obiecuję Werze że już niedaleko, choć sam nie wierzę w to co mówię. Moje słowo honoru i cześć ojcowską ratuje tunel. Zamknięty dla ruchu samochodowego latem, wpuszcza nas do środka i tu z jego ciemnościami na plecach ubieramy się i doszczelniamy.
Jak można się domyślić, za trzy kilometry wygląda słońce i znów można cieszyć się lipcowym ciepłem. Szczególnie, kiedy jest się ubranym jak na Syberię. Naszym oczom ukazuje się dolina z pociętymi światłem słońca połoninami jak z pocztówki. Dojeżdżamy do wioski Kazbegi. Zatrzymuję się na rozstaju dróg i w tym samym momencie zatrzymuje się biała Lada Niva z oklejonymi na czarno szybami. Wysiada z niej człowiek i bez ogródek proponuje nocleg u siebie w domu niedaleko stąd.
Po krótkiej „sprzeczce” o sumę jego zarobku, lokujemy się w zimnym jak niedawna przełęcz, ale miłym w oglądzie pokoju z dwoma wielkimi łóżkami i bojlerem w łazience zasilanym z gniazdka i wtyczki połączonych czerwonym plastrem. Tutaj też poznajemy przemiłych rodaków tak samo jak my spragnionych piękna Kaukazu. Tyle że oni przylecieli do Tibilisi samolotem i dojechali tu wynajętym w stolicy Gruzji samochodem.
Wstajemy po 6 rano. Nocne, deszczowe chmury rozstępują się i naszym oczom objawia się widok, dla którego jechaliśmy tyle kilometrów. Klasztor Cminda Sameba. Postanawiam, że TDM wjedzie na górę z nami.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Żeby było łatwiej, większość bagażu zostaje u naszego gospodarza. Mimo początkowej niezbyt miłej przygody z glebą, reszta drogi pod górę przebiega już tak jak chcę. Widok, jaki czeka na każdego kto tu przyjdzie albo przyjedzie jest nieopisywalny. Po tak wspaniałej uczcie dla ducha zjeżdżamy na dół po resztę bagaży i pożegnawszy się z kim trzeba jedziemy sprawdzić co dziś czeka na przełęczy.
Po drodze zaskakuje nas wszystko to, co wczoraj było skryte za zasłoną z chmur deszczowych. Z żalem opuszczamy malowniczo położoną wioskę Kazbegi i jej skarb. W drodze powrotnej, jakże innej niż wczoraj, zatrzymujemy się w znanym chyba wszystkim punkcie widokowym. Widoki zapierają dech…
Wciąż nie możemy rozbujać się żeby wyjechać z tego malowniczego miejsca. Tym razem spotykamy Polaków na dwóch Hondach AT i jednym Dnieprze z koszem z silnikiem od BMW. Jadą tędy do dawnych republik radzieckich.
Z prawdziwą przyjemnością pogadaliśmy w końcu bez dukania, zacinania się, zastanawiania i dobierania słów ze skromnego słownika rosyjskiego albo angielskiego. Zostaliśmy też obdarowani kartą do płacenia za autostrady w Turcji, bo chłopaki już nie będą tamtędy wracać. Karta ta przysłuży się w przyszłości nie tylko nam. Ruszamy. Droga z dziurawego szutru po kilku kilometrach zamienia się w asfaltowy komfort.
Raj dla motocyklisty
W Bagratashen jest najdalej na wschód wysunięta granica z Gruzji a Armenią. Gruzja wypuszcza nas ze swych granic szybko i bez kolejki. Na granicy Armenii czeka sznur samochodów, żołnierze i krótka kolejka po wizy. Motocykl stawiam na poboczu według polecenia żołnierza. Idę po wizę. Wspólnie z Werą wypełniamy deklaracje. Na szczęście jest też po angielsku. Żołnierz w okienku czyta dokument, przepisuje dane do komputera, każe dopisać datę i coś jeszcze a potem żąda pieniędzy.
Wizy lądują wklejone w paszporty i już stoję z dokumentami motocykla w następnym okienku. Tutaj proste pytanie o kolor markę i możemy wjechać do Armenii. Cała operacja trwa około pół godziny. Nikt nie chce ani międzynarodowego prawa jazdy ani zielonej karty ani osobistego ubezpieczenia. Przy okazji pogranicznik z absolutną powagą zapewnia nas po zapytaniu, że nocować w jego kraju pod namiotem można wszędzie, bo ludzie są tu przyjaźni i a jego kraj bezpieczny.
Armenia to raj dla motocyklisty. Można swobodnie poruszać się po całym kraju, wszędzie są góry przyprawiające pięknem o zawrót głowy, drogi są kręte a ludzie przyjaźnie nastawieni i ciekawi. Jedynie obszar graniczny z Azerbejdżanem jasno pokazuje, że bywa tu niespokojnie.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Mijamy opuszczone domy z kamienia z zapadniętym dachem po bombardowaniu albo zwaloną ścianą od pocisku artyleryjskiego. Te ziejące czarną pustką wytłuczonych okien szkielety domów są jednocześnie i przestrogą i pomnikiem. Wojna zniszczyła budynki, które teraz mocno kontrastują z zielonym krajobrazem łąk porastających góry, za którymi właśnie chowa się słońce, ale też wygania ludzi pragnących spokoju na koniec świata. Po nich pozostaje tylko pustka. Azerbejdżan nie próżnuje, bo wszystko tu nie wygląda na historyczną zaszłość a raczej na świeże rany.
Ranek budzi nas lekką mżawką i jakimś hałasem. To znów samochód. Tym razem przywiózł właściciela łąki do pracy. Niczego sobie nie robiąc z naszej obecności wziął się do koszenia. Wychynąwszy z namiotu w geście pojednania podnoszę rękę krzycząc zwyczajowe dzień dobry! Człowiek z kosą odpowiada tym samym, tylko unosi rękę z kosą. Dość to dwuznaczne. Widać jednak uśmiech na twarzy, więc będziemy żyć. Uspokojeni zbieramy obóz i ruszamy w drogę.
W miejscu zupełnie przypadkowym zatrzymujemy się na śniadanie. Tu odnajdujemy piekarnię a w niej dwóch Gruzinów, braci, piekących w tradycyjnym tu piecu placki chlebowe. Kupujemy chleb i bierzemy się do jedzenia a na to wychodzi Gruzin z piekarni i proponuje kawę. Delektujemy się nią zagryzając świeżym, gorącym chlebem stojąc przy obładowanym motocyklu, obserwując mijający tu wolno czas.
Chleb się skończył, kawa wypita. Ruszamy. Na początku XX w jezioro Sewan zajmowało 5% powierzchni Armenii. Nadal jest największym jeziorem Kaukazu i jednym z najwyżej położonych jezior na świecie. Patrzymy właśnie z perspektywy drogi na lustro wody na 1916 m. npm. a przed nami prawie 200 km linii brzegowej do objechania.
Jedziemy główną drogą pomiędzy trakcją kolei a brzegiem jeziora. Na brzegu stoją opuszczone dawno ośrodki wczasowe, zapomniane bungalowy, niedokończone inwestycje, budynki gospodarcze i betonowe szkielety. Po drugiej stronie drogi, za torami łagodnie piętrzą się szczyty wzniesień szczelnie przykryte chmurami.
Na jednej z ulic, ze starego dystrybutora tankujemy korzystając z pomocy dwóch panów z obsługi i jednego ucznia. Dystrybutor lichy, ale benzyna dobra. Kupujemy coś na kolację w miejscowym, samoobsługowym sklepie przy wielkim placu w kształcie ronda. Wracamy na drogę nad jeziorem i jedziemy na zachodnią stronę jeziora Sewan.
Tu jednak nieprzerwany ciąg chaszczy, błotnistych płycizn albo zabudowań mimo niezaprzeczalnego uroku zniechęca nas do szukania miejsca na obóz. Trafiamy w końcu na świetne miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot, rozpalamy małe ognisko, gotujemy wodę z jeziora na herbatę. Wera robi kolację z pieczywa i czegoś w rodzaju serka topionego.
Wchodzimy do lodowatej wody żeby opłukać kurz z drogi. Jest tak zimna, że żyły kurczą się do grubości włosa, serce wali jak oszalałe i wszystko w człowieku mówi uciekaj! Nurkowanie powoduje natychmiastowy, przeszywający ból głowy jakby była ściskana imadłem i niezależną od woli chęć wyskoczenia na brzeg. Mimo to da się tu wytrzymać 15 minut.
Po tej namiastce krioterapii gramy w karty w towarzystwie roju jaskółek mieszkających po sąsiedzku.
Tylko szalejące w oddali burze przypominają, że nie zawsze jest tu tak sielsko. Chowające się na noc słońce po przeciwnej stronie jeziora, wydłuża cienie aż do zmroku. Jaskółki zamieniają się miejscem z nietoperzami, owady przestają grać, ciężkie chmury wiszą nieruchomo, zmęczone koncertem z piorunów, tafla wody jakby zastyga w bezruchu i noc wpuszcza na niebo drogę mleczną. Koniec dnia zagania nas do namiotu.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Na Jedwabnym Szlaku
W nocy rozpadało się i pada z przerwami do rana. Znów jednak mamy szczęście i pakujemy już prawie suchy namiot. Teraz wracamy do północnej części jeziora żeby objechać je zachodnim brzegiem do miejsca gdzie byliśmy wczoraj. Po drodze śniadaniowe zakupy w miejscowym sklepie i jedzenie w najlepszej restauracji świata. Tym razem jezioro mamy po lewej.
Mijamy jezioro i w mieście Martuni, odbijamy na południe Armenii. Za którymś z łagodnych zakrętów i trochę poniżej przełęczy, oczom naszym ukazuje się przedziwny budynek. Jest podłużny, zbudowany z równo ociosanych jak klocki kamieni, zwieńczony lekko spadzistym dachem z kamiennych płyt. Przestronne, niczym nie zastawione wejście do budynku wręcz zaprasza do odpoczynku od palącego słońca i upału. To zajazd kupiecki z 1332 r. zwany karawanseraj.
To część Jedwabnego Szlaku, gdzie na trzy dni mogli zatrzymać się wszyscy, niezależnie od koloru skóry czy wyznania. Budowle takie podobno były budowane co około 40 kilometrów, bo tyle mógł przejść od świtu do zmierzchu objuczony towarem wielbłąd.
Tak jak kupcy w XIV wieku, teraz my wchodzimy do środka w poszukiwaniu chłodu. Mimo wolnego dostępu do tego miejsca, nie jest ono zdewastowane czy w inny sposób jakoś szczególnie zaznaczone obecnością czasów nowożytnych. Błogi chłód, zapach świeżego powietrza, nastrojowe snopy światła bijące ze specjalnych otworów w dachu i cisza tu panująca, przywodzą na myśl filmy z przygodami Indiana Jones.
Każdy krok odbija się stłumionym echem od grubych kamiennych ścian. W tym kraju czuje się i widzi, że zabytki stają się zabytkami, kiedy mają przynajmniej pięćset lat. Spędzamy tu około pół godziny, nie mogąc zostawić tego komfortowego miejsca. W końcu wygrzebujemy się siłą woli na spiekotę. Jedziemy dalej.
Prócz motocykla, jedynie rower albo piesza wędrówka daje możliwość poczucia na sobie tej krainy, jej kontrastów, zapachu. Nawet temperatura sięgająca 40 stopni w cieniu jest tu pozytywnym przeżyciem i odczuwa się ją jako jedność z miejscem, przez które się przejeżdża. Tak właśnie zawsze wyobrażałem sobie świat nietknięty ręką inżyniera budowlanego, naturalne piękno przyrody, wkomponowane w nią ludzkie osady i żyjących tam w zgodzie z naturą ludzi gdzie turysta bywa atrakcją dla miejscowych.
Przejechawszy całą dolinę, wspinamy się na przełęcz, gdzie w najwyższym jej punkcie stoi brama Zangezur, dzieląca prowincję Sjunik i Wajoc Dzor. Kilka kilometrów za bramą nasze oczy cieszy turkusowego koloru jezioro. W ten sposób zjeżdżając z M2, dojeżdżamy do miasta Sisian, gdzie miała na nas czekać wieża obronna sprzed wieków. Zabytek odnalazł się w Noravan, kilka km za Sisian. Ściana budynku stercząca spośród zarośniętych trawą odłamków dawnej budowli, górowała nad butelkami i złomem porozrzucanym tu i ówdzie.
[sam id=”11″ codes=”true”]
W Sisian, mieście o komunistycznej architekturze, tankujemy motocykl, odnajdujemy jedyny tu bankomat i jedziemy do głównej drogi, przypadkowo odnajdując Zorac Karer. To poustawiane w nieznany nam wzór kamienie, niektóre z otworami w środku. Takie ormiańskie Stonehenge. To nienaturalne skupisko kamieni umieszcza się w epoce brązu. Wstąpimy tu jednak w drodze powrotnej. Wyjechawszy na główną drogę, przejeżdżamy jeszcze trochę kilometrów i zatrzymuję się tuż przed Goris, żeby znów podziwiać widoki.
To przyczółek naszej misji. To tu właśnie zawracamy do domu. Teraz będzie tylko bliżej i bliżej. Tu zaczyna się koniec naszej wyprawy. Oglądamy widziane wcześniej z daleka Zorac Karer. Około 7500 lat temu ktoś postawił w pionie ponad 220 kamieni, zrobił w niektórych otwory. Do tej pory nikt się nie domyśla po co. Mijamy wyżej wspomniane pięknie położne Jezioro Spandarian, które jest jednocześnie rezerwatem.
Kierujemy się w stronę Erewania, ale że zastał nas późny wieczór, nie możemy znaleźć miejsca na obóz i zatrzymujemy się w hotelu blisko miasteczka Areni. Właściwie jedno miejsce na obóz było idealne, ale zanim się rozpakowujemy, białym zaporożcem przyjeżdża dwóch młodych ludzi i chcą z nami wypić swoją skrzyneczkę z piwem. Jeden twierdzi, że był najemnikiem w wojsku i strzelał do Azerów a drugi zabijał ich nożem. Miałem pewne wątpliwości co do tego pięknego miejsca, więc się oddaliliśmy.
Jest trochę chodzenia, sporo postojów więc znienacka zastaje nas późny wieczór. Dodatkowo jesteśmy w prowincji Ararat a tu wszędzie pola. Szukamy hotelu. Traf chce, że nie ujeżdżamy daleko w ciemnościach. Hotel jest usytuowany przy drodze przy budkach z wszelkimi pamiątkami i ozdóbkami. W środku i na zewnątrz widać, że ząb czasu ukruszył to i owo, ze ścian gdzieniegdzie odpada tynk a jedna nawet jest pęknięta dzieląc budynek na dwa. To efekt trzęsienia ziemi, które zdarza się tu co jakiś czas. Pokój, według zapewnień właściciela, najlepszy ze wszystkich, jest dość czysty. Wystrój ścian obitych materiałem współgra ze starymi meblami. Do dyspozycji mamy około 30m 2. Cena około 39 zł. Po kolacji z kebabu i napojów gazowanych w barze hotelowym, idziemy spać. Motocykl stoi na tyłach hotelu.
Rano krótka konfrontacja z mapą i jedziemy do Noravank. Już sama droga w którą skręcamy przejeżdżając przez mostek, robi duże wrażenie. Jedzie się głębokim wąwozem z czerwonawej skały po asfaltowej krętej drodze. Na dużej wysokości widać wejścia do jaskiń.
Na pewno mieszka tam wiele nietoperzy. Cień skał chroni przed porannym słońcem. Wokół pustkowie i my. Do Noravank dojeżdża się kręta i stromą drogą. Właściwie monastyr jest widoczny z daleka, ale tylko dla wprawnych oczu, bo zlewa się ze skałami za nim. Został założony w 1205 roku ale nie jest najstarszą budowlą tutaj, bo wcześniej stał tu kościół z IX czy X wieku.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Jak w rodzinie
Jak nie przepadam za zabytkami sakralnymi, tak kościół ten jest wyjątkowy. Mistrz o imieniu Momik wyrzeźbił tu wiele płaskorzeźb, chaczkarów, prawdopodobnie też wszystkie zdobienia zewnętrzne, drzwi i schody prowadzące na piętro. Jesteśmy pod wrażeniem kunsztu, klimatu panującego we wnętrzu, położenia monastyru i drogi prowadzącej tutaj.
Tu jest skondensowana część historii i taka właśnie jest Armenia. Wracając kanionem, znów podziwiamy surowe piękno gór. Teraz wyjeżdżamy na drogę w kierunku Erewania. Za stolicą Armenii, Erewaniem skręcamy na zachód do Echmiadzin, gdzie stoi najstarszy chrześcijański kościół. Tak myślałem aż do teraz. Teraz wiem, że podziwialiśmy kościół św. Hripsime w Echmiadzin. Też unikatowy i objęty ochroną UNESCO ale z VII wieku. Ignorantem człowiek się rodzi, potem jest i taki sam pewno umiera.
Z drogi, z daleka podziwiamy archaiczną elektrownię atomową w Metsamor, zbudowaną na uskoku tektonicznym. Podobno jest uznawana za najbardziej niebezpieczną elektrownię na świecie, właśnie ze względu na swoje położenie. Jest bardzo gorąco. Skręcamy w boczną drogę i kręcimy się po prowincji. W końcu brakuje paliwa. Zatrzymujemy się na tankowanie na obwodnicy Erewania. Tutaj sprzedawca częstuje nas wodą z zamrażalnika, kupujemy lody, rozmawiamy z nim o motoryzacji w Polsce i Armenii. Czas płynie powoli.
W Ashtarak Wera kupuje owoce. Swoim przyjazdem robimy sporo zamieszania. Każdy coś mówi, komentuje. Jeden człowiek zaprasza nas do siebie na imprezę. Nawet policjant z zainteresowaniem ogląda motocykl, pyta o nasz kraj i inne sprawy. Tutaj też dojrzewają chyba najpiękniejsze dziewczyny w Armenii. Za Artashavan z ulicy widzimy litery alfabetu armeńskiego ustawione na wzgórzu. Trzeba zobaczyć. Ledwo doszliśmy do pierwszej z liter, podchodzi do nas nieznajoma kobieta. Tłumaczy że fotografia zrobiona przy pierwszej literze swojego imienia przynosi szczęście. Prowadzi nas najpierw do W, potem do A.
Od tej pory sytuacja rozwija się nadzwyczaj szybko i niespodziewanie. Za chwilę mimo sprzeciwów jedziemy za mercedesem do daczy nieopodal Erwania na grilla i inne pyszności. Armeńczysy są nadzwyczaj gościnni i ufni. Zapraszają, karmią, poją i każą spać. W żaden sposób nie dając przy tym znać, że jest się nieznajomym włóczęgą-motocyklistą nie wiadomo skąd.
Traktują nas jak rodzinę wręcz. A skoro tak, więc według starej tradycji armeńskiej, kobiety w kuchni, mężczyźni nie w kuchni. Dużo by opowiadać, ale w skrócie tylko napiszę, że tego popołudnia i wieczora, zyskaliśmy prawdziwych przyjaciół.
Rano wyspani, po śniadaniu i kawie, obdarowani prezentami z żalem wyruszamy do domu. Kierujemy się do granicy z Gruzją. Wyjeżdżając z tego pięknego i ciekawego kraju, w którym mieszkają wyjątkowi ludzie, można odnieść wrażenie, że ledwo się zobaczyło, ledwo musnęło i poczuło to, co Armenia ma do zaoferowania. Granica armeńsko-gruzińska na drodze M-1 to właściwie dwa szlabany z budkami we wsi po stronie Armeńskiej i w miarę nowoczesne przejście po stronie Gruzińskiej. Ostatnie budynki przed granicą.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Dwóch młokosów zatrzymuje nas krzykami, biegnąc do motocykla. Zatrzymuję się, a oni podchodzą z rękami pełnymi owoców. To dla nas. Tych rozpromienionych twarzy chłopców mających radochę z tego, że dzielą się tym co mają z obcymi, biedy w jakiej mieszkają i piękna ich kraju nękanego wiecznie zatargami, nie da się zapomnieć. Wydaje się że szczęście jest nie tam gdzie nam wygodnie i gdzie są pieniądze. To stan umysłu zupełnie niezależny od majątku. Każdy człowiek, którego tu w Armenii napotkaliśmy, świadczy o tym całym sobą a chłopcy ci są tego wizytówką, pieczęcią, potwierdzeniem i esencją. Oba kraje, Gruzję i Armenię można fotografować bezustannie i zawsze będzie się miało wrażenie że coś może umknąć i trzeba więcej i więcej.
Obiad oczywiście przy drodze nad rzeką. Często jemy przy drodze. Można wtedy rzeczywiście poczuć miejscowe zwyczaje kulinarne. Zatrzymujemy się na noc w pierwszym napotkanym hotelu w Akhaltsikhe. Motocykl stoi przed hotelem zastawiony przenośnym barem i krzesłami. Właścicielem jest Ormianin. Negocjacje zaczynają się od 36 euro a kończą się na 14 euro kiedy jednak przełamuję opór. Nie można odmówić.
Pokój nie zaskoczy niczym Europejczyka z Polski. TV Sat, wifi, łazienka w kafelkach, droga wykładzina zamiast linoleum na podłodze, czyste firanki, zasłony i szyby. Brak robaków, grzybów i innej fauny i flory. Klimatyzacja. Od razu robimy odpowiedni, właściwy zmęczonym podróżnikom, wystrój w pokoju.
Rano budzi nas głośny świergot ptaków. Dobudzamy się kawą z bazaru i w drogę. Pożegnawszy się z właścicielem, jego żoną, dziećmi i kolegami, jedziemy do marketu, żeby wydać resztę tutejszej waluty. Wera idzie do sklepu a ja obserwuję budzące się do życia miasto i ich mieszkańców. Poranek. Ostatnie zakupy za resztę lari, ostatnie tankowanie za normalną stawkę, ostatnie śniadanie z przepysznych pachnących i świeżych bułek z czymś wyśmienitym w środku i przed nami Turcja.
Gruzję opuszczamy dopiero o 9:00, bo wtedy się otwiera granica. Odprawa po gruzińskiej stronie trwa 5 minut. Co innego Turcja – tutaj administracja ma moc. Odwiedzam kilka okienek, kolejek nie ma, a mimo to o jednym urzędniku zapominam. Przez jego urażoną ambicję zostajemy przebadani na każdą okoliczność w komputerze. W systemie nic się nie znajduje, zatem do naszego motocykla zostaje oddelegowany młody człowiek z rozkazem przeszukania bagażu. Sprężystym krokiem wychodzi z chłodnego wnętrza budynku na zalany słońcem plac i w tym samym momencie za zasługą upału, rezygnuje widząc ile tego wisi na TDM. Cała ta biurokracja zatrzymuje nas zaledwie na około pół godziny z okładem. Znów jesteśmy w tym wielkim kraju i znów przyroda pokazuje swój urok.
W cieniu Araratu
Piękna, kręta droga prowadzi nas przez przełęcze na ponad 2 tysiące m. npm. Mimo pełnego nasłonecznienia jest przyjemnie chłodno i czuć ostre górskie powietrze a równy asfalt wręcz zachęca do jazdy.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Następny jest Kars… Co za klimat! Właściwie miasto wyrosło przed nami znienacka, bo nawet nie bardzo wiem dokąd jedziemy. Najpierw ciche i śmierdzące slumsy, ulice z zaschniętego błota zmieszanego z kamieniami, śmietnik z resztkami wszystkiego.
Za chwilę wrzawa, wszędobylskie dzieciaki, pełno różnych pojazdów, wszystko tętni życiem a bieda miesza się z bogactwem. Zupełnie przypadkiem wjeżdżamy w ulicę małych i dużych restauracji. Każda serwuje coś innego. Mieszające się ze sobą zapachy pieczonego mięsa, kurzu, gotowanych warzyw, pobliskiego śmietniska, przejrzałych owoców i spalin tylko pobudzają żołądki do pracy.
Długo nie szukamy. Wszystkie oczy skierowane są w naszą stronę. Mimo harmidru i ogólnego zamieszania, ludzie z okolicznych barów wychylają się ciekawsko, żeby popatrzeć na dwoje dziwaków na dziwnym motocyklu. Zamawiamy pyszne jak zawsze żarcie. W Turcji nie da się źle zjeść, jeśli się żywić tam gdzie miejscowi.
Mniej więcej od Igdir wyłania się spośród drzew i zabudowań święta góra Ormian. Ararat zwany przez Turków Agri Dagi, dumnie połyskuje swoim wiecznie zaśnieżonym szczytem. Widziany od strony Armenii jest niczym duch. Przy pełnym słońcu i panującym zapylonym wyżu góra zdaje się unosić nad ziemią. Jest eterycznie bajkowym białym stworem, niedoścignionym wzorem piękna wszystkich gór.
Ledwo zauważalna podstawa utrzymuje całość na miejscu, lecz tak zlewa się z powietrzem że nie sposób sfotografować ten cud natury z powodzeniem. Jej kontury to pojawiają się to znów zanikają nie pozwalając na zapamiętanie jednakowego obrazu. Swoją nadziemną naturą, przypomina każdemu kto odnajdzie ją wzrokiem że jest bo była i będzie zawsze i tylko granica kraju może się zmienić. Jednak każdy kogo korzenie pochodzą z Armenii, tęsknie wypatruje co dzień tego samego widoku. Tam ogołocona z wszelkich chmur samotnie góruje nad Erewaniem błyszcząc białą czapą wiecznej zmarzliny.
Tylko z bliska widoczny mniejszy brat, dotrzymuje jej towarzystwa równie łagodnym kształtem. Tu w Turcji łagodna natura znika gdzieś za porowatą podstawą a sam wulkan natarczywie wbija swoje wiecznie zmarznięte ostrze w chmury oblepiające coraz gęściej szczyt. Dojechawszy do bliskiego sąsiedztwa widać wyraźnie potęgę, wręcz świętość i inność tej góry.
Jej ponad 5 tysięcy metrów zmusza do zadzierania wysoko głowy jeśli chce się popatrzeć na całość zjawiska. Tylko trzęsienie ziemi, które nawiedziło tą okolicę kilkaset lat temu, ukruszyło nieco ten symbol mocy i niezniszczalności. Przy drodze zalega zastygnięta i porowata forma skalna tworzy nieprzerwanie pole, być może rozpalonych niegdyś do czerwoności kamieni. Teraz już tylko bronią wejścia na siebie niespotykanie skomplikowaną strukturą. To wszystko prawdopodobnie, bo nikt nigdy nie spotkał się z choćby zapiskami dowodzącymi wybuchu wulkanu.
Niestety, wstydliwie skryta przed ludzkim okiem za poplątanym parawanem z cumulusa, swój groźny i dziki charakter zdradza tylko chmurą soczewkową tuż nad szczytem. Jakie siły zmagają się o biel na samej górze można sobie tylko wyobrazić, szczególnie że tu na dole panuje nieprzerwanie upał. Jakby ufając w nadprzyrodzoną moc Araratu, nieopodal osiedlili się Kurdowie. Ich domostwa, zbudowane w większej części chyba z krowich odchodów i gliny przylepione do równiny chronią dzieci i ich rodziców przed spiekotą i zimnem.
Tu jakby czas się zatrzymał. Co zamożniejsi wypasają owce i kozy. Pasterze przemieszczają się konno a dzieci biegają półnagie. Obraz ten na długo zostanie w naszej pamięci, przypieczętowany widokiem chłopca może 10-letniego rzucającego celnie butelką w nasz motocykl. Scena ta również powoduje, że ze względu na Werę dziś spać pod namiotem nie będziemy.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Zbliża się zachód słońca. Jak co wieczór, kiedy słońce zaczyna zaglądać do kasków, rozpoczynamy procedurę poszukiwania noclegu. Taki system pozwala rozeznać się w okolicy i znaleźć jeśli nie najlepszą, to chociaż jakąkolwiek miejscówkę do położenia głowy. Tym sposobem trafiamy do Caldiran, niedaleko granicy z Iranem.
Miasto jak miasto wydawałoby się, jednak coś nieokreślonego czai się za każdym rogiem, wychyla się zza każdego okna i każdych drzwi. Kurz unoszony przez samochody, jakieś inne takie spojrzenia miejscowych, obdrapane z kolorów budynki, cień gór skrywający wszystko w półmroku a w tym wszystkim wkomponowani my. Ugotowani przez pot i słońce, zakurzeni od kasków po buty, na kolorowym motocyklu i nie wiadomo skąd- intruzi.
Hotel ma jedną gwiazdkę. Właściciel lekko zdziwiony, ale wciąż uprzejmy po krótkich negocjacjach ceny,prowadzi nas do pokoju. Hotel nie jest ani schludny ani czysty ani nic z tych rzeczy. Po prostu jest. Koślawe drzwi pokoju zamykają się bez niczyjej pomocy. Porwane i poplamione firanko-zasłony skrywają za sobą okno z widokiem na od dawna niedokończoną budowę. Nierówna podłoga przykryta jest wykładziną pod którą nawet w butach motocyklowych da wyczuć się mniejsze nierówności i jeden wielki dół na środku pokoju. Niegdyś białe ściany emanują zaciekami goszcząc na sobie nieco ciemnych kropek. To muchy. Nie przeszkadzamy sobie nawzajem, więc nie ma kłopotu. Lepiej tu spać w swoim śpiworze.
Wyczekując odpowiednią chwilę, idziemy po kolację. W spożywczo-przemysłowym sklepiku obok kupujemy ciastka, groszki o smaku sam nie wiem czego i sok. Wracając do pokoju, natykamy się na człowieka któremu zapłaciłem za nocleg. Zaprasza nas do swojego biura sprzedaży traktorów z Polski. Korzystamy z zaproszenia nie chcąc narzucać się naszym muchom i innym stworom w pokoju. Ercan, nasz gospodarz, zaprasza na herbatę, potem drugą, potem kawę i znów herbatę. Wchodzimy w to z naszymi ciastkami, więc i on woła chłopaka, który przynosi za chwilę ciasto. Po bliższym poznaniu, ci wyklęci ludzie bez swojego miejsca na ziemi, okazują się bardzo przyjaźni, uprzejmi, gościnni i tolerancyjni. Tak oto, przy herbacie i słodyczach dowiadujemy się nieco o Kurdach, ich zwyczajach, państwie którego nie mają i interesach jakie robią. Znów zyskujemy nowego przyjaciela.
Rano słońce dodaje życia i kolorów wszystkiemu, co wczoraj było tak szarobure i nieruchawe. Ulica zapełnia się ludźmi i otwierają się sklepy. Mężczyźni schodzą się jak zawsze na herbatę a kobiet jak nie było tak nie ma. Tylko mężczyźni są widoczni na ulicy. Gwar dodaje życia okolicy. Kurzu wcale aż tyle nie ma jak sądziliśmy wczoraj. Motocykl pozapinany we wszystko co miałem stoi jak stał na miejscu obok traktorów.
W piekarni przy hotelu, na szklanym stoliku jemy śniadanie z nadziewanych bułek z kawą i pożegnawszy się z każdym kogo poznaliśmy ruszamy dalej.
Miasto Van nie jest spektakularnie ciekawe, jedynie olbrzymia twierdza górująca nad miastem, swoim rozmiarem imponuje i przemawia ogromem pracy włożonej w budowlę. Zwabia nas swoja potęgą pod samą bramę. Tutaj bardziej jednak naszą uwagę przykuwają dzieciaki, które tam zastajemy.
Mam przy sobie groszki kupione poprzedniego wieczora w kurdyjskim sklepie. Nie są nam potrzebne, więc dzielimy się. Kilka wysypało się na ziemię, ale chłopcy bez żadnych oporów dziobią je jak kury.
Resztkę oddaję jednemu chłopcu w torebce. Obnosi się z nią bez skrępowania dumny ze zdobyczy.
Pomimo biedy wystającej zza każdego rogu, chłopcy wydają się być szczęśliwi.
Wyjeżdżamy z miasta, znów mogąc zachwycać się okolicznościami natury. Gdzieś po zachodniej stronie jeziora Van, przy najbliższym prostowaniu kości, zatrzymuje się razem z nami TIR. Z samochodu wyskakuje młody człowiek w moim wieku i proponuje, że odda trochę paliwa.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Przyjaciel z TIRa
Z boku cysterny ma mały agregat, a w nim trochę benzyny. Tę benzynę zasysa przez rurkę do pojemnika po oleju i tak udaje mu się utoczyć jakieś 2 litry drogocennego płynu. Przy tym oczywiście opija się oktanów. Po całym zabiegu, wchodzimy w rozmowę na łatwe motoryzacyjne tematy. On w swoim języku a ja czystą polszczyzną. Ręce bez końca zataczają w powietrzu różne kształty, piach co chwila nosił na sobie ślady różnych marek aut a uśmiech nie schodził z gęby żadnemu z nas.
Wera stoi z boku najpierw zdumiona a potem pęka ze śmiechu gdzieś za skałą. Turek pokazuje mi jeszcze wnętrze swojej nowej, czyściutkiej ciężarówki, wyposażenie, łącznie z odkurzaczem i przenośnym DVD a potem wskazując ręką zachód i na swoją twarz w geście picia powtarza na okrągło dwa słowa: Ti i czaj. To każdy by zrozumiał. Wsiada do swojego nowego Mercedesa i rusza. My na koń i za nim. Rozdzielamy się dopiero na rogatkach miasta Tatvan.
On zatrzymuje się przy sklepie, my według jego wskazówek mamy zatrzymać się 5km dalej na jakimś parkingu czy stacji benzynowej. Czekamy w umówionym miejscu jednocześnie tankując do pełna, ale kiedy się znudziło jedziemy dalej swoją drogą powoli zapominając o tym fascynującym człowieku. Koniec końców dopada nas głód. Małe miasteczko, upał, samochody i restauracyjka. Zamawiamy.
Zawsze zamawiamy na chybił-trafił z przyczyn wiadomych. Nie znamy języka tureckiego a Turcy co najwyżej kilka słów po angielsku. Zawsze też trafiamy na smaczne i pożywne jedzenie z mięsem. Napełniwszy brzuchy szykujemy się do wyjścia a tu nagle słychać pisk opon i tuman kurzu. Już wiemy kto to. Nasz nowy kolega odpala swoje przenośne DVD wyraźnie chełpiąc się urządzeniem i zabiera się za robienie jedzenia!
Nie wiadomo skąd zbiera gałęzie które nakazuje podpalić. Kiedy są zwęglone, kładzie na nie kawałki kurczaka i warzywa wcześniej wszystko osobiście umywszy w pobliskim źródle wody lecącym rurą ze ściany. Pieczywo, pomidory i wszystko inne lądują na kocu. Pierwszorzędne jedzenie.
Nasyciwszy się po brzegi uszu jedziemy dalej kiedy tylko udało mi się jakoś wgramolić na motocykl. Nie rozstajemy się tak po prostu. Jeszcze przed miastem Batman pijemy herbatę. Dokładnie po cztery herbaty. Rozmowom nie ma końca, a zeszyt zapisuje się rysunkami pomocniczymi w błyskawicznym tempie. Tu jednak rozstajemy się na dobre.
W Batman dość długo szukamy miejsca do spania. W końcu, gdzieś w bocznej uliczce zaczepiamy się w czymś w rodzaju pensjonatu. Młodzi ludzie w recepcji nakazują zamknięcie motocykla na wszystko co mamy. TDMka stoi pod sklepem monitorowana całą noc. Jeszcze tylko krótki spacer do pobliskiego sklepu po coś na kolację i spać.
Z „pensjon” wyruszamy bez śniadania, licząc jak zawsze na piekarnię czy inne „pyszne” miejsce. Dopiero za drugim podejściem w Diyarbakir trafiamy na coś ekstra. Ciepłe pieczywo jest nadziewane czymś jak ser biały ale stopiony. Oczywiście nie obyło się bez przyjaznych gestów i swojskich udogodnień, co jak już wiemy nie stanowi tu żadnego kłopotu. Właściciel piekarni wynosi dla nas wszelkie udogodnienia, widząc że jemy przy motocyklu. Woda w miseczce – do tej pory nie wiem czy to do picia czy rąk umycia… wypijamy więc.
[sam id=”11″ codes=”true”]
W drogę. Jest dość monotonnie – droga ciągnie się prostą nitką przez dziesiątki kilometrów, a krajobraz właściwie się nie zmienia. Żar leje się z nieba, asfalt wibruje gorącym powietrzem tworząc małą fatamorganę tuż nad horyzontem. Jak na prawdziwą przygodę przystało, mamy też na koncie coś ekstra. Obluzowane niewidocznie mocowanie „płuca”, przekonane pędem motocykla i przeciwnym wiatrem, odpada.
Nie mogę pozwolić na to żebyśmy wracali z mniejszą ilością motocykla. Znajduję zgubę, przytwierdzam przy pomocy trytytek. Są lekiem na wszystko.
Dalsza droga to znów pustkowia, równiny i pustkowia. Ma to swój urok, bo wiele myśli przychodzi do głowy. Kiedy zachodzi słońce, dojeżdżamy po ciemku do miasta Mersin. Bukujemy się się w pobliskim hotelu. W tak dużym mieście nie ma szans na dziki nocleg.
Wstajemy dość późno. Mamy jakieś 50 kilometrów do przejechania, więc poranne toalety, pakowanie trwają w nieskończoność. Idę do wcześniej umówionego fryzjera. Człowiek ten niemałej postury, po wynegocjowaniu ceny usadza mnie na fotelu przed lustrem. Łapie za nożyczki, maszynkę i co tam jeszcze trzeba. Golarką prawie dostaje się do okostnej, tak mocno naciska.
Teraz mycie. Moja głowa z impetem ląduje w umywalce przede mną, pchnięta znienacka. Mały figiel i nos złamany, ale udało się. Teraz lodowata woda mrozi mózg, zmywając resztę ściętych włosów. Już za chwilę głowa wraca do pionu a za nią ledwo nadążające kręgi szyjne. Nie sposób powstrzymać tej nadludzkiej siły, tak jak nie sposób przewidzieć następnego ruchu. Ręcznik narzucony na łepetynę, penetruje czaszkę jak papierem ściernym.
Niezbyt finezyjne dłonie fryzjera, przesuwając skórę w jedną i w drugą stronę, uciskają każdą część głowy z mocą imadła. Wtem pulchne palce, chyba wskazujące, obu rąk penetrują moje uszy aż do najgłębszych zapomnianych zakamarków małżowiny. Za chwilę wpychają gałki oczne do środka kreśląc okręgi i rwąc brwi. Żeby tego było mało, czuję jak przez ręcznik te same pucołowate dłonie ciągną mnie za nos, pozbawiając go wody po prysznicu i naturalnej wilgoci zebranej w geście obrony przez organizm.
Płyny organiczne zniknęły w ręczniku. To pewne. Nagle koniec tego gwałtu. Nastaje cisza. Ręcznik przestaje rysować facjatę, ucisk na czaszkę mija a skóra wraca na miejsce. Ale to jeszcze nie koniec… Człowiek ten, że zna swój fach nie od dziś, bierze w dłoń pęsetę i wyrywa jeden włos z ucha. Chyba nie jest usatysfakcjonowany i coś mu przeszkadza. Ze specjalnego pudełeczka wyjmuje patyk zakończony czymś białym. Nasącza jego koniec płynem z małego flakonika i szoruje tym obie małżowiny. Teraz to co ma w ręku podpala i przytyka do jednego i drugiego ucha! Błękitny płomyk dziarsko przeskakuje do zwilżonych łatwopalnym płynem uszu, niszcząc bezpowrotnie rosnące tam włoski… Teraz już tylko widzę w lustrze dwa chlaśnięcia ręcznika dla ugaszenia rozprzestrzeniającej się pożogi w moich uszach i… koniec… Po traumatycznym zdarzeniu pozostał unoszący się w powietrzu delikatny swąd spalonych włosów. Człowiek ma fach w ręku!
Piękny, pachnący i umyty, prawie po transplantacji, zakładam ostrożnie kask i jedziemy siną w dal. Od tej pory Tureccy fryzjerzy jawią mi się nieco inaczej niż zwykli ludzie. Te 50 kilometrów które dziś mamy przejechać to w zasadzie jedna wielka aglomeracja. Miasto przechodzi w miasto a oddzielają je tylko tablice z nazwą.
Dojeżdżamy do napotkanego kempingu. Bezkresne pole namiotowe. Ciągnie się wzdłuż plaży Morza Śródziemnego vis-a-vis Cypru przez około 2 kilometry. Jest jedna brama wjazdowa. W lipcu większość pola jest niewykorzystana. Miejsce jest zalesione, ale bez insektów latających. Co wieczór przejeżdża między drzewami pickup z aparaturą tryskającą dookoła czymś, co odstrasza owady. Nie wiem jaki ma to wpływ na ludzi. Póki co, nikt tu nie świeci. Sanitariaty w opłakanym stanie.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Prysznic bierzemy wieczorem pod kranem stojącym przy opustoszałym wejściu na plażę, daleko od ludzi. Dostęp do prądu czy WiFi jest w wyznaczonych miejscach blisko recepcji. Na terenie jest sklep spożywczy z lekko zawyżonymi cenami i teren z przeróżnymi urządzeniami do ćwiczeń fizycznych. Za płotem trafia nam się prócz ruchliwej ulicy, meczet. Do centrum miasta od recepcji jest około 1km. Tam restauracje, sklepy, bankomaty, piekarnie i wszystko, co może oferować miasto. Cena za motocykl, namiot i dwie osoby 17,5TRY (7,5 euro)
Naciągam łańcuch, bo widać ewidentnie, że jest wyczerpany podróżą. Poza tym coś trzeszczy nieznacznie, popiskuje i terkocze w motocyklu. Opona za to OK. Gruzińskie rany na plastiku też się mają dobrze.
Na kempingu kolacja, mycie i spać.
Jedziemy ze stękającym napędem lub czymś w jego pobliżu. Przy wyższych prędkościach nie słychać tego, więc nie chcąc się zadręczać jadę wyższymi prędkościami. Skrzętnie omijamy wjazd na autostradę w Mersin i bocznymi dróżkami jedziemy wzdłuż autostrady mijając małe miasteczka z siedzącymi w cieniu kawiarnianych markiz mężczyznami przy herbacie.
Bywa, że przejazd w wioskach jest wąski na jeden samochód. Wjeżdżamy w olbrzymie plantacje winogron położone na wzgórzach. Wzgórza po horyzont w winogronach. Od razu wiedziałem że musimy spróbować choć po jednym owocu. Oczywiście okazja nadarzyła się szybciej niż pomyślałem. Na poboczu stoi stara, załadowana po niebo ciężarówka z owocami. Wokół kręcą się i odpoczywają w cieniu robotnicy.
Zatrzymuję się i idę do ludzi z pieniędzmi. Ugrywam tylko tyle, że rozbawione towarzystwo pokazuje palcami na pole z krzakami. O pieniądzach nie ma mowy. Myśląc że właśnie otrzymałem stosowne pozwolenie na spróbowanie winogron zabieramy się z Werą za ogołacanie najbliższego krzaka. A tu nagle podnosi się jeden facet i zmierza do nas z wyciągniętym nożem w kształcie orlego szponu.
Błyska ta kosa a paluch draba wskazuje na krzak… Uff. Chce pomóc, nie powstrzymać. Sądząc że owoców zjemy niewiele odmawiam oczywiście. I tak, zebrawszy niemal całą reklamówkę, podziękowawszy ukłonem za poczęstunek ruszamy w drogę. Ludzie z samochodu machają na pożegnanie. Soczyste, świeżo zerwane, pachnące słońcem winogrona towarzyszą nam tego dnia prawie do końca drogi. W tym miejscu pierwszy raz, przez nieuwagę, wjeżdżamy na turecką autostradę.
Byle dalej od autostrady
Nuda, nuda i nuda. Trzy pasy szklanej powierzchni zrównanej laserem i sporadycznie mijane samochody. Cóż, karta od kolegi spotkanego w górach Kaukazu okazuje się przydatna. Autostrady w Turcji są jak drogi papier toaletowy. Proste, gładkie, długie i widoki do d… Jadąc autostradą traci się połowę przyjemności, połowę widoków, połowę połowy i pół połowy połowy. Nie warto.
Jadąc autostradą omija się przygodę i to, czego już nigdy się nie zobaczy. Podróżnicy powinni mieć tu zakaz wjazdu na autostrady. Po zjechaniu z nudnej trzypasmówki, po zatrzymaniu się przy wodopoju, zjedzeniu mikroobiadu u skąpego restauratora w małym miasteczku turystycznym, dojeżdżamy do przedmieść Goreme.
Jakby ktoś nie wiedział, Goreme to najbardziej znana turystom miejscowość stojąca wśród dziwnych formacji skalnych w Kapadocji. Opcja odwiedzin tego miejsca jest głównym punktem w folderach agencji turystycznych wysysających z ludzi pieniądze. Jest tu z tego powodu trochę kiczu. Oczywiście z noclegiem nie ma najmniejszego kłopotu. Wystarczy się zatrzymać i już przy człowieku pojawia się inny człowiek z propozycją noclegu, żarcia, basenu, WiFi i co kto sobie wymyśli.
My wybieramy kemping. Właściwie to kemping wybiera nas. Jak tylko zatrzymałem maszynę, spod ziemi wyrasta młody człowiek w okularach z grubego szkła i płynną angielszczyzną proponuje nocleg, wymieniając niekończące się udogodnienia jakie nas tu czekają. To jeden z dwóch przemiłych Turków prowadzących tu swój interes. Po krótkich negocjacjach, kiedy cena staje się w końcu dość znośna, ku obopólnemu zadowoleniu wyłączam silnik, rozstawiamy namiot w odpowiadającym nam miejscu.
Krótki prysznic pozwala zapomnieć o niedawnej spiekocie i kurzu. Idziemy na rekonesans po Gori.
Wieczór na kempingu spędzamy przy kolacji w małej restauracji. W towarzystwie dwóch młodych właścicieli tego miejsca rżniemy w karty do pierwszej w nocy przy herbacie. Bywa że bariera językowa jest świetnym powodem do śmiechów i radości. Liczy się tylko zastana chwila i nic więcej. Tak jest w Turcji. Sielanka.
Rano budzi nas muezin i budzik jednocześnie. Tylko pobudka około piątej gwarantuje widok po jaki tu przyjechaliśmy. Żeby nie obudzić sąsiadów wydechem z R1 adaptowanym do naszej TDMki, motocykl wypycham z kempingu na główną drogę. Teraz jedziemy na wybrane wczoraj wieczorem miejsce. A tam wschód słońca.
Balony unoszą się wszędzie. Jest ich coraz więcej i więcej. Statyczne i wielce dostojne kule wypełnione ciepłym powietrzem prócz niesamowitych doznań wzrokowych, wypełniają całą dolinę złowrogim sykiem zapalanego gazu.
Balonowe refleksje
Po sesji wracamy odstawić motocykl i idziemy na spacer. Chodząc po Goreme zdaję sobie sprawę, że wszyscy żyją z tych balonów. Począwszy od pilotów balonów, przez kierowców samochodów, które ciągną przyczepy z balonami, kierowców busików dowożących turystów do tychże balonów, przez naganiaczy mających prowizję od nagonionego, biura wyspecjalizowane w wycieczkach balonem, obsługę naziemną, podawaczy herbaty przed i po locie, fotografów i operatorów kamer, obsługę stacji napełniających butle gazem, serwis samych balonów i ich butli i jeszcze nie wiem kogo.
[sam id=”11″ codes=”true”]
W tym miasteczku wszystko jest podporządkowane balonowi, którym lot kosztuje 150 euro za godzinę albo jak się trafi „okazję” i „majfrienda” co potrafi wszystko załatwić to 120 euro. Dodam tylko, że do jednego kosza wchodzi kilkunastu turystów a balonów startuje codziennie kilkadziesiąt. Zważywszy na ilość osób zatrudnionych w tej działalności, odlotowa cena staje się zupełnie zrozumiała. My poprzestajemy na krzewieniu wizerunku TDM na tle tych latających świnek-skarbonek.
Jeszcze po powrocie z „miejscówki”, na kempingu z bliska możemy przyglądać się tym żaglowcom powietrznym. Wczoraj wieczorem na nocleg dobiła para Francuzów. Sporą część trasy ze swojego kraju przejechali na rowerach.
Zaprzyjaźniamy się, opowiadamy o trudach podróży, my podziwiamy ich zapał a oni nasze przygody. Oglądamy mapy i trasy przejazdu. Wszystko to przy cieście, herbacie i innych frykasach. Bardzo to piękne, ekscytujące i inspirujące kiedy ludzie około pięćdziesiątki myślę, z pasją opowiadają o przygodach i miejscach które widzieli, czuli i poznali z perspektywy pojazdu którym większość jeździ dookoła domu.
Jest 6 rano. Z Goreme urywamy się dość wcześnie także trzeba wypychać zapakowaną TDMkę pod górę na ulicę. Wcześniej jednak po raz ostatni podziwiamy posykujące kule z uwieszonymi pod spodem ludźmi jak jajka w koszyku wielkanocnym.
Przejazd przez Turcję centralną to proces długi i monotonny. Jest płasko, gorąco, słonecznie i pusto. Tylko w oddali raz na jakiś czas daje się zauważyć jakieś urozmaicenie terenu. Niektórzy zmuszeni są prowadzić koczowniczy tryb życia. Coś w motocyklu wciąż szoruje, czasem zgrzyta i popiskuje w okolicy silnika czy napędu. Słychać to najmocniej przy małych prędkościach.
W każdej większej miejscowości korzystamy ze stacji benzynowej. Droga płaska i prosta, gorąco. Nic się nie dzieje przez wiele kilometrów. Tankowanie, jedzenie przy drodze, kawa, herbata, zimna woda, tankowanie. Teraz to już „codzienna rutyna”. Tak to pewnie już jest w każdym wielkim kraju kiedy przejeżdża się go tranzytem. Zmierzch zastaje nas blisko niczego. Po krótkich poszukiwaniach odpowiedniego miejsca na obóz, instalujemy się niedaleko od drogi osłonięci dużym drzewem.
Tutaj też zjadamy żelazny zapas, czyli danie prawdziwych travelmaniaków. Spagetti z czymś tam w proszku z torebki. Jak na te warunki i stopień zgłodnienia nawet łatwe i smaczne. Wystarczy zalać gorącą wodą i poczekać 10 minut i zjeść. Pełne brzuchy to podstawa.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Budzi nas wschód słońca i wszechogarniająca cisza. Nikt nie nawołuje do modlitwy. Tutaj da się już odczuć mocne wpływy Europy z jej europejskością. Albo może po prostu jesteśmy z dala od wszystkiego na pustkowiu pustkowia.
Zostawiamy piękne okoliczności natury i jedziemy. Chcę dziś zrobić porządek z wyjącym już teraz napędem i to jeszcze przed nastaniem upałów. Pewno coś źle skręciłem gmerając na tureckim kempingu.
Przed Balikesir zatrzymujemy się na małej stacji benzynowej. Zabieram się za rozbieranie TDM. No i się zaczyna. Jak człowiek ze stacji zobaczył że jest kłopot i się trochę zejdzie, zaraz przynosi po szklance lodowatej Fanty i wodę. Potem powtórka. Anioł nie człowiek bo mimo wczesnej pory już upał daje się we znaki nawet w cieniu. Jak zobaczył że nie mam dostępu do jednej śruby, zaraz przynosi swoje klucze i zaczyna gmerać razem ze mną!
Zgrzyty w napędzie
Za chwilę pojawia się znikąd jego kolega i przynosi swoje klucze. To nie koniec, bo za pięć minut do pomagierów dołącza się kierowca TIRa który właśnie chce zatankować samochód. I tak oto wspólnie sobie przy śrubie gmeramy nie mogąc jej odkręcić płaskimi kluczami. Nikt jednak o nasadowych nie słyszał nawet. Jakimś cudem w końcu pokonuję małą metalową przeciwność. Szczęściu nie ma końca a sukces znów przypieczętowany jest szklaneczką Fanty. Sama śruba jednak to tylko mały kroczek w całej operacji i generalnie pełen sukces pozostaje w krainie marzeń. Żaden poziom naciągnięcia łańcucha nie przynosił ukojenia uszom. Jazdy próbne wykazują wciąż to samo. Napęd wyje, trzeszczy, ujada i szumi, rzęzi.
Zbieram swoje klucze, cudze oddaję, uzupełniam wodę w butelkach, robimy wspólną fotografię, dostajemy na pamiątkę mały ręcznik z reklamą stacji, długopis firmowy i obciążeni tymi pamiątkami odjeżdżamy. Znów jesteśmy mile zaskoczeni gościnnością i pomocną ręką tutejszych ludzi. Chyba nie można się do tego przyzwyczaić.
Za kilkanaście kilometrów wjeżdżamy w krainę szczęśliwego turysty. Ten skrawek ziemi tureckiej okazuje się nieszczęściem… Mimo że unikamy z namysłem południowo-zachodniego wybrzeża z kurortami Alantaya czy Izmir, natykamy się na Edremit i Altinoluk… Z daleka wygląda to bajecznie. Wjeżdżając jednak do kurortu zwalniamy by przepuścić półnagie ciała spalonych słońcem wczasowiczów dźwigających dmuchane koła ratunkowe swoich dzieci i ich żony w zwiewnych półprzezroczystych tunikach skrywających bladą nagość.
Między nimi biegają dzieci z umorusanymi od lodów buziami. Widać też młode dziewczyny przy kości w szortach tak obcisłych, że ciało nie mieści się, uwydatniając walec tłuszczu z każdej strony bioder. To uszy miłości chyba, ale mają za zadanie wabić czy amortyzować, nie wiem. Są też zupełnie szczupłe i zgrabne dziewczyny, lecz tak spalone słońcem że muszą tu być już od zarania dziejów i pod opalenizną nie widać że są młode.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Nawet ich tatuaże skrywają się pod czekoladowym odcieniem skóry i tylko błysk różowych przylepionych paznokci zupełnie dobrze pasuje do kostiumu plażowego i bladych pręg nie opalonego gdzieniegdzie ciała. Klapanie klapek po gorącym asfalcie zagłuszane jest muzyką różnego gatunku dobywającą się z każdej mijanej knajpki z kebabem. Między masą ludzi, sprytnie przemieszczają się swoimi parującymi wózkami handlarze gotowaną kukurydzą, albo krzykliwi sprzedawcy mrożonych i pociętych w księżyce arbuzów. Zapachy rozgrzanych ciał, spalin, gotowania, perfum i olejków mieszają się w stojącym powietrzu rozgrzanym palącym niemal pionowo słońcem.
W tej hałaśliwej krainie turystów w jakiś cudowny sposób ludzie pozbywają się swoich kompleksów. Można paradować w slipach przywaliwszy brzuchalem te slipy tak że ich niemal nie widać, można opalać cellulit bez wstydliwej obawy o kontrowersyjne komentarze, można wykorzystać bez wysiłku wcześniej zarobione pieniądze wylegując się przy drinku, przejechać swoim drogim samochodem 500 m od hotelu na parking przy plaży. Możliwości jest nieskończenie wiele…
Żar leje się wciąż z nieba, przyuliczne budki z żarciem dymią, półnadzy turyści biegają przez ruchliwą ulicę, za nimi ich dzieci a za tymi dziećmi ich babcie i inni opiekunowie też na wpół rozebrani a na to wszystko patrzą z zazdrością albo obojętną wyższością zakutane w swoje chusty miejscowe kucharki albo poważni i milczący autochtoni z wiecznie zapalonym papierosem dumający nad szklaneczką słodkiej i mocnej herbaty. A my wciąż się czołgamy 10 km/h…
Cały ten obraz dodatkowo potęguje zgiełk przejeżdżających samochodów, trąbienie skuterków, klekot rozpadającego się wydechu w starej ciężarówce wiozącej sieczkę z pola, okrzyki sprzedawców wspomnianej kukurydzy i szczekanie zostawionego na smyczy psa ujadającego na małe stado krów stojących na środku chodnika. Groteskowo milczą tylko motorówki, które przecinają w oddali morze swoimi kadłubami. Całość składa się na obraz takiego „miasta do robienia pieniędzy”. Tak właśnie przedstawia się najmniej zachęcające miejsce i czas w jakim się znaleźliśmy w całej podróży. Ale w końcu Turcja to kraj kontrastów.
Po pewnym czasie udaje się wybrnąć jakoś z okowów turystycznej udręki. W Canakkle, jak przystało na miasto portowe, korek do promu. Jakoś wiedziony trochę instynktem a trochę mając szczęścia omijając kilka ulic, przeciskając się między sznurami samochodów docieramy do wjazdu do portu szybciej niż inni.
Kupujemy dość tani bilet na prom. Jak tylko widzi nas „machacz” pilnujący porządku natychmiast zamachał. W ten sposób ustawiamy się na czele peletonu czekającego na wpuszczenie na statek.
Podróż promem trwa może dwadzieścia minut. Z drugiej strony morza Marmara w Gallipoli sprawnie opuszczamy prom.
Wyjeżdżamy z pustego tu miasta i bez większych przeszkód dojeżdżamy do granicy z Grecją tuż za tureckim Ipsili. Granica Turcji z Grecją to ład i porządek. Tutaj Turcy jakby mniej biurokracji uprawiają, choć nasza odprawa nie odbywa się tak prosto jak po greckiej stronie. Grek-celnik zwyczajnie zobaczył że mamy paszporty unijne i nakazuje odjazd. A w motocyklu coś wyje i wyje… Cóż, nie ma róży bez kolców. GPS pokazuje nam najbliższe pole namiotowe i tam się kierujemy. Trzeba ostatecznie rozprawić się z usterką albo jechać do domu. Moje obawy topnieją wraz z rozpoznaniem do jak dużego miasta dojeżdżamy. Tutaj muszą być warsztaty. Te dobre też.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Kemping jest. Rozbijamy namiot na bliżej nie określony czas. Ponieważ jak sądzę, jest niedziela jutro dopiero poszukamy warsztatu. Ale to sobota jest.
Majster ElGreco
Dziś niedziela. Mimo to jedziemy szukać warsztatu. Mamy szczęście. Przy sklepie stoi zielona 4TX. Sklep otwarty. Wchodzę do sklepu i pytam sprzedawcę o TDM stojącą na zewnątrz. Za chwilę stoję już za ladą sklepową i młody Grek pokazuje mi monitor. Okazuje się że ten Grek jest właścicielem sklepu, motocykl jest jego kolegi a on sam miał TDM i to w takim malowaniu jak nasza. Po 15 minutach rozmowy już jedziemy za pickupem Greka i jego pupila. Zatrzymujemy się na małej stacji benzynowej i czekamy. Tu chyba często psy wozi się w ten sposób.
Za jakiś czas przyjeżdża energiczny pięćdziesięciolatek z przydługimi włosami w spodniach ogrodniczkach na Varadero. zabiera naszą TDM na jazdę próbną. Odkręca dekiel przy wałku zdawczym, stuka, patrzy, gmera śrubokrętem. Diagnoza : napęd do wymiany. No to kamień z serca. Skończyło się na 100 euro zaliczki. Drugie 100 po robocie. Umawiamy się na wtorek o 10 w jego warsztacie. Coś trzeba ze sobą zrobić do wtorku. Szwędamy się po mieście, wchłaniamy lody i arbuzy. Objadamy okoliczne restauracyjki, ale najlepsza jest nasza.
Idealnie czysty kemping z jego równo przystrzyżonymi żywopłotami, ułożonymi kamykami na podjazdach, wiecznie czyszczone sanitariaty, stu kilowe mamy ze stadkami dzieci w wynajętych super ekskluzywnych przyczepach z TV SAT, lodówkami, grillami, meblami. Samochody droższe od mieszkania w Warszawie, plaża z zarezerwowanymi parasolami i zapachy jak z najlepszej francuskiej perfumerii a wśród tego tłumu my. Tylko wczesnym rankiem i późnym wieczorem jest tu cicho i spokojnie. Kolejny dzień mija na plażowaniu, kąpielach w morzu, łażeniu po mieście i obijaniu się. TDM stoi a my czekamy na napęd. Już jutro.
Wtorek! Jesteśmy umówieni na dziesiątą u mechanika, więc mamy dużo czasu. Ostatnia kąpiel w morzu, ostatnie fotografie tego zakątka przy wschodzie słońca. Przed wizytą w sprawie napędu, zatrzymujemy się żeby pożegnać się z Gimmim, Grekiem który wskazał nam mechanika. Gimmi, że często jeździ do Turcji, w związku z tym zamienił resztę naszych lirów tureckich na euro.
Przyjeżdżamy na umówione miejsce o umówionej porze. Nie wiedziałem jaki mechanik kupi łańcuch prócz tego że DID. Okazuje się że mamy najmocniejszy z najmocniejszych i jeszcze złoty, choć nie wiem co za różnica. Około trzynastej już jedziemy swoją drogą, opuszczając Trację na rzecz płw. Halcydyckiego. Mijając przepiękne okoliczności natury, góry Cholomontas z ich krętymi drogami, dojeżdżamy na środkowy palec Chalkidiki – Sithonia. Mijamy małe wioski i miasteczka. Ale przede wszystkim skały.
Widać już morze. Tsitreli, to kameralny kemping położony tuż przy plaży. W lipcu niemal wszystkie parcele zajęte przez postawione na stałe przyczepy wielkości największego kontenera a przed nimi przeważnie Włoszki ze swoją dziatwą. Jest późne popołudnie. Idziemy na plażę. Tak kończymy dzień.
Pobudka o 8:00. Nocą, umęczone głośnymi rozmowami panie z przyczepy kempingowej naprzeciwko, dają świszczący koncert na trzy glosy. Chrapanie kończy się zapewne długo po naszym odjeździe. Wyruszamy, kiedy jeszcze jest w miarę „chłodno”, przedtem jednak fotografia na pamiątkę.
Cały półwysep Halcydycki jest bardzo zróżnicowany i warto jechać tędy albo wieczorem albo o świcie. Słońce w tym czasie dodaje swoje wyjątkowe malowanie do każdego zakątka skały i do każdej fali na morzu przykleja jeden skrzący brylant. Pomarańczowe promienie z jednej strony rozświetlają ścianę skały przeciętej szosą, z drugiej zacieniają ją.
Miastu Thessaloniki należy się kilka oddzielnych słów. Nie warto go omijać. Położone jakby na skraju całego regionu Chalcydyckiego jest drugim co do wielkości miastem w Grecji. Jest i portem i miastem tranzytowym. Grecy nazywają je współstolicą i jest zatłoczone bardziej niż Warszawa.
[sam id=”11″ codes=”true”]
To po pierwsze. Po drugie, za każdym razem kiedy tu się jest, można odnieść wrażenie że jedzie się przez piekarnik z popcornem a popcorn to skutery i motocykle. Można tu zobaczyć najszybsze jednoślady świata, najdroższe, najnowsze i inne naj. Nie jest nadzwyczajnym widokiem skuter obładowany czterema butlami z gazem spawalniczym, stojącymi na specjalnej platformie. Nie zobaczy się tu też pojazdu bez przeróbek. Wydech, koła, malowanie, mocowania do przeróżnych gabarytów bagażu. Wszystkie te cuda jeżdżą po asfalcie o minimalnym współczynniku tarcia a obsługują je kierowcy ubrani jak na plażę, czasem w kasku.
Są tam też pasy dla autobusów, taksówek i jednośladów, a na każdym kroku sklep, diler albo serwis motocyklowy. Raj, mimo że ruch jakby ktoś w ul kopnął. Po odstaniu swojego w korkach, wyciśnięci jak cytryny, wyjeżdżamy za miasto. Niespiesznie przemieszczając się po niemal pustej autostradzie, zatrzymując się tylko po owoce albo wodę, dojeżdżamy do Anatolikos Olimpos. Nie żeby było już późno, czy żebyśmy byli zmęczeni. Po prostu motocykl i czas w takim zestawieniu daje swobodę i wolność wyboru. Ze znalezieniem kempingu nie ma kłopotu. Kłopot jest z miejscem na nim. Za drugim podejściem trafiliśmy jednak na wolną działkę, która pomieści mały namiot dla dwojga i motocykl. Ledwo zdążyłem wejść na teren kempingu, zaczepia mnie wytatuowany chudzielec.
Zagajony po grecku odpowiadam migowym a ten na wszystko kiwa ze zrozumieniem. Po chwili obaj dywagujemy dzielnie po angielsku na poziomie advanced wspomagając się rękoma i kartką papieru. Wychodzi 10 euro za dobę a chudy okazuje się właścicielem tego miejsca.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Namiot rozbity a my na plażę! Wprawdzie kamienistą, ale za to widoki i woda nie pozwalają podnieść się szczęce, jak to nad Morzem Egejskim. Po kąpieli wybieramy się po coś na kolację. Oczywiście jak to w miejscowości wypoczynkowej, nie ma tym kłopotu. Trzeba jednak wybierać duże samoobsługowe sklepy, żeby ceny nie były „turystyczne” i żeby był pełen asortyment.
Wieczór zawsze przynosi ukojenie po nieco męczącym upale. Pachnący mydłem, pastą do zębów, jakimś antyperspirantem i Muggą przeciw komarom, zasiadamy do kolacji. Świeże bułki, soczyste i słodkie pomidory, małe masło, różne rodzaje miejscowego sera, trochę winogron, arbuz wielkości końskiego łba i herbata z rozkładanych kubków pachnących gumą. To wszystko przy akompaniamencie cykad, ptactwa, rozmów w obcym języku dochodzących z wielkich przyczep kempingowych wypełnionych Grekami, Włochami i Niemcami.
Słońce rzuca cień drzew na cały kemping. To oznacza koniec upału. Po takiej kolacji do szczęścia wystarczy już tylko cywilizowane Frappe i espresso na plaży z parasolkami z trzciny, zachód słońca, cicha muzyka fal spokojnego teraz morza. Kicz? Może. Ale mamy to na żywo. Wydaje się, że właśnie w poszukiwaniu takich chwil jedzie się gdzieś w nieznane, tysiące kilometrów od domu.
Jest piąta rano. W dobrych nastrojach, pogryzieni przez niezidentyfikowane insekty, po myciu w ciemności i nieudolnym fotografowaniu wschodu słońca, wyjeżdżamy z kempingu samodzielnie otwierając sobie bramę wjazdową z kłódki. Kłódka tylko udaje że jest zamknięta. Tym sposobem, trochę dzięki zjechaniu z autostrady, trochę z niewiedzy o swoim położeniu geograficznym, przemierzamy głęboką grecką prowincję.
Piękno tego kraju jest widoczne nawet tam gdzie rosną pola uprawne i pasą się zwierzaki. Jadąc tak siną w dal, doczekaliśmy się wreszcie godziny ósmej, kiedy to cokolwiek zaspany, ale uśmiechnięty sprzedawca pieczywa, sprzedaje Weronice nasze śniadanie w przypadkowym miasteczku.
Nie udawaj Greka
Tak zaczyna się dzień powszedni w Grecji. Jedziemy. Oczywiście nie może zabraknąć czasu na zatankowanie motocykla. Tym bardziej że właśnie daje znać o sobie rezerwa. Pierwsza napotkana stacja to trzy zadaszone dystrybutory i wolno stojąca, przeszklona oficyna. Beton. Przed budynkiem nieruchawy starszy pan zapatrzony chyba od wielu godzin w niebo. Powolutku, jakby szanując każdy swój krok podchodzi do nas i rozpoczyna procedurę tankowania. Skończył, więc płacę. Nie oddaje reszty i odchodzi zostawiając mnie z wyciągniętą ręką. -Ej proszę pana!- Chrząknąłem nieśmiało po naszemu… Ten dalej kroczy do swojego krzesła. -Eeee, człowiek! – Dużo głośniej huknąłem z akcentem na „e” ale po angielsku. Bez odpowiedzi… -Ej ty! – Ryczę na cały regulator znów naszym narzeczem. Ocknął się w końcu i wraca do motocykla widząc że i ja zbliżam się do niego. Zbytnio się nie dziwiąc mojej groźnej minie, oddaje 10 euro o które to tak głośno zawalczyłem i znów sunie do krzesła z kwaśną miną. Tym razem ja jestem górą.
Wjeżdżamy znów na autostradę i mijamy po lewej Ateny. Bramka autostradowa zapłacona, Korynt ze znanym nam już z poprzednich wakacji sławnym kanałem przejeżdżamy bez odwiedzin i już jesteśmy na Płw. Peloponeskim. Znów zatrzymujemy się żeby zalać benzyną motocykl. Od tej pory jakby wszyscy uparli się żeby zatrzeć niemiłe wrażenie o starym złodzieju ze stacji benzynowej i jego krześle. Patrzę w mapę i zastanawiam się dokąd jechać. Podchodzi pani w średnim wieku i pyta płynną angielszczyzną czy może w czymś pomóc. Mówi tak dobrze że ledwo ją rozumiem a Wera na zakupach. Pani pomogła. Pani zarządza kierunek Foinikouda z pięknymi plażami. Potem okaże się że wie co mówi.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Przecinamy cały półwysep Peloponeski, zjeżdżając jednocześnie z autostrady dla poprawy widoków. To sprawdza się zawsze. Autostrada jest męką do celu. Droga obok, natchnieniem podróżnika. Znów są z nami: wieś grecka, wąskie, wyasfaltowane drogi łączące osady, ciche i wyludnione budowle typowo greckie, stare kościoły na wzgórzach, góry, owce, niewielki ruch samochodowy, gorący zapach lata wymieszanego z łąkami i gajem oliwnym, wyraźnie słyszalne w czasie jazdy cykady i pragnienie.
Zatrzymujemy się na ryneczku małej górskiej mieściny przy jedynym tu chyba sklepie spożywczym. Wokół żadnego samochodu, ani psa, ani nawet cykad nie słychać. Wybrukowana równo uliczka oddaje nam swoje ciepło na spółę z gorącym stojącym powietrzem. Tylko jakiś pan siedzi w cieniu wysuniętej maksymalnie markizy, zamyślony nad butelką czegoś do picia. Gapi się na nas z zaciekawieniem, ale na pewno był zamyślony zanim nahałasowaliśmy motocyklem.
Machnąwszy prawą na powitanie, posyłam Werę po coś do picia. Stoję, grzebię w nawigacji, czekam i usycham a tej nie ma. Przecież to nie kolejka do kasy ją zatrzymuje… Po dłuższej chwili wychynęła z zakupami a za nią jakaś pani. Na dodatek rozmawiają zupełnie swobodnie jakby Wera znała język grecki od dziecka. Za nimi jeszcze jedna, nieco starsza pani też coś mówi po polsku! Tak oto, zupełnie przypadkowo natrafiliśmy na panią, która wydała swoją córkę za Greka, ten przywiódł obie do swojej ojczyzny i chyba rozkochał w sobie do szaleństwa, bo mimo niewątpliwej bliskości, ani jedna ani druga na oczy morza nie widziała od pięciu lat.
Tyle właśnie czasu spędzają w tej bądź co bądź spokojnej i urokliwej okolicy. Dowiedziawszy się nieco nowinek na temat panującej zimą aury, opowiastek o życiu w górach, zrelaksowani i napojeni podążyliśmy dalej, ładnie się żegnając przedtem z paniami. Od tej pory długo jedziemy krętą drogą. Po lewej stronie skalna ściana na kilkaset metrów przytłacza swym ogromem, po prawej przepaść woła wzrok do siebie a na dole nitka połyskującej w nisko już świecącym słońcu, rzeki.
Zjechawszy na sam dół w dolinę, prawie do poziomu morza, odnajdujemy miejsce wskazane przez miłą panią spotkaną na autostradzie. Jej wskazówki doprowadzają nas do turystycznej miejscowości z motelami, hotelami, kwaterami pokojami i co kto sobie wymarzy do wynajęcia. O kemping też nie jest trudno. Chcemy nocować w jakimś domu, ale ceny zaczynają się od 60 euro za dobę. W dodatku jest tam pościel, wygodne łóżko, prysznic z ciepłą wodą, aneks kuchenny z czajnikiem i inne udogodnienia, więc to nie na nasze wysublimowane potrzeby. Koniec końców lądujemy na kempingu położonym nad samym morzem z piaszczysto kamienistą plażą, wśród cyprysów i wielkich jak człowiek kaktusów.
Czas spędzamy na eksplorowaniu dna morskiego, jedzeniu, rozmowach, wieczornych spacerach po okolicy, zbieraniu muszelek i wyjątkowej urody kamieni, czyli robimy wszystko to co robią prawdziwi turyści. Ktoś przyjechał tu salonową „Babcią” z Austrii… Poznajemy nawet bezimienną parę sąsiadów z namiotu obok. Przemili Grecy użyczają nam swoje rozkładane krzesełka. W zamian dostają po pysznym ciastku i tak nawiązuje się nić międzynarodowego porozumienia przedzielona jedynie barierą językową. Trzy dni na oddech. Sielanka w raju. Do wyboru, do koloru.
Przed wyjazdem uzupełniamy zapas wody. Wśród piękna przyrody, piaskowego wybrzeża i gór z bajki znalazło się senne o tej porze miasteczko z dopiero co otwartą piekarnią. Z przyjemnością pałaszujemy po ciepłej bułce ze słodkim nadzieniem.
Piękno Peloponezu na zmianę z upałem towarzyszom nam aż do Petry. Tutaj w mieście Petra zjadamy smaczny kebab w przyulicznym barze zapijając lodowatymi napojami. Jest niedziela, więc i ruch niemrawy na ulicy, więc nawet nie nawdychaliśmy się spalin.
Najedzeni, po raz drugi w życiu wjeżdżamy TDMką na 800 mln. euro. Tyle właśnie kosztowała Unię Europejską i rząd Grecji budowa ponad dwukilometrowej długości mostu Rion-Antirion łączącego Peloponez z resztą kraju. To największy wiszący most na świecie. 8 sierpnia 2004 roku przebiegła tędy Irena Szewińska w sztafecie z pochodnią olimpijską, a teraz jedziemy my na TDMce. Nieźle, co? To moim zdaniem jeden z niewielu tworów ludzkiej ręki naprawdę wart zobaczenia, przejechania i tych marnych 1,9 euro na bramce. Z obu stron widoki są zachwycające a sam most w czasie jazdy nie ogranicza widoczności barierami czy innym zabezpieczeniem.
Na stacji benzynowej wpadł mi do głowy pomysł żeby już nie dręczyć południowej Albanii swoją facjatą i pojechać do omijanej skrzętnie do tej pory Macedonii. Krótkie mediacje z Werą i jedziemy. Po drodze zatrzymujemy się na kawę nad jeziorem, kryjąc się w cieniu. Do Albanii wjedziemy tym razem od wschodu.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Tym czasem, minąwszy wzgórza z przeogromnymi połaciami pól obsadzonych kukurydzą, wiecznie podlewanymi z armatek wodnych docieramy do granicy z Macedonią. Przed wjechaniem na teren tej krainy kupujemy z głodu a braku innej alternatywy (niedziela) puszkę z zimnym napojem. Z początku mizerna, zwykła jakaś taka i powszednia Macedonia, już po kilkunastu kilometrach od Grecji jawi się pięknem swych gór, mnogością zakrętów, przełęczą zwieńczoną tęczą po niedawnej ulewie, ciasnym i nieprzerwanym sznurem Macedończyków w samochodach ciągnących po weekendzie do domu.
W Bitoli, mieście położonym na południu Macedonii w czasach bizantyjskich zwanym Pelagonią, razem z naszym GPSem, kompletnie gubimy się tuż po przekroczeniu rzeki Dragor. Tak więc jeździmy w koło zwiedzając małe, wąskie na jeden samochód uliczki z pokrzywionymi przez czas bramami, oknami przy samym chodniku i zaparkowanymi na zawsze, starymi samochodami jeszcze z epoki Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii. Koniec końców przestaję wlepiać wzrok w ekran ogłupiałego GPSa i jedziemy na węch, na czuja, intuicję.
Z takim przewodnikiem wystarczy pięć minut dojazdówki po okolicznych zabudowanych wzgórzach do rzeki, przeprawa przez spore skrzyżowanie chaosu z bałaganem, mieszankę ludzkiej masy przeplecionej autami i już jesteśmy na właściwej drodze nad jezioro Ochrydzkie. Po drodze szukam bankomatu, o który tutaj wcale niełatwo. Za miastem Bitola zaczynają się kręte, górskie odcinki równego asfaltu. Mimo lekkiego zmęczenia, potrafimy jeszcze odczuwać przyjemność z jazdy po takich drogach, więc ja składam się w każdy zakręt korzystając maksymalnie ze swojego nikłego doświadczenia a Wera, przyzwyczajona do tego w tym samym czasie gmera w swoim telefonie szukając najlepszych kawałków Black Sabbath. Jedziemy tak od miasteczka do wsi i znów do miasteczka aż docieramy do celu.
Celem jest miasto Ochryda wpisane w 1980 roku przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa razem z Jeziorem Ochrydzkim, będącym częścią naturalnej granicy między Macedonią a Albanią. Pierwsza rzecz, jaka rzuca się w oczy po wjeździe do miasta to oczywiście upragniony bankomat. Teraz jesteśmy niezależni. W samym mieście można spać w hotelu, wynajętym apartamencie, kwaterze prywatnej, ośrodku wczasowym, nad jeziorem, bliżej centrum, na uboczu, czyli gdzie kto chce. Miasto zdominowane jest przez branżę turystyczną i tylko małe, oddalone od głównych arterii osiedla obnażają swoją prawdziwą naturę zaniedbanych, niskich, ciasno upchanych budynków z odpadającym gdzieniegdzie tynkiem, starymi, brukowanymi uliczkami, wykrzywionymi przez ząb czasu kamiennymi krawężnikami.
Urokliwe to miejsce, choć skrywa raczej ubóstwo niż skansen pielęgnowany przez mieszkańców ku uciesze turystów. Nie jesteśmy skorzy do przebywania w aglomeracji nawet tak przyjaznej i ciekawej jak Ochryda, więc kierujemy się wzdłuż linii brzegowej jeziora na południe. I tu jednak napiera na nas nieprzerwana kakofonia apartamentów, willi, kwater, hoteli i pensjonatów. Ich szyldy niemal wyskakują na drogę, przesłaniając widok. Cóż, lipiec. Nawet pobliskie pole namiotowe wchłonęło w siebie tyle namiotów i ludzi, że nasz na pewno by się nie zmieścił bez ingerencji w konstrukcję namiotu niedoszłych sąsiadów. Wracamy więc do budynku o nic nie mówiącej nazwie „Villa Ruban” w miejscowości Lagadin.
Jej właścicielem jest poliglota i człowiek renesansu, mający coś do powiedzenia na każdy temat i w wielu językach Albańczyk. Do pomocy przy interesie ma swoją żonę i syna. „Villa Ruban” to zupełnie nowy, otynkowany na biało, dwupiętrowy budynek z balkonem w każdym pokoju. W środku panuje kojący chłód zapewniony przez nowiutki system klimatyzacji i kamienną posadzkę.
Urzekające krajobrazy Macedonii
Jasno-brązowe, niemal kremowe skórzane fotele w recepcji, doskonale komponują się ze złamaną bielą ścian udekorowanych grafiką o tematyce wody. Wszystko jest czyste, schludne i pachnące nowością. Motocykl stoi przy samym wejściu. Po orzeźwiającej kąpieli w bieżącej wodzie idziemy na kolację do budynku obok, widocznego z tarasu. Tutaj zamawiamy endemiczną rybę, nieco podobną do szczupaka. Pycha. Z pełnymi brzuchami, już oswojeni z luksusem kamiennej recepcji i czystej pościeli w pokoju, po obejrzeniu zachodzącego słońca i z poczuciem dobrze spędzonego czasu idziemy spać.
Wcale nie o świcie, za to z poczuciem że za chwilę trzeba zwinąć namiot, otwieram oczy. Oczywiście to tylko przyzwyczajenie. Jedziemy do Ochrydy zatankować motocykl. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale jedziemy bez bagażu. Motocykl prowadzi się jak dziecięcy rower i sam wchodzi i wychodzi z zakrętów. Po śniadaniu skrzętnie korzystam z tego faktu , jadąc wzdłuż wschodniego brzegu jeziora aż do granicy z Albanią.
Nieco dalej od wszelkich ośrodków wczasowych Macedonia pokazuje swoje piękno w całej krasie. Wąska droga raz pnie się pod górę, to znowu meandruje w dół i tylko sporadycznie pozwala jechać na wprost. Niemal cały czas po prawej widać błękit jeziora z wysepkami, rzadkimi łodziami rybaków czy wędkarzy. Spowalniają nas tylko właśnie te widoki, sporadycznie doganiane autokary albo osły czy krowy grzejące swoje grzbiety na środku drogi.
Tego dnia jedziemy jeszcze raz do Ochrydy żeby zobaczyć górującą nad miastem fortecę i starą cerkiew usytuowaną na szczycie cypla.
Ku uciesze Wery nie dojeżdżamy tam podziwiając zabytki z bezpiecznej odległości. Spacerujemy też po czymś w rodzaju aglomeracji plażowej z plażami właśnie, z miejscem do gry w siatkówkę, torem kartingowym, knajpkami i jadłodajnią, przystanią jachtową, wypożyczalnią rowerów wodnych, skuterów i innych urządzeń.
Na samym brzegu jeziora w pewnym oddaleniu od powyższego, czeka nas mała przekąska w restauracji hotelu usytuowanego przy głównym deptaku. W środku klimatyczna muzyka i mgiełka wodna puszczana w pewnych odstępach czasu z instalacji nad stolikami, pozwala zjeść w przyjemnej atmosferze nie myśląc o skwarze panującym na zewnątrz.
Po pysznościach w restauracji przejażdżka po starej części miasta, zakup arbuza i lodów. Z całym tym inwentarzem jedziemy do swojego pokoju w willi. Lody do lodówki i już biegniemy na drugą stronę ulicy wykąpać się w jeziorze. Woda może nie tak klarowna i czysta jak w jeziorze Sewan w Armenii, za to cieplejsza przynajmniej o piętnaście stopni i nie traci się czucia w członkach po minucie pływania.
Kolacja, piesza wędrówka wzdłuż brzegu, małe zakupy w miejscowym sklepiku i późnym wieczorem kończymy dzień karcianą rozgrywką w Makao na tarasie opychając się wszystkim co kupiliśmy w dzień.
Jest dosyć wcześnie. Rześkie powietrze napawa optymizmem. Kręcimy się po pokoju zbierając wszelkie bambetle do bagażu i sprzątając po sobie. Znów zapakowany po uszy motocykl zostawiamy na terenie willi i idziemy obok na śniadanie, żeby wydać resztę macedońskiej waluty. Nie do końca się udaje, więc na stacji benzynowej u wylotu z Ochrydy, zamieniamy to co zostało na benzynę.
Granica macedońsko-albańska to formalność i trwa kilka minut. Jesteśmy w Albanii. Tą krainę kontrastów do tej pory przejeżdżaliśmy zawsze wybrzeżem. Nadszedł czas na góry w głębi kraju. Odcinek drogi E-852 łączący Macedonię ze stolicą Albanii to właściwie nieprzerwane pasmo zakrętów dobrym asfaltem. Jadąc tą drogą, nie raz można zobaczyć przepaść po prawej i po lewej stronie drogi jednocześnie i jadąc po samej grani oglądać inne szczyty z góry.
Dopiero przed Tiraną droga się wypłaszcza i cywilizuje. W mieście sprawnie pokonujemy kilka zatorów, trochę zapchanych skrzyżowań i szerokich ulic szczelnie wypchanych Mercedesami. Zaczyna się chmurzyć. Kiedy rozpadało sie na dobre, zjeżdżamy z autostrady i zatrzymujemy się na stacji benzynowej chcąc przeczekać nawałnicę. Autostrada sama w sobie wymaga uwagi i kilku oddzielnych słów. Owszem, jest to dwupasmówka bez dziur i innych szykan, za to niczym oddzielny ekosystem żyje własnym życiem chyba niezależnie od reszty kraju.
Można tu spotkać ciężarówki zapchane po niebo towarem przykrytym łopoczącym od pędu brezentem, Mercedesy z każdego praktycznie rocznika, dymiące traktory, najszybsze na świecie BMW z lat 80-tych z zapadniętym zawieszeniem i blacharką w kolorach tęczy. Po brzegi wypchane autokary pędzące ku swojemu przeznaczeniu i wystraszonego psa z wprawą kluczącego między rozpędzonymi pojazdami. Rzadkością nie są też osiołki ciągnące wozy z różnym dobrem, dziecko popędzające krowę poboczem, na którym siedzi sprzedawca arbuzów albo ktoś w rodzaju szefa kuchni oferującego mięso lub kukurydzę, opiekane na wypalonej żarem kłodzie. Dym spalin i pieczonej baraniny miesza się z zapachem benzyny z przydrożnych stacji usytuowanych co kilka kilometrów nawet pośrodku niczego. Całego tego folkloru pilnuje armia wąsatych policjantów z radarami zatrzymujących podróżnych według swojego własnego tajnego klucza. To nasze miejsce. Tu jest jeszcze lepiej niż w Stambule.
Bieda i Plac Wolności
Jesteśmy u siebie. Gdzieś za Tiraną dzieje się dziwna rzecz. Po raz pierwszy od wyjazdu nie licząc Kaukazu, pada. Pada tak intensywnie, że zatrzymujemy się na nowo budowanej stacji benzynowej żeby to urwanie chmury przeczekać. Po kilkunastu minutach ulewa nieco traci na intensywności a my zamiast założyć odpowiednie ciuchy, jedziemy dalej po swojemu. W taki to oto sposób, ociekając wodą i błotem spod kół samochodów, dojeżdżamy do znanego nam już hoteliku na przedmieściach Shkoder.
Mimo że nie wygląda jakoś wyśmienicie, ma niezwykłe właściwości. W zasadzie ile by się nie miało pieniędzy, zawsze da się tu przespać i najeść. Dziś mam przy sobie 30$ i tyle ostatecznie kosztuje nas pokój z telewizorem, lodówką, klimatyzacją i widokiem na rzekę Buna wpadającą do jeziora Shkoderskiego. Za bilon euro i resztki dolarów mamy w restauracji na pierwszym piętrze stół zastawiony dwiema wielkimi pizzami, sosami do nich i zimnymi napojami. To wszystko na migi uzgodnił z nami sam szef kuchni na polecenie szefa hotelu.
Po kolacji, że jest jeszcze jasno, idziemy wypatrzeć coś w mieście. W twierdzy Rozafat dominującej nad miastem już kiedyś byliśmy, więc omiatamy ją jedynie wzrokiem z poziomu chodnika. W centrum nabieramy do kieszeni trochę pieniędzy z bankomatu i idziemy na główną ulicę pełną kawiarenek, restauracyjek i pubów. Każde miejsce zaprasza do siebie na kawę czy coś do przekąszenia za pomocą uprzejmego człowieka o specyficznym ubraniu. Wybieramy stolik gdzieś po środku ulicy, wydajemy trochę na różne napoje i odpocząwszy idziemy dalej.
Miasto to jest esencją Albanii. Bieda i brud miesza się tu z bogactwem i przepychem. Zrujnowane budynki przeplatają się z nowoczesnymi apartamentowcami a meczet stoi w bezpośredniej bliskości kościoła chrześcijańskiego przy rondzie nazwanym Placem Wolności. Kobiety w zależności od swojej woli albo wyznania chodzą na w pół nagie odsłaniając co się da albo skrywają swoje wdzięki pod szczelną zasłoną sukien po kostki i w chustach zakrywających włosy i szyję. Zewsząd bije tolerancja i swoboda. Ludzie są przyjaźnie nastawieni do siebie.
Centrum jest uporządkowane. W miarę oddalania się od niego, wszystko staje się inne. Zaczyna się ściemniać, więc wracamy. Wracając idziemy do starego, drewnianego mostu, teraz czynnego tylko dla pieszych a jeszcze dwa lata temu służącemu za przeprawę przez rzekę Buna w kierunku Czarnogóry albo odwrotnie. Jest tak wąski że mieścił się tam tylko jeden samochód w jedną stronę. Można było długo czekać na swoja kolej.
W Shkoder się wciąż inwestuje. Teraz opodal starego mostu zakończono nową inwestycję. Szeroki na dwa pasy z gładkim jak stół asfaltem i z wyświetlaną tablicą informacyjną, stoi nowy most. Przy moście na skwerze stoi kilka starych samochodów a w nich kierowcy. Jeden wysiada i uprzejmie zaprasza do środka. To taksówkarze bez licencji. Pewnie coś w rodzaju cierpiarzy spod Dworca Centralnego w Warszawie.
Wychodząc z miasta, przeprawiając się przez most nad rzeką Drin, poboczem i w zupełnych ciemnościach doczłap ujemy się zmęczeni do naszego hotelu. Motocykl stoi już niemal suchy pod ścianą a my w łóżkach zasypiamy bez słowa otuchy dla rozwieszonych wszędzie, mokrych ciuchów.
Wera kupuje w piekarni po drugiej stronie ulicy, świeże i pachnące bułki . Po takim śniadaniu pozostaje tylko ruszyć przed siebie. Nowy most w Shkoder. Jeszcze niedosuszone ubranie lekko ciąży na grzbiecie ale to kwestia czasu, wiatru i temperatury. Granica między Albanią i Czarnogórą mimo sporej kolejki, nam przekłada się na trzy minuty czekania. W tak rekordowym czasie albański pogranicznik zauważył nas i zaprosił do przejścia pieszego razem z motocyklem. Oczywiście skrzętnie korzystamy z tego przywileju. W kilka minut jesteśmy w Czarnogórze, gdzie też nie ma nieplanowanych opóźnień.
Ponieważ już kiedyś jechaliśmy przepiękną Magistralą Jadarską dookoła Zatoki Kotorskiej, tym razem wybieramy prom. Promem tym omija się 41 kilometrów świetnej widokowej trasy z nutą dreszczyku dla tych co jadą pierwszy raz. Nie warto omijać tego miejsca dla przeprawy promem za 2 euro wiozącego 10 minut na drugi brzeg. Siąpi jednak deszcz a góry skryła wielka puchata chmura z wodą w środku. Zbyt wiele nie ma tam teraz do oglądania.
W Czarnogórze wszędzie płaci się w euro, więc mając zapas tej waluty, możemy pozwolić sobie na swobodne tankowanie a potem na obiad w prawdziwie motocyklowej knajpie przy drodze i to bez szukania bankomatu czy płacenia kartą. Prawdziwa jest z nazwy tylko bo nic prócz nazwy, dwóch motocykli w tym naszej Yamahy nie świadczyło o tej wąskiej specjalizacji. Drugim motocyklem przyjechał Niemiec z polskimi korzeniami co bardzo ułatwia nam kontakt. Miła pogawędka skraca nam czas do jedzenia.
Najedzeni i opici dojeżdżamy do kilkukilometrowego korka. To granica z Chorwacją. Nie czekamy razem z innymi, tylko biorąc przykład z miejscowych motocyklistów, jedziemy na sam początek kolejki. Po dziesięciu minutach jesteśmy w Chorwacji.
My jednak już zwiedzaliśmy to miasto, więc szukamy tylko kempingu z plażą. Dojeżdżamy do kempingu wskazanego na chybił trafił przez GPS. Malowniczo położony kemping sieci ACSI. Ten skrót oznacza dwie rzeczy. Drogo i czysto. Cóż, mamy wakacje a Chorwacja obrasta coraz bardziej w coraz zmyślniejsze pułapki dla bogatych Niemców, Rosjan i Polaków. Niech będzie. Rozbijamy obóz i do morza. Woda jest w połowie jak zupa, w połowie jak zmrożona zupa. Piasek a raczej drobny żwir zachęca do leżakowania cały dzień. W okolicy nic prócz kempingu. Bardzo czyste toalety, prysznice i umywalki zachęcają wręcz do ablucji. Wszystko w stylu europejskim i na poziomie klinicznej neutralności biologicznej. Nawet igły drzew zdają się zalegać prostopadle do ścieżek. Już myślałem że jesteśmy tak doświadczeni podróżą że rozumiemy doskonale każdy dialekt zastany na miejscu, ale nie.
To po prostu wielu krajanów zawitało tu wcześniej od nas i teraz słychać wszędzie mowę ojczystą. Można poczuć się jak w domu.
Po wesołym wspólnym spędzeniu kilku godzin, długo po zmroku idziemy spać.
Na barana
Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze spały nawet niezmordowane cykady, nie rozgrzewając zbytnio silnika odjeżdżamy z kempingu w Chorwacji. Bez żalu i rozterek wjeżdżamy na teren Bośni i Hercegowiny. Chorwacja to piękny kraj z wieloma widokami prosto z folderów biur podróży, ciepłym morzem i świetnymi trasami widokowymi, ale jadąc od strony Albanii i będąc tu po raz trzeci, nawet ten raj może się opatrzyć. Do tego ceny noclegów zaczynają przypominać te z zachodniej Europy a niektórzy ludzie tutaj zachowują się jakby żyli tylko dla pieniędzy, więc nic tu po nas.
Bośnia i Hercegowina, szczególnie jej górska południowo-centralna część, to motocyklowe eldorado. Drogi pną się ku szczytom, wiodą meandrując tuż przy rzekach, prowadzą przez trawiaste polany wysadzane skałami żeby za chwilę wprowadzić nas między pionowe skały albo tunele wydarte górom przez ludzi. Tu nie można się nudzić.
W jednym z takich miejsc jest coś w rodzaju jadłodajni. We wnęce wydrążonej skały, postawiono kuchnię albo raczej jatkę. Niewielki teren jest ogrodzony wściekle czerwonym, wysokim parawanem z desek a do niego od środka dobudowano łazienkę. Przez na w pół otwartą bramę można wjechać samochodem gdyby zabrakło miejsca na poboczu przy rzece. Nie jest łatwo u Bośniaka zamówić cokolwiek do jedzenia. Po kilku chwilach migowego tłumaczenia, wielki człowiek za ladą wysuwa nie bez wysiłku stalową tacę z różnymi częściami barana zdrutowanymi razem. Rozpoznaję łeb z częścią kręgosłupa, tylne udo bez kopyta i chyba połamane żebra jednego z boków. Wyszczerzone zęby truchła i zapach bijący od ugotowanego zwierzęcia, nie napawa optymizmem ani nawet nie obiecuje że będzie smacznie.
Skoro tylko ten wybór jest możliwy, kiwam głową na znak pojednania i pokazuję palcem wskazującym na jedną porcję. Mimo głodu pustoszącego nasze żołądki od rana, nie jestem pewien czy zjemy dwie. Wielki człowiek za ladą w końcu uśmiechnął się porozumiewawczo spod wąsa, wyjął spod tej samej lady wielki, ciężki nóż i jął raz za razem uderzać gotowane zwierze. Siłą swoich mięśni za pomocą wielgachnego noża ciął mięso zdawało by się na odlew, krusząc przy tym wszystkie kości ale w odpowiedniej chwili rozplątując drut. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że pan skończył bić i ciąć zanim doszedł do głowizny. Tak powstaje nasze danie. Szczęście też, że można zamówić do tej masakry surówkę z kapusty czerwonej i frytki. Przynajmniej będzie czym zagryzać.
Tak oto, na własne życzenie, za swoje pieniądze, przy pięknych okolicznościach przyrody, przy monotonnym szumie wzburzonej rzeki co przedziera się między ścianami gór Dynarskich, zajadamy śmierdzącego brana.
Po tym sutym i dość egzotycznym śniadaniu jedziemy dalej. Po drodze do granicy z północną częścią Chorwacji, zatrzymuje nas przelotny deszcz. Zaraz potem jesteśmy w Chorwacji. Ta część kraju jest niedoceniona przez przemysł turystyczny, więc i ludzie są bardziej bezinteresowni. Bez problemu uzupełniamy wodę w pierwszym napotkanym domostwie. O dziwo, Wera oddaje swoją pustą butelkę a dostaje pełną lodowatej, krystalicznie czystej wody. Na małej chorwacko-węgierskiej granicy, jak można się spodziewać ruchu nie ma żadnego, więc nie ma mowy o kolejce.
Rozweselony, choć jednak bądź co bądź, nieco zmęczony zatrzymuję się tuż za strefą i przewracam motocykl, nie odsunąwszy odpowiednio mocno podnóżka. Straty niewielkie. Kopię od siebie kawałek klamki sprzęgła, przecieram ręką nowe szramy na lewym ciężarku kierownicy i w drogę. Zaczyna się ściemniać. Czas pomyśleć o noclegu. Na stacji benzynowej kupuję winetę za 1470ft, marudzimy trochę przy kawie, trochę przy WiFi w poszukiwaniu noclegu ale w końcu z pomocą i tak przychodzi GPS.
Ściemnia się, słońce powoli chowa się za horyzont. Zjeżdżamy z autostrady do pierwszych zabudowań. Kwater pełno, ale wszystko zajęte. Poza tym gdyby było wolne to ceny zaczynają się od 50 Euro. Po ciemku już jedziemy od wsi do miasta. W Jednym mieście jest owszem hotel, ale klasy Premium i nie na naszą wydrenowaną kieszeń. Jedziemy dalej pytając tu i tam. W końcu, rzutem na taśmę dopadamy jedynego w mieście Tolna, hotelu. Ciemno. Motocykl na dziedzińcu, Wera w oczekiwaniu jak na wyrok ledwo zipie wisząc na kierownicy a ja kręconymi schodami na górę, bo na górze jest recepcja. Tu, miła jak na tę godzinę pani, po telefonie do szefostwa, udostępnia nam pokój bez śniadania za 35 euro.
Wera na górę, bagaż na górę i już stoimy przy pani jak wygłodniałe wilki, prosząc o coś do jedzenia. Że jest to rodzaj recepcji połączonej z barem a kuchnia już nie działa, pozostaje nam kupić zaproponowane słone orzeszki i dwa napoje w puszce. To musi wystarczyć do rana. W pokoju dzielimy zdobycz co do orzeszka, napoje dokładnie odmierzając wylewamy do szklanek i raczymy się w dość szybkim tempie tym dobrem. Jest przed północą. Trzeba spać.
W domu najlepiej
Rano pakujemy się i wychodzimy z pokoju. W oddali widać krzątającą się kelnerkę a korytarz opanowany jest przez zapach pysznego śniadania ze świeżą kawą. Gram twardego przed Werą, Wera ma łzy błagalne w oczach i żadne z nas nie może się powstrzymać. Pakujemy się na śniadanie ze wszystkimi bambetlami. Droga poczeka. Po objedzeniu się do syta na szwedzkim stole zostawiwszy niewiele z jajecznicy i świeżego pieczywa, objuczam TDMkę. Wera w tym czasie znów wisi na kierownicy jednak tym razem z przejedzenia.
Ruszamy. Zmierzamy słowackimi drogami w kierunku utęsknionej Polski i ulubionego Szczyrku, aż natchnęło mnie w jednej chwili że przecież kolega ze swoją paczką właśnie wypoczywa w Krynicy Górskiej. Niewiele myśląc, obieramy w Rużomberok azymut na Krynicę. Po drodze zdzwaniamy się z Krzyśkiem alias „Pawulon”, który to w Krynicy wyławia nas z ulicy. Idziemy na spotkanie z ekipą z Łodzi. Jedna kolacja, potem druga, rozmowy Polaków o życiu, przypominają, że to już koniec przygody, że jesteśmy w domu i jak nierealne są miejsca gdzie byliśmy jeszcze kilka tygodni temu. Jeszcze w ostatnim odruchu przyzwyczajenia, do domu wracamy omijając główne drogi. Nawet nie bardzo wiem gdzie jestem ale takich zagubionych wsi, gdzie czas łaskawie się zatrzymał, nikt się nie spieszy a domostwa współgrają z okoliczną przyrodą nie widziałem już dawno.
Jeszcze tylko przeprawa starym promem przez malowniczo rozlaną Wisłę i szukam tras przelotowych. Już się spieszę, już chcę być w domu, już chcę przypomnieć sobie przez fotografie gdzie byłem i co widziałem. Już chcę znów gdzieś pojechać, coś zobaczyć, poczuć. Na sam koniec, choć powinienem napisać to na początku chcę podziękować wszystkim przypadkom, każdemu szczęściu i wszelkim zrządzeniom losu jeśli takie są, za to że mogliśmy z Weroniką odbyć tą podróż właśnie w tym czasie, spotykając właśnie tych spotkanych ludzi i jadąc tymi właśnie drogami i wrócić w to właśnie miejsce.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Czytałem jakiś czas temu chyba na forum TDM. Pamiętam, że i wówczas przeczytałem jednym tchem – super relacja, bardzo klawej podróży :).
Cześć fajny opis waszej wyprawy . Mam podobnie bo ja też poruszam sie na motocyklu po europie tylko że z synem bałkany , skandynawia ( po nordkap) ,środkową europa i oczywiscie cała polska. W tym roku plany nad bajkal były ale tylko były bo klimaty teraz nie halo , więc coś wymyśliły , a może razem , namiot nam nie straszny pozdrawiam Mirek
tak tak, z tego co kolega wchłonął na „kolacyjkę” w Krynicy to mogę wnioskować, ze większość budżetu tej wyprawy poszła na żarcie :)
Prześwietna relacja!!! Można kompletnie oderwać się od rzeczywistości czytając… Życzę (Wam i sobie) kolejnych wypraw!!!
Prześwietna relacja, kawal drogi, no i proszę młodzież nie narzekająca z pilotem i telefonem w recę!
Naprawdę jestem pod wrażeniem , podziwiam twardzieli którzy potrafią porwać się na taka eskapadę !
Lewa w gorę
Super, czytając można się oderwać od rzeczywistości i być razem z Wami . Ja też podróżuje z żoną , w tym roku planujemy Turcję
W minionym roku byliśmy w Czarnogórze Jeżeli macie ochotę to zapraszam na 8-mio częściową relacje filmową (Z Jaworzna do Czarnogóry motocyklem 2014.
Pozdrawiam Jacek
Super podróż moto. I dowcipnie opowiedziana. Takie podróże lubię, nie zbukowane nie zaklepane. Ile tygodni byliście w tej podróży ? Też chcę pojechać motocyklem do Gruzji i Armenii.