Wielu z was na pewno zazdrości nam naszej pracy. Dziennikarz motocyklowy – zagraniczne prezentacje, testowanie najnowszych modeli, czasem jakieś gratisy od importerów. Dostęp do wiedzy, do najnowszych technologii, praca na motocyklu, etc. etc. Wszystko to niby się zgadza, ale to tylko jedna, jasna strona naszego zawodu. W niniejszej publikacji skupię się na jednym aspekcie z całego worka tych z ciemnej strony dziennikarskiej pracy.
Nie chcę narzekać, ten artykuł nie ma na celu biadolenia jaki to ja jestem biedny, o nie. Chciałbym tylko podzielić się z wami moim jednym spostrzeżeniem, bo dziś po prostu już przebrała się miarka. O co chodzi? Tak jak się domyślacie z tytułu, chodzi o pato-moto-memy od których krwawią moje oczy. Dziś nadziałem się, wrednie nadziałem się, w necie na ich cztery sztuki. Oczy mi pękły. Bo o ile na nieśmiertelne spójrz mi w oczy i powiedz, że mnie nie zabijesz, jestem już uodporniony, to na połączenie motocykli i religii nie mam odporności wcale.
Nie, ten wyżej wcale nie jest najgorszy, dużo lepsze jest to dzieło geniusza filozofii religijno-motocyklowej:
Wierzę, że mnie zrozumiecie. Wyobraźcie sobie, że w poszukiwaniu inspiracji na artykuły każdy aktywny dziennikarz poświęca w sumie kilka godzin dziennie. Czasem robi się to nerwowo i świadomie, czasem bezwiednie. Mój facebook nie jest zapełniony raczkującymi dziećmi znajomych, czy relacjami z wycieczek na łyżwy koleżanek. W 90% są to motocykle, motocykle, motocykle… Setki motocyklowych fanpage’y, tysiące motocyklowych postów, z których filtruję dla was tylko, według mnie, wartościowe i ciekawe informacje. Jestem katalizatorem całego motocyklowego syfu, który czasem, jak dziś, aż mnie przytłacza. Jakieś kuriozalne i drastyczne motocyklowe wypadki, motocykliści ubrani w domach w kombinezony i tańczący do jakiś przebojów, jakieś udawane scenki, zdjęcia etc. Wiem, że wy też to widzicie, że też zalewa was potok motocyklowego mainstreamu niskich lotów, ale ja ze względu na to co robię, jestem podatny na to jeszcze bardziej. A i ja mam swoją cierpliwość. Dziś ona się przebrała i coś we mnie pękło.
Zastanawiam się kto produkuje takie memy? Takie złote myśli niskich lotów. Czy naprawdę komuś wydaje się, że jesteśmy wyjątkowi, tylko dlatego, że jeździmy motocyklem? Jesteśmy bohaterami bez peleryn, ale za to w kombinezonach i poliestrowych zbrojach? Że jeżdżąc motocyklem, narażając też swoje zdrowie na szwank, robimy coś wielkiego? Coś w imię wielkich idei, wyższych wartości, dla kogoś?
Może i miło jest mieć takie właśnie wyobrażenie na ten temat, ale nie do końca tak jest. Motocykl, choć dla wielu jest czymś więcej, to tylko środek transportu i jednocześnie hobby, sposób spędzania wolnego czasu. To trochę tak, jakbyśmy mieli w gronie znajomych dyskutować, czy lepsze i bardziej niebezpieczne, a przez to bardziej romantyczne i szlachetne hobby ma wspinacz wysokogórski, motocyklista czy paralotniarz. Swoją drogą ciekaw jestem, bo nie natrafiłem w sieci na takie dzieła, czy wspinacze i paralotniarze wykonują taką radosną twórczość, której celem jest namaszczenie ich na tych wybranych. Wpisując frazę: zabija nas to co kochamy, wyświetlają się tylko moto-bzdety. Żadnego grotołaza, skoczka spadochronowego, najemnika…
Spójrz mi w oczy i powiedz, że mnie nie zbijesz, mówi paralotniarz do swojego skrzydła. Bądź mocna i nie pękaj, bo drugiego życia nie mamy, czy inne bzdety wypowiadane przez wspinacza skałkowego. W końcu, czy chcemy, czy nie – on, jak i paralotniarz, też jest ryzykantem, szaleńcem, dawcą, choć niektórych z naszego środowiska może to smucić, bo przecież tylko motocykliści mają prawo być tak nazywani.
Zanim na swojego fejsa wkleicie podobne, motocyklowe mądrości zastanówcie się, czy na pewno tego chcecie. Podobno za każdym razem, gdy na czyjejś tablicy pojawia się patetyczny mem o wyższości motocyklistów nad innymi przedstawicielami rasy ludzkiej, gdzieś umiera jakieś zwierzątko. Podobno…