Rozmawiając z Zosią nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że rzeczy tak wspaniałe i potencjalnie trudno osiągalne, dla niej są zwyczajnie rzeczywistością. Słyszalny w tle naszej rozmowy szum oceanu sprawiał, że czułem się tak, jakbym siedział obok niej gdzieś na plaży w Tajlandii.
Żyje w drodze, pracuje gdziekolwiek, przemierza świat na motocyklu – Zofia Radzikowska, autorka bloga Just a Journey. Uważajcie, bo ten wywiad może zmienić wasze życie, a przynajmniej wasze nastawienie do niego…
Jarek Dobrowolski: Wiem, że motocykl jest twoim środkiem transportu dopiero od niedawna, a wcześniej twoją pasją był rower. Gdzie w tym czasie jeździłaś (na rowerze) i co najbardziej zapadło ci w pamięć?
Zofia Radzikowska: Tak, wcześniej jeździłam po Ameryce Łacińskiej. Jest ona bardzo bliska mojemu sercu. Myślę, że to co jest piękne w turystyce rowerowej, to takie wolne podróżowanie. Można być w bardzo bliskim kontakcie z tym co cię otacza. Możesz spojrzeć komuś w oczy, uśmiechnąć się. W każdej chwili można rozpocząć rozmowę. Kiedy widzisz coś ciekawego bardzo łatwo się zatrzymać, bo jest to mała prędkość i masz poczucie, że zatrzymując się nie stracisz wiele czasu. Pędząc na motocyklu mam mniejszą szansę, że coś zauważę. Jest mniej możliwości, żeby zatrzymać się by coś sfotografować, bo np. zobaczyłam jakąś ciekawa twarz lub inspirujący widok. Podróżowanie na rowerze pozwala w pełni doświadczać trasy i być bliżej tych miejsc, które się odwiedza.
Co skłoniło cię by przesiąść się na motocykl?
Trochę się zmęczyłam fizycznie [śmiech]. Miałam dużo bagaży, a pracując zdalnie trzy dni w tygodniu nie mogłam zrobić porządnej formy. Wyboista droga, zła pogoda, bardzo strome podjazdy, problemy żołądkowe, wiatr nie w tę stronę… To wszystko bardzo wpływa na łatwość podróżowania na rowerze. W pewnym momencie poczułam, że jestem zmęczona i nie mam już frajdy z podejmowania kolejnych wyzwań. Postanowiłam wrócić do Polski, zrobić prawko na motocykl i na tym właśnie środku transportu kontynuować podróżowanie.
Dlaczego akurat GS 800? Jak dobierałaś do niego wyposażenie?
Ok, będę brzmiała tutaj super głupiutko: BMW GS F800 adventure to – poza motocyklami na których się uczyłam – tak naprawdę jedyny motocykl, do którego się przymierzyłam. Zależało mi na tym, by mieć motocykl nowy i nowoczesny. Nowy, by uniknąć problemów technicznych. Oczywiście poszłam na zajęcia z podstawowych napraw motocykla, ale mam poczucie, że nie mam odpowiedniego doświadczenia, by zdiagnozować bardziej skomplikowane usterki. Uznałam, że z nową maszyną będzie najmniej problemów.
Nowoczesny, bo chciałam by miał super zawieszenie, systemy bezpieczeństwa takie jak ABS i EPS, które mogłyby kompensować moje braki doświadczenia w jeździe. Chciałam też by mój motocykl był możliwie lekki… no i GS już tego kryterium nie spełnia. Fabrycznie waży 230 kg, a z pełnym bakiem, zapakowany, orurowany jest o wiele cięższy.
Po szkoleniach na lekkich motocyklach zrobiłam research i cały Internet mówił mi, że F800 to świetny motocykl. Poszłam zatem na jazdę próbną i GS od razu przypadł mi do gustu. Był wygodny, bardzo fajnie się prowadził, fajnie poddawał się moim poleceniom. Wszystkie te kwestie złożyły się na decyzję zakupową.
Waga to jego jedyny problem. Z dala od cywilizacji jest strach, że go upuszczę i już nie podniosę. Raz zdarzyło mi się przewrócić motocykl na środku słonego jeziora w Iranie. Po trzech godzinach prób podniesienia go z bardzo błotnistego podłoża, na którym nie miałam jak się zaprzeć, musiałam go porzucić i szukać pomocy. Ostatecznie uważam jednak, że to był świetny wybór. Nie mam z nim innych problemów. Jest niesamowicie wygodny, mogę nim jechać w terenie i na autostradach długimi godzinami. Fajnie brzmi, fajnie wygląda – naprawdę lubię tą maszynę.
F800 nie wymaga też dużych modyfikacji. Musiałam jedynie zmienić osłonę silnika na metalową, dołożyć gmole i akcesoryjne handbary, by zabezpieczyć motocykl przed moimi fantastycznymi umiejętnościami jazdy… Do tego miękkie sakwy, które trudniej uszkodzić i łatwiej naprawić, a do tego nic nie ważą. Większość wyposażenia wyprawowego mam jeszcze z wypraw rowerowych.
Jak wyglądał początek twoich podróży?
Początki były trudne. Wyjechałam w podróż mając przejechane około 2000 km, wliczając w to kurs i szkolenia jakie przeszłam. Było to małe doświadczenie, jednak tak naprawdę to co było dla mnie najtrudniejsze, to porównanie do roweru. Na rowerze każdy podjazd pod każdą górę był wyzwaniem. Bycie na szczycie każdej przełęczy było nagrodą, a zjazd przyjemnością. Rower dostarczał ciągłych wyzwań i satysfakcji. Natomiast na motocyklu, czy się wjeżdża, czy się zjeżdża – jest tak samo. Myślałam: W co ja się wpakowałam, może to nie dla mnie? Nie wiedziałam skąd ludzie biorą frajdę z jazdy na motocyklu… No ale pieniądze były już wydane, więc jakby nie było innego wyjścia niż jechać!
Pojechałam do Hiszpanii, tam się trochę dotrenowałam u Seweryna z Motoskull. Odkryłam, że dla mnie frajdą jest jeżdżenie poza asfaltem. Tam odnajduję satysfakcję. Tam jest to wyzwanie, jest adrenalina i główkowanie jak przejechać przez trudne kawałki trasy radząc sobie z kamieniami i piachem. Potem, kiedy już taka wymęczona wjeżdżam na asfalt, to się cieszę, że w końcu mogę odpocząć. Odnalazłam satysfakcję, której tak mi brakowało, kiedy dojechałam do Albanii i zaliczyłam swoje pierwsze samotne offroady.
Jak długo jesteś już w drodze i jakie kraje odwiedziłaś?
Podróżuję – nie licząc przerw – od ponad dwóch lat. Na rowerze byłam przez rok w Ameryce Łacińskiej. Po półrocznej pauzie, potrzebnej na przesiadkę na motocykl, wyruszyłam drogą lądową do Azji. Po opuszczeniu Europy jechałam przez Turcję, Iran, Pakistan, Indie, Mjanmę (dawną Birmę) i Tajlandię – gdzie jestem teraz.
Często fotografujesz się ze zwykłymi ludźmi, których spotykasz po drodze. Jak Ci idzie dogadywanie się z przedstawicielami różnych kultur? Czy doświadczyłaś jakiś barier z tego wynikających?
Bardzo lubię nawiązywać kontakt z ludźmi w krajach, które odwiedzam. Jest to jedna z najważniejszych części składowych podróżowania. Chcę nie tylko odwiedzać kraj, ale i poznawać tamtejszych ludzi. Dużo łatwiej było mi w Ameryce Łacińskiej, ponieważ mówię po hiszpańsku. Tutaj jest trochę trudniej, choć sporo osób mówi po angielsku. Czasami jednak wystarczy kilka uśmiechów, gestów i można się dogadać, ma się kontakt z ludźmi.
Oczywiście są różnice kulturowe, których jako turysta czy podróżnik można nie być świadomym. Możemy się starać, ale poznanie ludzi wymaga czasu. Niemniej jednak kontakt, wymiana wiedzy, dostrzeżenie na czym polega życie w danych krajach są dla mnie ogromnie ważne. Im dalsza od naszej jest poznawana kultura, im ludzie bardziej różnią się od bańki, którą otaczam się mieszając w Warszawie, tym jest to dla mnie bardziej pouczające doświadczenie.
Czy doświadczyłaś jakichkolwiek trudności kulturowych lub formalnych związanych z tym, że jesteś kobietą?
Największą trudnością jest poczucie bezpieczeństwa. Zdarzały mi się sytuacje, kiedy byłam seksualnie molestowana i obawiałam się gwałtu, nic takiego całe szczęście nie nastąpiło. Myślę, że jest to strach, którego podróżujący mężczyźni nie doświadczają. Dla mnie najgorszy pod tym kątem był Iran, choć takie sytuacje zdarzały mi się we wszystkich kulturach. Myślę, że to jest największa trudność dla podróżującej kobiety.
Dość komiczną trudnością jest kontakt z mechanikami. Mimo że wiem jak wykonać podstawowe prace serwisowe, to wolę, by było to robione w warsztatach – moje narzędzia są małe i nieporęczne. Ze względu na to, że BMW nie jest tu popularną marką, mechanikom trzeba stale patrzeć na ręce, instruować, poprawiać. Problem w tym, że oni nie przyznają kobiecie, że czegoś nie wiedzą lub nie mają narzędzia. Wielokrotnie zatrzymywałam ich w ostatnim momencie przed zepsuciem czegoś i musiałam być naprawdę bardzo stanowcza, by mnie posłuchano.
Jak wybierasz kolejne etapy podróży? Czy masz już ułożony z góry plan, czy też spontanicznie wybierasz kolejne obszary do eksploracji?
Planuję niezbędne minimum. Muszę pamiętać o klimacie, np. żeby nie jechać w Himalaje zimą lub na plażę w porze deszczowej. Muszę mieć wymagane dokumenty i uwzględnić to, gdzie mogę aplikować o wizy i jak długo będą one ważne. Nie jest tak, że mam zaplanowaną trasę na kolejny rok. Kiedy już wjeżdżam do danego kraju robię krótki research co warto tam zobaczyć. Potem patrzę na mapę i zastanawiam się jaki kierunek obrać. Czasami dowiem się czegoś po drodze, czasami coś zmienię lub dodam kolejny punkt na mapie. Nie mam większych ograniczeń budżetowych, ponieważ pracuję zdalnie w podróży. Moim jedynym planem jest to, że chcę podróżować tak długo, jak daje mi to frajdę.
Jeździsz głównie sama? Kiedy jesteś sama w trasie, odczuwasz samotność lub tęsknotę?
Pierwszy etap mojej podróży na rowerze pokonałam sama. Przez pierwsze pół roku jest super. Jest euforycznie, spotyka się bardzo dużo ludzi. Potem tak naprawdę wkrada się gdzieś samotność. Zdajesz sobie sprawę, że nawiązane znajomości są przyjemne, ale płytkie. Brakuje ci prawdziwych przyjaźni, ludzi którzy znają twoją historię, zalety i wady. Byłam zmęczona poznawaniem nowych ludzi, chciałam głębszych relacji.
W Iranie poznałam Romana – Austriaka, który podróżuje vanem. Mamy różne środki transportu, szukamy różnych doświadczeń, dlatego dość często się rozjeżdżamy. Wtedy mam wszystko to, co kochałam w samotnych podróżach – przygodę, otwartość na ludzi, trudne offroady, ciszę gdzieś w naturze. Potem się spotykamy i mam przy sobie osobę, która jest dla mnie ważna, która dobrze mnie zna. Jest to super połączenie, bo nie jesteśmy zmęczeni ciągłym kontaktem ze sobą, a jednocześnie wypełniamy pustkę, której trudno uniknąć podróżując samemu.
Jeżeli już ktoś do ciebie dołączą, to jak to wygląda? Łapiecie się po drodze, umawiacie?
Takie sytuacje praktycznie mi się nie zdarzały. Może dwa, czy trzy razy, ale były to jednodniowe spontaniczne przejazdy. Nigdy jednak nie podróżowałam dalej z żadnym motocyklistą. Jakoś tego nie szukam. Odkąd jestem z Romanem, często w miejscach campingu spotykamy innych ludzi podróżujących camperami. Spędzamy wtedy razem kilka dni na miejscu – ale na motocyklu zawsze jeżdżę sama.
Jak godzisz karierę zawodową z podróżami? Jaki masz na to patent?
Mam szczęście, że mam profesję, która pozwala mi by jeździć. Jestem analitykiem webowym – analizuję ruch na stronach internetowych. Jest to praca, którą mogę wykonywać w pełni zdalnie. Oczywiście większość ludzi w tym zawodzie siedzi w biurach, ale to ich wybór! Odkąd wyjechałam w swoją pierwszą długoterminową podróż, wiedziałam, że tak ma wyglądać moje życie. Przez jakiś czas organizowałam wyprawy rowerowe, jednak to było opiekowanie się ludźmi i realizowanie planów wycieczki. Wolę wolność, swobodne podróżowanie.
Wiedząc, że mój zawód mogę teoretycznie wykonywać zdalnie, zaprosiłam szefa na rozmowę. Miałam trochę oszczędności, więc nie pytałam o pozwolenie, a powiedziałam, że wyjeżdżam w podróż. I że możemy dalej współpracować, ale w pełni zdalnie, tylko 3 dni w tygodniu i że ze względu na różne strefy czasowe, zawsze będę dostępna minimum 4 godziny w ciągu ich dnia pracy. Był trochę zszokowany, ale ostatecznie się zgodził. Później na wszelkie oferty pracy odpowiadałam z tymi samymi warunkami. Znalazłam kolejną, lepszą pracę już podróżując. Nie jest to zatem nic niemożliwego!
Ostatnio napisałaś na swoim fanpage dosyć szokującą informację odnośnie twojego zdrowia? Czy twój stan ma wpływ na twoje dalsze plany?
W czasie moich dość krótkich odwiedzin w Polsce, całkiem przypadkowo, przy standardowych badaniach, dowiedziałam się o raku tarczycy. Na początku był to szok. Po przeczytaniu diagnozy myślałam, że umieram. Potem okazało się, że to jest jeden z najlepszych nowotworów, jakich można dostać. Małe prawdopodobieństwo nawrotów, jedynym leczeniem była operacja wycięcia tarczycy. 4,5 tygodnia po diagnozie byłam już z powrotem w Indiach. Zdalnie konsultuję się z lekarzem, a jedynym następstwem choroby jest to, że do końca życia muszę brać jedną tabletkę dziennie i raz na jakiś czas robić badanie krwi. Nie jest to żadna przeszkoda w podróżowaniu. Aby przygotować się na różne ewentualności, nie bez trudu, ale zdobyłam roczny zapas leku w różnych dawkach.
Osobiście bardzo mocno rozgraniczam pojęcia turysty i podróżnika. Jak uważasz, co jest najważniejsze, aby być podróżnikiem? Czy trzeba mieć ten konkretny gen łowcy przygód?
Z tym turystą i podróżnikiem jest odwieczna dyskusja. Ostatecznie jest to jedynie etykieta – taksonomia i ja nie chcę się w to bawić. Oczywiście bawi mnie, jeżeli ktoś, kto siedzi w hotelach all inclusive twierdzi, że jest podróżnikiem. Osobiście uważam się za turystkę – jestem gościem w odwiedzanych krajach, zwiedzam atrakcje turystyczne.
Jest tysiąc sposobów na podróżowanie i każdy z nich jest dobry, jeżeli tylko nie ma poważnego negatywnego wpływu na lokalne środowisko czy kulturę. Nie ma we mnie akceptacji na przyjeżdżanie i obrażanie ludzi, czy krzywdzenie zwierząt. Nie nazywam żadnego sposobu lepszym lub gorszym. Ja lubię podróżować wolno. Nie lubię odhaczać miejsc. Lubię czuć, że coś zobaczyłam, czegoś doświadczyłam. Na rowerze to przychodziło naturalnie. Na motocyklu łatwiej jest gdzieś dojechać, jednak wiele się mija. Dalej jednak mam okazję się zatrzymać, pogadać z ludźmi, popatrzeć im w oczy, pogapić się na góry czy posłuchać szumu morza. I tyle… Mam wygodę, mam tyle czasu i tyle pieniędzy, by pozwolić sobie na wolne podróżowanie. Nie uważam, że trzeba mieć ten gen. Trzeba to lubić. Są ludzie, którzy lubią siedzieć w domu i to jest ok. Są ludzie, którzy lubią siedzieć w hotelach i to jest ok. Ja lubię siedzieć w namiocie, w górach, lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać i fotografować… i to też jest ok.
Śledź Zosię na jej facebooku oraz Instagramie.