Motocykle to nie tylko środek lokomocji, to środek naszego życia. Wokół nich kręci się wszystko. To one, i środowisko jakie przyciągają, kształtują nas. To jakimi ludźmi jesteśmy, kogo poznajemy i w którą stronę skręca życiowa ścieżka, po której kroczymy. Czasem dzieje się i tak, że ścieżka ta dosyć raptownie zmienia swój kierunek…
Zacznijmy od początku:
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 1: Amnezja
Słońce dogrzewało coraz mocniej, a mi coraz bardziej przestawało się cokolwiek chcieć. Bolała mnie szczęka, plecy, a w głowie świdrowała jedna myśl – co ja odwaliłem i dlaczego niczego nie pamiętam. Siwy już spakował namiot i był gotowy do drogi, a ja miałem problem z założeniem butów. Co prawda wcisnąłem je na stopy, ale nie ogarnąłem, że trzeba otrzepać je przed założeniem skarpet, przez co miałem w butach mnóstwo piachu, igliwia i innego badziewia.
W końcu nastała ta chwila, udało mi się zwinąć majdan, niestety nie bez strat. Wysłużony pałąk podtrzymujący tropik pękł na pół. Chwilę stałem nad zwiniętym w rulon namiotem, zastanawiając się czy aby nie rzucić go na wyrosłą pod lasem stertę śmieci biwakowych i zapomnieć o nim. Ostatecznie postanowiłem go zabrać i dać mu jeszcze szansę posłużenia, zanim znajdzie się na strychu z resztą niepotrzebnych rzeczy, jakie gromadzę tam od lat. Sentymentalny taki jestem. Ten namiot to kawał historii, w końcu to w nim straciłem dziewictwo, lata temu, gdzieś na nadmorskiej plaży… Dobra, chrzanić to. Nie potrzebuję go – jest stary i zużyty – mówię sam do siebie, pakując go w sakwę. Cały ja, jedna wielka chodząca niekonsekwencja.
Po dzisiejszym poranku obiecałem sobie też, że już nie będę pił. A na pewno nie tak, nie do odcięcia, nie do utraty świadomości. Ewentualnie kulturalnie, przy mojej masie maks cztery piwka, butelka wina, ot i wszystko. Pewnie i to postanowienie trafi szlag, jak większość moich pomysłów.
– Jedziesz, czy mam cię wynieść stąd z całym tym kiblem? – Siwy zagadnął wyraźnie poirytowany.
– Już, już – odpowiedziałem mu, gramoląc się na mojego Draga.
Nie mam ochoty się z nim kłócić o szykanowanie mojego motocykla, którego Siwy po prostu nie uznaje. Dla niego istnieją tylko maszyny, którymi da się wykręcić dobre okrążenie na torze, albo zrobić jakiś spektakularny trik. Sieczkarnia, młockarnia, kibel, kredens, czopur – co chwila wynajduje jakieś nowe synonimy. Obiecuję sobie od dawna, że w końcu dam mu w pysk za to. Pieprzona niekonsekwencja.
Mój japoński v-twin zbudził się do życia od pierwszego strzała. Dałem mu chwilę i mogliśmy ruszać. Przejazd przez grząski piach sprawił mi nieco trudności. Siwy na swoim streetfighterze był już daleko przede mną, choć widziałem że nie raz mu dupę zarzuciło. Swoją drogą podziwiam jego styl jazdy – agresywny, pewny siebie, ale bezpieczny. Chłopak nie miał nigdy żadnego poważnego wypadku, czego nie mogę powiedzieć o sobie.
Chwilę zajęło mi wytelepanie się z łona natury na asfaltową drogę, na której obowiązują zupełnie inne prawa. Prawo przyczepności, prawo prędkości i przede wszystkim wolności.
– To co, stacja? – Siwy wydarł się przez kask.
Kiwnąłem głową, że zrozumiałem. W brzuchu burczało mi niemiłosiernie, bak też był raczej pusty. Styl jazdy Siwego jednak gwarantuje szybsze zużywanie przez niego paliw kopalnych i to on zawsze ciągnie mnie na stację, nie odwrotnie… no chyba że jestem głodny. Na horyzoncie zamajaczył już zielony pylon stacji wraz z logiem mojej ulubionej kawiarni, w której zawsze mają świeże kanapki. Siwy musiał oczywiście skorzystać z długiej prostej i dał na lacia. W głowie robiłem zakłady, czy da radę dojechać, na oko jakieś 1,5 km, do naszego pierwszego celu podróży. Chłopak ma do tego talent. Już po chwili złapał balans, a ja nie musiałem go gonić na prędkości, tylko jechałem obok, strojąc głupie miny.
Siwy wylądował już na pasie do skrętu na stację. Wygrałem sam ze sobą, wiedziałem, że da radę. Niemal jednocześnie zajechaliśmy pod dystrybutory. Już chciałem mu gratulować kiedy zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Słowa pochwały, za półtorakilometrową gumę od wyjazdu znad Jeziora Jamskiego do stacji benzynowej BP, nigdy nie zostały przeze mnie wypowiedziane. Po pierwsze przypomniałem sobie jak przed chwilą nazwał mój motocykl. Po drugie właśnie zauważyłem dwa choppery, baggera, GS-a, XX-a i jakiegoś rata. Kurde, jak ja nie miałem ochoty na konfrontację. Nie teraz, nie tutaj. Jprdl, po co mi to było – jęknąłem w myślach.
– O, jest i nasz twardziel. Jak tam ryj? Nie boli cię zbytnio żuczku… – z tymi słowami podszedł do mnie duży, łysy typ w skórzanej kamizelce, z krótką brodą i chromowanym łańcuchem łączącym jego jaja z jego dupą.
– Nie, jest ok. A jak twoja ręka? – szybko skojarzyłem fakty, które w jedną całość próbował złożyć mi Siwy relacjonując przebieg wczorajszej nocy. Typ wyglądał na osiłka, miał wyraźne otarcie na policzku, a ja ponoć wygrałem przez dźwignię na rękę. Ryzyko się opłaciło – to on.
– Co ci będę kłamał, napieprza fest. Łokieć do wymiany. Ale ale, jesteś mi coś winien, żuczku…
Wiedziałem, że nie skończy się na przyjacielskim głaskaniu ego. Drugie zdanie i gość już wysuwa jakieś żądania. Jest marnie – pomyślałem. I ten żuczek na końcu nie nastawił mnie pozytywnie. Poczułem ukłucie delikatnej obawy przed wypowiedzeniem tego co myślę, ale w sumie nie miałem też pojęcia co powinienem myśleć.
– Co? – wypaliłem po prostu.
– Po pierwsze leżysz mi dwieście zeta za wczorajsze ćpanie. Po drugie wisisz mi rewanż, ale to na naszym terenie, tak jak się umawialiśmy – zadzwonię do ciebie. Po trzecie w końcu mam dla ciebie propozycję współpracy, ale to nie na teraz, nie tutaj.
W mojej głowie eksplodował granat. Ćpanie? Jakie znowu ćpanie? Dwa razy w życiu paliłem trawę, no dobra, może dwanaście, ale nie więcej i nic więcej. Co ja wczoraj zeżarłem? Co dał mi ten typ, a właściwie co od niego kupiłem i to jeszcze na kreskę. Jedyne co mi ulżyło, to to, że w końcu znalazłem przyczynę amnezji. Nie miałem też ochoty na żaden rewanż. Przestałem chodzić na treningi już jakiś czas temu, obijanie mózgu nie pomagało mi w pracy. Za dużo rzeczy mi z niego wypadało. I jak to gość zadzwoni do mnie, skąd ma mój numer? Wziąłem głęboki wdech i postanowiłem nie pokazać po sobie zaskoczenia, choć dziesiątki pytań cisnęły mi się do głowy. Głupi uśmieszek Siwego, który stał tuż obok, tylko potwierdzał, że koleś nie kłamie… Dlaczego Siwy mi kurna nic nie powiedział o dragach, skoro wiedział?
– Słuchaj, jak ja bym cię poczęstował swoim towarem, to nie chciałbym od ciebie pieniędzy później, ale luz. Jak obiecałem, że oddam, to oddam. Gdzie mam podjechać z kasą?
– My do ciebie podjedziemy. Albo na Niepodległości 242, do roboty, albo do domu na Radiową 30. Spokojnie, znajdziemy się w odpowiednim czasie…
Byłem zamieciony. Co ja im powiedziałem? Może chłop zna też długość mojego fiuta w zwodzie i wie jak lubi to robić moja panna? Nogi mi zmiękły, miałem do siebie mega pretensje, ale też do Siwego, że mi na to wszystko pozwolił. Dorosły chłop jestem a wpieprzyłem się w takie gówno jak dzieciak.
– A to luz. To dlatego odjechaliście bez pożegnania. A co do propozycji współpracy to…
– To pogadamy o tym kiedy indziej. Tankujcie swoje motorki i ruszajcie w drogę. Nie zatrzymuję was – przerwał mi dosyć brutalnie. Odwrócił się na pięcie i poszedł do swoich ziomków, którzy już odpalali motocykle.
W milczeniu zalałem do pełna i poszedłem na stację zapłacić za paliwo. To samo zrobił Siwy. W kolejce do kasy nie zamieniliśmy słowa. Chyba widział, że miałem do niego trochę pytań i mocno się powstrzymywałem, żeby nie wykrzyczeć mu ich prosto w twarz. Bał się do mnie zagadać, a ja bałem się ogólnie. Co za beznadziejna sytuacja. Przecież jeszcze wczoraj nie miałem żadnych kłopotów, a teraz czułem, że zaczynam je mieć. Czyżbym właśnie wjeżdżał w bagno? Ta współpraca brzmiała jak propozycja nie do odrzucenia, a takich nikt raczej nie lubi. Zresztą nie wiadomo o co mu chodziło, ale założyłem, zapewne słusznie, że to nie ja bym na tym wszystkim miał zyskać, tylko oni…
200 km podróży do Warszawy upłynęło bardzo szybko. Te prawie dwie godziny jazdy pozwoliły mi gruntownie przemyśleć całą sytuację, w której się znalazłem. Po pierwsze postanowiłem zdobyć jak najwięcej informacji o Wagabundzie. Po drugie mieć zawsze 200 zł w kieszeni, aby być przygotowanym na spłacenie rzekomego długu. Po trzecie przepytać Siwego ze wszystkiego co działo się w nocy, z każdego szczegółu, szczególiku. Wszystkiego co tylko pamięta. WSZYSTKIEGO!
– Dawaj do mnie do garażu, musimy pogadać – powiedziałem, gdy zatrzymaliśmy się na światłach przed wjazdem na most Północy.
Siwy potulnie skinął głową. Wiedział, że bez tego się nie obejdzie. Widział też w moich oczach, że to nie będzie krótka i przyjemna rozmowa. Znamy się od technikum. To Siwy wkręcił mnie w motocykle, był starszy i bardziej doświadczony. Mieliśmy ze sobą zawiązany pakt, niepisany, ale powtarzany wielokrotnie, że stajemy za sobą murem zawsze i wszędzie. Że jeden drugiemu nie pozwoli robić głupot, których sam by później żałował. Kiedyś na imprezie wyciągnąłem go na siłę z objęć potwornie brzydkiej laski, za co mi potem był ogromnie wdzięczny. Raz zabrałem mu kluczyki od jego nowego samochodu, jak przyjechał do mnie pijany, mówiąc, że bierze mnie na rundkę po mieście. Kiedyś też nie pozwoliłem mu, na czwartkowej ustawce na cargo, latać na gumie po gęstym od ludzi parkingu. Chwilę potem pod rozpędzony motocykl wpadła jakaś napruta laska. Siwy przyznał później, że gdybym nie szarpnął go wtedy za rękaw, to byłby jego presentation lap i najprawdopodobniej to on włóczyłby się teraz po sądach. Zdecydowanie był mi coś winny.
Postawiłem Draga na stopce bocznej, zapaliłem światło i zamknąłem za Siwym drzwi do garażu.
– Dobra, stary, bez żadnych tajemnic, pieprzenia głupot, owijania w bawełnę. Opowiadaj jak było i czego do cholery może ode mnie chcieć ten typ?
Czytaj dalej:
Prawo drogi – interaktywna, motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 3: Meeting