Przejechali motocyklem kawał Europy, kilka razy Amerykę Północną i Środkową, a w podróży po Ameryce Południowej byli bez przerwy przez 18 miesięcy. Ich dwuletni Harley Pan America ma już 100 tys. km przebiegu. Eli i Grzegorzowi Kędziorom z kanału „Screw It, Let’s Ride” wciąż jednak mało. Świat jest zbyt piękny i pociągający, żeby siedzieć w domu.
Rozmawiał: Konrad Bartnik
Z Elą i Grzegorzem spotkałem się w warszawskim salonie H-D Twin Peaks, przed ich zaplanowaną na ten wieczór prezentacją. Okazali się bardzo przyjaznymi, otwartymi i wręcz kipiącymi miłością do podróży ludźmi. Krótka pogawędka zmieniła się w godzinną rozmowę, po której sam nabrałem ogromnej ochoty, by spakować motocykl i po prostu gdzieś ruszyć. Taka jest siła zrealizowanych marzeń, którymi dzielimy się z innymi.
Czy liczyliście kiedyś, ile już czasu razem podróżujecie motocyklem po świecie?
Grzegorz Kędzior: Praktycznie odkąd się znamy, czyli od 2013 roku, więc teraz zaczyna się nasz 11 wspólny rok. Najpierw pojechaliśmy na wycieczkę na zlot motocyklowy do Austrii i dzisiaj się śmiejemy, że to był dla Eli test bojowy. Pojechaliśmy tam ordynarnym chopperem z maleńką kanapą dla pasażera, dosłownie takim zadupkiem. Dała radę, z uśmiechem dojechała i wróciła, więc chyba jej się spodobało. Dlatego już na kolejny sezon zaplanowaliśmy pierwszą wspólną dłuższą podróż – do Hiszpanii i Portugalii. Spędziliśmy tam miesiąc, a w kolejnym roku pojechaliśmy na kolejną miesięczną wyprawę, tym razem do Rumunii, z której zrobiła się głównie Grecja (śmiech).
To były nasze początki w Europie, a nieco później, w 2017 roku, po raz pierwszy przeskoczyliśmy przez Atlantyk. Wówczas, w czasie dwumiesięcznej wyprawy, odwiedziliśmy Stany i kawałek Kanady. Potem, w 2018 roku była Kuba, w 2019 Ameryka Centralna, z planami na Południową. Wróciliśmy do Polski, a nasz motocykl został w Panamie. Mieliśmy tam przylecieć po ośmiu miesiącach, ale w kraju zastał nas covid… Nasza wymarzona podróż po Ameryce Południowej doszła więc do skutku dopiero w 2022 roku.
Ela Kędzior: Pamiętam, że pierwsze przygody motocyklowe miałam w wieku nastoletnim, potem długo długo nic. Zastanawiałam się więc, jak jako pasażerka powinnam się zachowywać na motocyklu. Szukałam w internecie informacji na temat tego, co jest dozwolone, a co nie. Tak wyglądały nasz pierwsze randki motocyklowe…
A ty Elu jesteś zdeklarowaną pasażerką, czy również umiesz jeździć motocyklem?
E.K.: Zdecydowanie jestem i lubię być pasażerką, i mówię o tym na każdym kroku, czym czasem bulwersuję niektóre kobiety w naszym środowisku. Odpowiada mi jasny podział ról, jaki mamy w czasie naszych podróży. Oczywiście nie zarzekam się i nigdy nie mówię „nigdy”, natomiast w tej chwili nie myślę o zajęciu miejsca kierowcy.
Pamiętacie ten moment, w którym stwierdziliście, że wyjdziecie poza, nazwijmy to, polski turystyczny standard, typu trasy w kraju i bliskiej Europie, i będziecie wyjeżdżać naprawdę daleko i na długo?
G.K.: Już nasza pierwsza podróż po USA w 2017 roku była pewnym zwiastunem kolejnych wydarzeń. Z planowanych 16 tys. km zrobiło się 21 tys., które wtedy przejechaliśmy naszą 20-letnią Electrą. Byliśmy przemile zaskoczeni, że ten dosyć stary, kupiony „w ciemno” motocykl zechciał się nie zepsuć. Zostawiliśmy go później u naszych znajomych na Florydzie. W tym samym czasie w naszych głowach zaczął się kołatać plan, by odwiedzić Kubę tym motocyklem. Ze Stanów to niby niedaleko, raptem 100 mil przez morze, ale nie ma tam żadnych komercyjnych połączeń typu prom, jest embargo itd., itd.
Wróciliśmy wtedy do Polski i typowo po polsku powiedzieliśmy sobie: ej, to niemożliwe, że się nie da. Zaczęliśmy szukać różnych opcji i możliwości. W końcu znaleźliśmy kogoś, kto mógł nam pomóc. Po pięciu miesiącach przygotowań przylecieliśmy do Miami, gdzie byliśmy umówieni z gościem, który miał nas zabrać i przywieźć z powrotem kutrem. Wymieniliśmy masę maili, formalności były załatwione, ambasady, kontakty… Pojawiliśmy się na miejscu, a gość oświadczył, że musiał anulować całą podróż, rzekomo z powodu problemów z łodzią. W rzeczywistości miał raczej problemy z prawem, ale taka była oficjalna wersja.
Wyskoczyliśmy więc z dosyć abstrakcyjnym planem, żeby pojechać do Key West i tam poszukać kogoś, kto zabierze nas na Kubę. To było szaleństwo – sztywne ramy czasowe, ciężki motocykl, nas dwoje, ograniczony budżet… Udało się jednak, znaleźliśmy człowieka, który zabrał nas na swój jacht, a po dwóch tygodniach na Kubie odstawił nim z powrotem na Florydę. Po tej podróży, w której nic się nie kleiło, ale jakimś niesamowitym przypadkiem wszystko doszło do skutku stwierdziliśmy, że nie ma rzeczy niemożliwych. To była przełomowa podróż.
A mieliście kiedyś odwrotną sytuację? Kiedy wszystko wydawało się proste i nagle się zawaliło?
G.K.: Czymś takim na pewno była pandemia. Mieliśmy poukładany plan: wracamy do Panamy, gdzie czeka na nas nasz motocykl, stamtąd przerzucimy go do Kolumbii i pojedziemy dalej. Wtedy przyszedł covid… najpierw zapowiadali trzy miesiące, potem sześć, aż w końcu ta świeczka nadziei zaczęła przygasać. Musieliśmy odpuścić i cierpliwie poczekać, aż to się wszystko uspokoi, i dopiero wtedy na nowo planować.
Biorąc pod uwagę skalę waszych przedsięwzięć, ciężko już mówić o zwykłym hobby. Należałoby to raczej nazwać stylem życia. Jak udaje wam się pogodzić wielomiesięczne wyjazdy z kwestiami materialnymi i zawodowymi? Bierzecie np. bezpłatny urlop? Pracujecie po drodze?
E.K.: Był plan na pracę, ale może zacznijmy od początku. Kiedy podróże były krótkie, wszystko było dużo łatwiejsze. Jednak apetyt rósł w miarę jedzenia, chcieliśmy więcej i więcej, i dzięki temu zaczęły nam się ustawiać priorytety. Stwierdziliśmy, że to jest to, na czym nam najbardziej w życiu zależy, że jest to naszą życiową pasją. W związku z tym wszystkie inne rzeczy zaczęły schodzić na drugi, trzeci, dziesiąty plan. I to już jest dużo – jeśli masz tak ustawiony priorytet, to już jest mega dużo.
Kiedy rozmawiamy z ludźmi na ten temat, od razu zaznaczamy, że nie mamy dzieci. Wtedy reakcja najczęściej jest taka: aaa, to już wszystko jasne. Nie da się ukryć, że to prostuje wiele kwestii, logistycznych, finansowych i przede wszystkim mentalnych.
G.K: Jest to niewątpliwie czynnik ułatwiający, ale są przecież ludzie, którzy podróżują mając liczne rodziny, choć akurat nie znamy takich, którzy robią to na motocyklu. Da się to jakoś ogarnąć, choć my akurat nie wiemy jak (śmiech).
Należy mieć po prostu świadomość, że w życiu nie można mieć wszystkiego. Korzystamy z bezpłatnych urlopów, co w naszej branży – okołobudowlanej – jest szczególnie w okresie letnim mocno uciążliwe. W końcu wtedy jest najwyższy sezon na wszelkie roboty.
Korzystacie ze wsparcia sponsorów? Na ile pomagają w tym rozwinięte social media?
E.K.: Dla nas sponsorem jest ktoś, to zapewnia wsparcie finansowe. Jeśli natomiast jest to wsparcie sprzętowe, to bardziej mówimy o partnerach. Nie mamy jako takich sponsorów, natomiast wspiera nas kilka firm, co bardzo nam pomaga. W pełni rozumiemy, że działa to w dwie strony, dlatego zawsze wywiązujemy się ze swoich zobowiązań, typu testowanie sprzętu, pisanie opinii jak sprawdzają się testowane produkty w długiej wyprawie, a także pokazywanie tych produktów w naszych materiałach.
Na początku nie mieliśmy większej świadomości, jakie są realia, jeśli chodzi o używany przez nas sprzęt. Przykładowo, w ramach prezentu ślubnego kupiliśmy sobie bardzo dobry namiot, profesjonalne śpiwory, tego typu rzeczy. Wydawało nam się, że jeśli zainwestujemy w najlepsze rzeczy, to one będą na całe życie. Dopiero podróże wszystko zweryfikowały. Przy naszej intensywności to rok-dwa lata i wiele rzeczy musimy wymieniać. Dotarło do nas, że jak byśmy nie oszczędzali i jak trafionych zakupów nie robili, to kwestie sprzętowe nie mają końca.
G.K.: W czasie naszych pierwszych podróży, jeszcze Electrą, wszystko ogarnialiśmy własnymi środkami. Nie mieliśmy wtedy nawet swoich kanałów w social mediach. To rozwinęło się dopiero później, za namową naszych przyjaciół, gdy wróciliśmy z Ameryki Środkowej. Oni byli mocno już działającymi influencerami i nas mobilizowali. Mówili: macie tyle fajnych materiałów, weźcie to pokażcie światu. Być może uda wam się zbudować jakieś formy relacji z firmami i to wam sporo ułatwi. Akurat przyszedł covid i mieliśmy trochę czasu, żeby zbudować nasze social media. I rzeczywiście, udało nam się pozyskać partnerów, z którymi współpracujemy.
Czy w czasie waszych wyjazdów do Ameryki Środkowej i Południowej choć raz potwierdził się stereotyp o tych krajach jako niebezpiecznych, pełnych przemocy i rządzonych przez gangi? Zwłaszcza że podróżowaliście motocyklami, które mocno wybijają się na tle tych, które najczęściej spotyka się na tamtejszych drogach – najpierw Electrą, teraz Pan Americą.
G.K.: Powiem krótko – nie. Kiedy po raz pierwszy mieliśmy przekroczyć granicę USA i Meksyku i zatrzymaliśmy się u dealera Harleya, sporo się nasłuchaliśmy. A po co wy tam jedziecie, że niebezpiecznie, że kartele… wręcz nie chcieli nas puścić! Ruszyliśmy z Laredo, zatrzymaliśmy się dopiero w Monterrey, u kolejnego dealera, tym razem już meksykańskiego. Panowała tam świetna atmosfera, namawiali nas na pozostanie tam dłużej, czuliśmy się tam świetnie. Jeździliśmy wtedy po Meksyku trzy tygodnie bez ani jednej dziwnej sytuacji, typu drobna przestępczość, kradzież itp. Równie spokojnie było w czasie podróży przez całą Amerykę Środkową. Generalnie przyjęliśmy zasadę, że nie szukamy kłopotów i jak dotąd ona się sprawdza.
E.K.: W Ameryce Środkowej da się zauważyć pewną prawidłowość – w każdym kraju ostrzegają cię przed kolejnym. W Stanach przed Meksykiem, w Meksyku przed Gwatemalą, w Gwatemali… i tak dalej, aż do Panamy. U sąsiada zawsze gorzej (śmiech).
G.K.: Jedno jest natomiast charakterystyczne dla Ameryki Centralnej – przekraczanie kolejnych granic to udręka. Prym wiedzie tutaj granica wjazdowa do Nikaragui, na której zawsze spędza się dużo czasu. Nasz rekord to pięć godzin.
E.K: Bywały oczywiście sytuacje dyskomfortowe, typu jest ciemno, brudno i śmierdzi, ale nigdy nic za tym nie szło. Nikt nas nie śledził, nikt krzywo nie patrzył. Wjeżdżając do Ameryki Południowej non stop coś słyszeliśmy o trzech krajach. Kolumbia – w kontekście drobnej przestępczości na turystach. Brazylia – napady na motocyklistów w dużych miastach. No i Wenezuela – stamtąd to już w ogóle żywi nie wyjedziecie (śmiech).
W rzeczywistości w czasie całej naszej 18-miesięcznej podróży mieliśmy tylko jeden niemiły przypadek, wyjeżdżając z Kolumbii. Musieliśmy coś sprawdzić w telefonie, choć ostrzegano nas, żeby nie wyciągać żadnych takich sprzętów na ulicy. Patrzyłam na ekran i kątem oka dostrzegłam gościa nadjeżdżającego na skuterze, który wyciągał ku mnie rękę. Szybko się odwróciłam, a ten facet tylko otarł się o moje ramię. Z czasem nabiera się chyba intuicji w tych sprawach, ale tak jak mówiliśmy, nie pchamy się w kłopoty.
G.K.: Motocykla nigdy nie zostawiamy samego, chyba że miejsce jest absolutnie bezpieczne, typu zamknięty hotel czy posesja u znajomych. Natomiast np. nigdy nie wchodzimy razem do sklepu, zawsze jedno z nas zostaje przy motocyklu. Paradoksalnie, najlepszym zabezpieczeniem antykradzieżowym jest pokrowiec na motocykl, najlepiej stary i bez logotypów. Podstawa sukcesu to nie zachęcać złodziei, nie pokazywać im, co potencjalnie mogą gwizdnąć.
Jak wam się podróżowało tak nowoczesnym i pełnym elektroniki motocyklem po regionach, w których większe miasta są od siebie bardzo oddalone, a pomiędzy nimi nie ma nic? Tu Andy, tam ocean… W końcu to nie stary japończyk na gaźniku, którego od biedy naprawicie w każdej wiosce.
G.K.: Zdarzało się oczywiście, że Harley wywalał jakiś błąd. Zazwyczaj wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy wysoko, powyżej 3 tys. metrów. Mało tlenu, niewłaściwa mieszanka, cyk, kontrolka. Ale nie było tak, że np. moto odczuwalnie obcinało moc. Zjeżdżaliśmy na dół i wszystko wracało do normy. Mieliśmy też przypadek, że po jednej z aktualizacji systemu załapaliśmy się na „dziurawą” wersję oprogramowania. Czasami silnik po odpaleniu sam wskakiwał i utrzymywał 4 tys. obr./min, co bywało uciążliwe, trzeba było resetować system. Producent uporał się z tym problemem w dwa tygodnie, ale my musieliśmy przejechać z wadliwym systemem z Kolumbii do Santiago w Chile, bo po drodze nie było żadnego dealera Harleya.
Kilka razy wymienialiśmy też pompę paliwa, ale zawsze było to związane ze składem sprzedawanych w Ameryce Południowej paliw. Nie były one fizycznie zanieczyszczone, bo dodatkowe filtry, które stosowaliśmy, pozostawały czyste. Chodzi o dużą ilość biododatków, które szybko wykańczały oryginalne pompy Boscha. Najpierw zaczynały rzęzić, a potem motocykl tracił moc. Problemu nie mieliśmy natomiast w targanej kryzysem paliwowym (mimo gigantycznych złóż ropy) Wenezueli. Po pierwszym zalaniu tamtejszej czyściutkiej benzyny, pompa zaczynała pracować bezgłośnie. Fabryczny łańcuch po raz pierwszy wymieniliśmy po 33 tysiącach km.
Ciężko mi się odnieść do opinii o innych motocyklach. Ja zawsze jeździłem tylko Harleyami – starymi, młodszymi, a teraz nową Pan Ameryką. Żaden mnie nie zawiódł. Gdybyśmy się mieli zastanawiać, czy aby w każdej wiosce jest komputer, pod który nas w razie potrzeby podepną, to nie wyjechalibyśmy z domu (śmiech).
A jaki przebieg ma teraz wasz Harley Pan America?
G.K.: Sto tysięcy bez tysiąca. Jest prawdopodobnie egzemplarzem o największym przebiegu na świecie w swoim roczniku (2022). Dowiózł nas, zobaczymy, co będzie dalej.
Turystyczne nowości Harleya – Pan America CVO i nowe modele z rodziny Grand American Touring
Gdybyście mieli wybrać tylko po jednym kraju z Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej, który zachwycił was najmocniej, to które by to były? Które chcielibyście eksplorować mocniej, bo czujecie niedosyt?
G.K.: W Ameryce Południowej, że tak zaczniemy od końca, bez wątpienia Peru. To raj dla motocyklistów, zwłaszcza tych, którzy lubią góry. Andy w Peru są najwyższe i najpiękniejsze. Jest tu dużo tras czysto offroadowych, a towarzyszące im widoki są po prostu nieprawdopodobne.
E.K.: Były takie momenty, gdy trzeci-czwarty dzień krajobraz zmieniał się diametralnie, choć cały czas pozostawał górski. Mówiliśmy sobie, że to niemożliwe, że coś tu się musi zacząć powtarzać. Tymczasem Peru wciąż nas zaskakiwało. Gdy już widzieliśmy pełną paletę kolorów, nagle pojawiał się różowy… no abstrakcja, przecież to w naturze nie powinno występować (śmiech). Peru jest takim koncentratem z Ameryki Południowej, wszystko w jednym kraju.
G.K.: Kraje Ameryki Środkowej są zazwyczaj małe i „płaskie”, z wyjątkiem wulkanów. Dlatego tutaj wyróżnimy oczywiście Meksyk, który jest wielki i bardzo zróżnicowany. Wybrzeże, góry, kaniony, gęste lasy, bogactwo kultury. Podobnie w Ameryce Północnej. Kanada potrafi zachwycić, ale największe możliwości dają Stany Zjednoczone. Największą atrakcją USA są fantastycznie zorganizowane parki narodowe. Gdyby ktoś chciał tam polecieć i jeździć motocyklem tylko od parku do parku, to i tak będzie zadowolony. Nie musi jechać do San Francisco, Los Angeles, Las Vegas czy innych miast „z katalogu”. W każdym parku narodowym w USA pod każdą z atrakcji dojeżdżasz motocyklem. Nie musisz go spuszczać z oka i wspinać się na punkty widokowe. Oczywiście, jeśli masz ochotę na tygodniowy trekking, to są ku temu nieskończone możliwości. Natomiast to nastawienie na zwiedzanie własnym pojazdem jest tam bardzo widoczne.
E.K.: Ogólnie cieszę się, że tak nam się w życiu poukładało, że te podróże za oceanem zaczęliśmy właśnie od USA. Ten kraj drożeje z roku na rok, a nam udało się go zwiedzić, kiedy jeszcze mogliśmy – choć i tak z trudem – sobie na to pozwolić. Ponadto kiedy już zaczęliśmy zwiedzać te bardziej „dzikie” kraje Ameryki Południowej, gdzie do wielu fantastycznych miejsc musieliśmy dojeżdżać przez wiele kilometrów i byliśmy tam sami, były tylko dla nas, to atrakcje w USA nie przyciągają nas już tak bardzo. Stopniowanie wrażeń wyszło nam na dobre.
A Europę jeszcze choć trochę pamiętacie (śmiech)?
E.K.: Tak, oczywiście, choć, żeby było jasne, wciąż nie widzieliśmy jej całej. W pewnym momencie powiedzieliśmy sobie: OK, zobaczyliśmy trochę Europy, nacieszyliśmy się nią, zresztą jest ona przecież egzotyką i marzeniem dla turystów z innych kontynentów. Zostawiliśmy ją sobie po prostu na późniejszy okres, kiedy być może trzeba będzie redukować wyzwania (śmiech).
Czy zatem Afryka i Azja do was mówią?
G.K.: Jasne, że tak! Wiele osób pyta nas, co dalej? Odpowiadamy, że w ONZ są obecnie zarejestrowane 193 państwa, a nam udało się do tej pory odwiedzić motocyklem 61 z nich. Cała reszta więc ciągle przed nami. Gdyby przyszedł taki moment, że byliśmy już wszędzie, to wtedy zapewne wrócimy do Ameryki Południowej.
E.K.: Kiedy planowaliśmy tę podróż, wydawało mi się, że takie roczne wyzwanie będzie wyczerpujące. Że wrócimy jako ludzie, którzy dobrze poznali ten kontynent. Nie, jest zupełnie odwrotnie. Poznaliśmy wielu fantastycznych ludzi i w każdym z tych miejsc zostawiliśmy kawałek serca. Bardzo chcielibyśmy do nich wrócić, tylko połączyć je innymi trasami. Choć są i takie, które byśmy z radością powtórzyli. Wciąż nie udało nam się również osiągnąć wymarzonej formuły, w której podróż będzie nieśpieszna. Mimo że spędziliśmy w Ameryce Południowej sporo czasu, zawsze mieliśmy z tyłu głowy jakieś terminy, jakieś daty, choćby odległe. Byliśmy również uzależnieni od pór roku i związanych z nimi trudności w poruszaniu się po poszczególnych częściach kontynentu.
G.K.: Dopuszczaliśmy pewne poślizgi czasowe, ale generalnie dyscyplina musiała być. Gdy na początku czerwca ruszaliśmy z Kolumbii, to wiedzieliśmy, że musimy być w Ushuai na południowym skraju Argentyny na przełomie roku, bo wtedy jest tam lato i jest najcieplej. Z kolei w drodze powrotnej wschodnią stroną kontynentu bardzo chcieliśmy uniknąć pory deszczowej i rozmokniętych dróg gruntowych na obszarach porośniętych dżunglą. Są one wtedy niezwykle błotniste i wręcz niejednokrotnie niemożliwe do pokonania jednośladem.
Myślę, że jesteście bardzo odpowiednimi osobami, które można spytać o to, co na tak długich wyjazdach się sprawdza, a co nie. Akcesoria, fabryczne i uniwersalne. Które obecnie uważacie za niezbędne?
G.K.: Oczywiście sprawdziły się systemy, które Harley ma na pokładzie, czyli tempomat i grzane manetki. Gdy temperatura mocno spadnie albo jedziemy deszczu i marzną nam ręce, to jest nie do przecenienia. Ogólnie też w motocyklach napędzanych łańcuchem bardzo ważna jest dobra olejarka. Taka, która nie robi numerów typu wypluwa pół zbiornika na jeden raz. To naprawdę wydłuża żywotność łańcucha, poza tym odpada nam wożenie dużego sprayu i konieczność smarowania. Dobrze jest też mieć czujniki ciśnienia w oponach, bo od razu po ruszeniu widzimy, czy nie dzieje się coś niepokojącego. Odpowiednie ciśnienie zwiększa również żywotność opon.
Zawsze jeździmy również z dwiema nawigacjami, dwóch różnych firm – Garmin i TomTom. Telefonu używamy w tej roli w ostateczności. Uważam, że telefon to urządzenie, które bardzo cierpi na motocyklu. Poza tym czasem spadnie, nie lubi skrajnych temperatur, łatwo go uszkodzić, a z drugiej strony w podróży jest równie ważny jak paszport. Dlatego jeździ bezpiecznie w kieszeni.
Naszą podstawową nawigacją, zamontowaną w centralnym miejscu, jest TomTom. Firma ta korzysta ze swoich map, ma fajny interfejs, pokazuje zjazdy, stacje benzynowe itp. i generalnie fajnie się sprawdza w tzw. cywilizowanych krajach. Ale np. w Wenezueli widać tylko zielone pole, bo TomTom nie ma map dla tego kraju. Alternatywą dla TomToma jest stary Garmin Montana 610, prosta nawigacja nie tylko dla motocyklistów, ale też np. trekkerów czy żeglarzy. Można tam załadować dowolne mapy, ponadto łączy się z dużą liczbą satelitów i dobrze trzyma zasięg. Do tego zawsze sama rejestruje trasę, nie muszę myśleć o włączeniu tej funkcji.
Jakie ubrania uważacie teraz za idealne na taką podróż? Nie pytam o konkretnych producentów i modele, a raczej o ogólną koncepcję. Ile warstw i jakie?
G.K.: Trzeba mieć świadomość, że nie ma stuprocentowo uniwersalnych ciuchów na motocykl, na wszystkie temperatury i warunki. Obserwując różnych podróżników i generalnie rynek, postawiliśmy na konkretne rozwiązania. W sezonie letnim jeździmy w przewiewnych meshowych kurtkach, oczywiście wyposażonych w kompletny set protektorów. Dodatkowo wozimy cieplejsze dwuwarstwowe kurtki z gore-texem, które po złożeniu nie zajmują zbyt wiele miejsca. Membrana pełni też rolę zewnętrznej przeciwdeszczówki, a jeśli zapowiada się dłuższa jazda w deszczu i zimnie, przekładamy protektory z mesha i jedziemy w grubszym zestawie.
Na tą wyprawę nie zdecydowaliśmy się na laminaty. Są fajne, deszcz spływa jak po kaczce, ale takie ciuchy są dosyć ciężkie i sztywne. Potrzebowaliśmy rozwiązania „modułowego”, kurtek, które w razie potrzeby będzie łatwo zwinąć i schować do kufra.
E.K.: Formuła naszego wyjazdu była dosyć trudna pod względem doboru ciuchów, bo mieliśmy absolutnie pełen przekrój warunków – od upału przy dużej wilgotności po mróz. A przy tym ograniczoną ilość miejsca na bagaż.
Mam do was pytanie trochę techniczne, a trochę nie (śmiech). Czy taki wyjazd bywa wyzwaniem dla waszej osobistej relacji? Bo jednak spędzacie ze sobą masę czasu na bardzo „fizycznym” pojeździe, zawsze blisko siebie, śpiąc w niewielkim namiocie. Czy dopracowaliście sobie ten temat wcześniej, czy jednak po drodze pojawiały się zgrzyty i konieczność różnych nowych ustaleń?
G.K.: Odpowiem ogólnie, bo to pytanie, w takiej czy innej formie, pojawia się dosyć często. Długa podróż to jest wymagający test dla wszystkiego – dla motocykla, ciuchów, elektroniki. Także dla nas samych, naszych charakterów i relacji.
E.K.: Bardzo ważna jest świadomość samych siebie i wiedza, co się bierze z czego. Jesteśmy ze sobą długo i nie dość, że się kochamy, to jeszcze się lubimy (śmiech). I teraz pojawia się kwestia, co robić, kiedy pojawia się napięcie, a druga strona cię wkurza. Co jest tego bazą – czy nagle ta osoba się zmieniła, jej charakter? Czy może po prostu jesteśmy przemęczeni i rozdrażnieni? Szybko łapiemy się na tym, że 90% naszych problemów nie wynika z wad czy złośliwości partnera, a z okoliczności, w jakich się znaleźliśmy.
Tutaj bardzo pomagają te priorytety, o których mówiliśmy na początku. Tak samo jak konsekwentnie oszczędzamy na podróż, tak mówimy sobie, że jestesmy tutaj, realizujemy swoje marzenia, chcemy tego samego, więc nie rozbijajmy się o pierdoły. Co oczywiście nie oznacza, że czasem nie dopada nas przesyt drugą osobą.
Ostatnie pytanie – czy macie konkretny plan na kolejny kierunek wyjazdu?
E.K.: W tej chwili uważnie obserwujemy sytuację na świecie, które niestety zaczyna gęstnieć. Oczywiście o którym kierunku byśmy nie pomyśleli, to bardzo chętnie tam pojedziemy, natomiast trzeba realnie patrzeć na to, co się dzieje w różnych częściach świata. Nasze wyjazdy nauczyły nas pokory. Gdy spojrzymy na lata 90. i 2000., to tak naprawdę były one stabilne, niewiele się działo. Teraz natomiast nie można bagatelizować wydarzeń. Gdy zaczyna być nerwowo, trzeba obserwować, w którą stronę to idzie.
G.K.: Mocno braliśmy pod uwagę Bliski Wschód, ale patrząc na to, jak sytuacja tam się zaognia, może się okazać, że będziemy musieli zmienić optykę. Wtedy skierujemy się bardziej na południe, czyli do Afryki. Jest również tak, że planując podróż, nie możemy do końca sugerować się tym, co mówią media. Doskonałym przykładem była dla nas Wenezuela, pokazywana jako kraj wręcz upadły, w totalnym kryzysie bezpieczeństwa i gospodarki. Oczywiście, jest specyficzna, ale nie jest tak, że nie da się tam jechać, jest niebezpiecznie. Wręcz gdybyś zapytał mnie czy Elę, do którego tylko jednego kraju Ameryki Południowej chcielibyśmy wrócić, to byłaby to właśnie Wenezuela. Mamy ogromny niedosyt tego kraju, czuliśmy się tam doskonale. Na całym kontynencie spotkaliśmy fajnych i życzliwych ludzi, natomiast to, co działo się w Wenezueli, jest nie do podrobienia.
E.K.: Być może wynika to z ich chęci wyrwania się z izolacji, ale od bardzo prężnego środowiska motocyklowego po ludzi na ulicach, czuć tam ogromną potrzebę interakcji. Wystarczy się zatrzymać, a zaraz ktoś podchodzi, by porozmawiać czy zaproponować nocleg. Wenezuela jest doskonałym połączeniem klimatu, widoków i wspaniałych ludzi.
Bardzo dziękuję za rozmowę!
E.G.K: My też dziękujemy i pozdrawiamy czytelników i widzów Motovoyagera.
Zdjęcia: Ela i Grzegorz Kędziorowie, Maciek Bartnik
Super artykuł, bardzo pozytywna para podróżników którzy dopinają swoje plany i marzenia…też jestem miłośnikiem harleya i jeżdżę na Road Glide, co prawda nie tak daleko ale zaglądam do sąsiednich krajów…czytając takie artykuły budzi się we mnie coraz mocniejszy zew żeby poszerzyć trasy wyjazdu, może kiedyś odważę się na dalsze podróże…życzę tyle powrotów ile wyjazdów, przyczepności na drodze i piszcie więcej o swoich wyjazdach, jak najwięcej…pozdrawiam..