Wyjazd do Rumunii i Bułgarii dość nieoczekiwanie zamienił się w wyprawę śladami moto-kempingów. Poznaliśmy wspaniałych, niezwykłych ludzi, przeżyliśmy kolejną cudowną wspólną przygodę. Dostaliśmy też niezłą szkołę szkołę życia.
Tekst: Anna Siemińska, zdjęcia: Anna Siemińska, Bartek German | motomisie.pl
3 lipca, godzina 17:00. Koniec pracy. Trampek stoi przed oknem biura załadowany po kierownicę i czeka, niecierpliwie czeka. W końcu nieczęsto ma okazję wyruszyć w podróż, w której ma przejechać 5000 km. Jeszcze tylko czekamy na Teresę, mamy odbyć tę podróż razem. Trampek, Teresa, Bartek i Ania. Dwa tygodnie będziemy sobie radzić w czwórkę z podróżą, zróżnicowaniem terenu, zmienną pogodą i przygodami na drodze.
Pierwszy przystanek standardowo w Łodzi u moich rodziców. Ostatni dzień dobrego jedzenia, ostatnia noc miękkiego łóżka, załadowanie mamusiowych zapasów jedzeniowych i ostatnie przygotowanie do podróży. Drugi przystanek w Żylinie na Słowacji. Ruszamy. Kemping w Żylinie jest bardzo przyjemny, piwo bardzo tanie, a wokół sympatyczni Słowacy. Jest to jednak tylko przystanek w drodze do Budapesztu. Na Węgrzech nie jesteśmy pewni gdzie się zatrzymać, ale przez przypadek znajdujemy bardzo fajny kemping, położony blisko centrum i prowadzony przez rodziców motocyklisty. Jednym słowem trafiamy na moto-kemping! Nasz pierwszy motocyklowy kemping, który szybko staje się inspiracją do szukania następnych i następnych. Nie dość, że ludzie przemili, to przy wejściu krecik na motocyklu, w łazience mozaika z motocyklistami, no po prostu cudo. Po południu jedziemy metrem do centrum miasta. Chodzimy po mostach, napawamy się widokiem wspaniałych budowli, mijamy sto wózeczków z lemoniadą i lądujemy standardowo na pizzy gdzieś wśród uroczych, małych uliczek starego miasta. Następnego dnia rano, wyruszamy dalej, do Rumunii. Początkowo jedziemy autostradą, co nie jest zbyt fascynujące, za to potem przeżywamy jedną z gorszych tras całego wyjazdu. Tiry, tiry, tiry, wszędzie wielkie, ogromne tiry, które jeżdżą z bardzo dużą prędkością i nie przejmują się absolutnie niczym. Tu już zauważamy, że w wioskach nie ma choćby przejść dla pieszych, okna domów wychodzą prosto na drogę. Nie jest przyjemnie ani łatwo żyć w takich warunkach.
Na szczęście miejscowość w której się zatrzymujemy – Sarmizegetusa jest rajem na ziemi. Oczywiście zależy kto co lubi ale miejscowość znajduje się w górach, pośrodku wzniesień i dolin. Jest cisza, przyjemnie, na polu kempingowym, czyli na podwórku nie ma nikogo prócz nas. Do tego wszystkiego gospodyni daje nam wspaniałe jedzenie, sery, chleb, pomidory i ogórki… ale jaki to jest smak ogórków i pomidorów, mmm… pycha.