Kilometry szczęścia
Budzę się z myślą tylko o jednej rzeczy. Dziś jedziemy na trasę Transfogaraską! Podekscytowanie z nutką strachu, bo przecież te zakręty, góra, a ja z pasażerką i obładowanym motocyklem. Czy dam radę? Póki co wracamy do przyziemnych rzeczy i idziemy na zakupy!
[sam id=”11″ codes=”true”]
W sklepie wieje „supersamem” sprzed lat, ale kupujemy co mamy kupić i wracamy na camping. Idziemy, a obok pasterze prowadzą osiołki i stado owiec. Właściwie nic dziwnego, jesteśmy w górskim miasteczku. Jednak nie wszędzie można zobaczyć stado owiec idące po rondzie zgodnie z przepisami. Chcę zrobić sobie z nimi zdjęcie, ale jedno spojrzenie psa pasterskiego wyjaśnia mi, że to głupi pomysł.
Szybkie śniadanie i ruszamy w stronę motocyklowych marzeń. I jest! Trasa Transfogaraska! Motocyklowy raj na ziemi. Serpentyny ciągnące się kilometrami, piękne widoki, dzikie konie i krowy, kawałki śniegu. A to wszystko w pięknym zielonym krajobrazie. Właściwie czego chcieć więcej? Może trochę lepszej pogody, bo na samym szczycie zaczyna padać i nie chodzimy za długo.
Zjeżdżamy w deszczu, ale nic nie psuje wrażeń z tego miejsca. Droga jest niesamowita i na pewno nie zapomnimy jej długo. Po przejechaniu trasy Hanię dopada mały kryzys. Jest zmęczona i trochę obolała od całodziennego siedzenia na moto. Wcale jej się nie dziwię, sam jestem zmęczony. Jakoś dojeżdżamy do stolicy Rumunii gdzie znajdujemy camping, na którym bardziej opłaca się spać w domku niż w namiocie. Może to i lepiej bo padamy na łóżka ze zmęczenia.
Środę zaczynamy od solidnego śniadania i pakowania bagaży. Później ruszamy zwiedzać miasto. Bukareszt nie robi na nas wielkiego wrażenia, choć trzeba przyznać, że niektóre budynki są bardzo ładne i zadbane, a słynny parlament jest naprawdę ogromny. Po południu wracamy na camping, pakujemy nasze tobołki na Bandita i autostradą ruszamy do Constanty. Tutaj, a dokładniej w miejscowości obok – Mamaia rozbijamy namiot na campingu. Nie idziemy nad morze, bo jest już dość późno.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Dziś dzień odpoczynku. Wysypiamy się, jemy śniadanie. W międzyczasie ktoś kradnie mi czajnik z łazienki (był poobijany i zaśniedziały, Hani tata jeszcze z nim jeździł). No trudno, od teraz gotujemy wodę w garnku. Pogoda dopisuje więc idziemy na plażę. Chwila opalania, zabaw w wodzie (dla mnie trochę zimna, ale Hani bardzo się podoba) i wracamy na obiad. W międzyczasie poznajemy Czechów którzy jadą na Jawach z Odessy do Istambułu. Jedna z 1976 roku, druga z 1991. Da się? Da, ale co parę dni trzeba czekać na paczkę z częściami.
Chłopaki gdzieś jadą, zaczyna lać. Zbieram im pranie i zamykam namiot, za co później strasznie dziękują. Ciekawe czy dojechali hmm… Po obiedzie ruszamy się aby pozwiedzać okolice. Grupy dzikich psów znacznie nam to utrudniają. Chyba nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich rzeczy. Wieczorkiem spacer po plaży i czas iść spać bo jutro przed nami kawał drogi do przejechania.
[sam id=”11″ codes=”true”]
Super wyprawa. Oby kolejne były również tak udane :)
Zastanawia mnie jednak te 60 euro za wjazd do Kosowa… Za co az tyle??
Mnie zastanawia gdzie w sierpniu można dostać pokój za 20 zł z wlączonym ogrzewaniem :D
To 60 Euro to nie żarty. Tyle sobie liczą, i podobno po przekroczeniu granicy niema już odwrotu. Chcieliśmy zobaczyć jak to wszystko tam wygląda, no ale 120 Euro (2 osoby) to trochę jednak za dużo.
Pokój był, ogrzewanie też było jak się kaloryfery włączyło :D I miła Pani dawała herbatkę ;) Żyć nie umierać.
Nie no, Kosowa sobię nie podaruje :/ Pozostaje ograniczyć głupie zachcianki z postawić w kuchni puszkę z napisem ,,Kosowo” :D