Bieszczady? Hondka CBR 250R nie nadaje się na trasę, 26 koników to rower jest. A DL 650 na dwie osoby jest za słaby. Bez stu koni nie ma jazdy. Po górach będzie tragedia. We dwa motorki razem nawet tych stu koni nie mamy. I co teraz?
Tekst i zdjęcia: Jarosław Spychała www.jarekspychala.com
Będzie to patetyczna opowieść o tym jak trzech noszących to samo nazwisko motocyklistów bez odpowiedniego wyposażenia i na nie nadających się do tego motocyklach przeprowadziło debiutancką ekspedycję w Bieszczady zahaczając o zdziwioną tym faktem Słowację. Ze względu na żenujący poziom relacji jej czytanie jest czynione na własną odpowiedzialność, a forumowym podróżnikom autor zaleca zażycie kolejnego piwka. A było to tak…
Fak Ap
Najważniejsze jest dobre przygotowanie. A więc sprzęt, wyposażenie i motocykle. Tym razem jest to o tyle ważne, że liczącą 2 000 km trasę pokonać mają debiutanci, czyli Ferrari na Laluni i Heniogenio jako balast Mechanicznej Pomarańczy. Aby dobrze się przygotować załoga czyta więc wiele wydań różnych motocyklowych magazynów, śledzi tematykę na internetowych portalach temu poświęconych oraz dyskutuje sprawę z fachowcami na forach motocyklowych.
„Mamy fuck up” – melduje Ferrari. „Naprawdę mamy fuck up” podkreśla nazywając mnie słowem, które mogłoby zniechęcić do mnie młode, acz posiadające już dowody osobiste czytelniczki, chcące poznać czym jest prawdziwy oryginalny mustang z 68. roku. Po czym się rozwija, a mój wyraz pobłażania na twarzy z każdym wypowiadanym słowem zmienia się w kierunku Wątpliwości, a zatrzymuje na Dymy Mordoru. Faktycznie. Mieliśmy fuck up.
Okazało się, że nasze motocykle są do niczego. Nie mamy kontroli trakcji, przestawianych ap zapłonu, podgrzewanych kanap, halogenów przeciwmgielnych, aluminiowych kufrów, zapasowych doczepianych kanistrów i opon w kostkę na szuter. Pałer Komanderów, filtrów K&N-a, widelca upsajd dałn ani nawet choćby używanego CB-radia. Nie mamy też nic z obowiązkowych dodatków z katalogu Touratecha, ba, Lalunia Ferrariego nie ma nawet ABS-u ani elektrycznej moto olejarki. Widmo klęski zagląda nam w oczy.
Z wyposażeniem nie jest lepiej. Nasze buty czyli sznurowane Probikery po stówce za parę nie mają szans przeżyć stu kilometrów, a trzy komplety spodni i kurtek z racji tej, że kosztują mniej niż pół jednej profesjonalnej kurtki Rukka – wg prasowych i internetowych testów nie nadają się kompletnie do niczego. Nie mamy w nich nawet camelbagów, a więc grozi nam śmierć przez odwodnienie.
Z wyposażeniem kempingowym jest jeszcze gorzej – nie mamy namiotów z kewlarowymi stelażami, ani mikrośpiworów. Ba! Nie mamy nawet niezbędnego taktycznego noża amerykańskich marine, takiej też taktycznej opaski zaciskowej na urwaną kończynę oraz też ani jednej ledowej czołówki czy choćby flary. Koszmaru dopełnia fakt, że (o zgrozo!) nie mamy też ani jednej kamerki HD na kask, bez której, co już wiemy, nie ma sensu kompletnie gdziekolwiek jechać.
Doświadczeni motocykliści jeżdżący profesjonalnie przygotowanymi do tego celu sprzętami, wyposażonymi w to wszystko czego my nie mamy uznają również za zgoła idiotyczny pomysł jazdy na kołach tak daleko i sugerują nam zawiezienie w Bieszczady motocykli na przyczepce. Tym bardziej, że mój DL ma przejechane przeszło 50 tyś km, co czyni z niego prawie trupa technicznego, którego miejsce jest na złomowisku a nie na trasie. Czuję się już prawie pokonany.
A kiedy jeszcze okazuje się, że pokrowce na motocykle są w trasie absolutnie niezbędne (wszak może padać) to pozostaje mi już tylko poszukanie sobie cichego kącika, w którym w samotności mógłbym popłakać szykując się na klęskę, która czeka nas nieuchronnie. Wychodzi na to, że idziemy na śmierć.
Droga
Motocyklowe podróżowanie turystyczne po Polsce nigdy nie jest bezpieczne. Głównie ze względu na zatrzęsienie Rajkonenów i Szumacherów za kierownicą, pijanych i naćpanych dresów, korporacyjnych laluń w rajdówkach z kratką stukających w trakcie jazdy w smartfony, dziurawych dróg i ogólnej atmosfery niczym nieskalanej czystej zwierzęcej nienawiści, cwaniactwa i chamstwa. Ostatnimi czasy gra o przeżycie wchodzi na jeszcze wyższy poziom. Mamy konkurs na wypatrywanie niezliczonych dywizji fotoradarów czy śliniących się na widok motocykli wideorejestratorów. Dochodzi kolejny o nazwie „O kur… wysepka” czyli zabawa w wypatrywanie wyrastających znikąd na środku drogi tysięcy nowiutkich betonowych zapór przeciwczołgowych w postaci rzeczonych wysepek, czy korkujących wszystko to co jeszcze nie zostało zakorkowane rond, rondek i rondziuniek.
Aby debiutanci przeżyli ten cyrk, trajektorię naszej ekstremalnej wyprawy prowadzę wyłącznie bocznymi drogami. Tak bardzo bocznymi, że na trasie z Poznania do Krakowa kończy nam się nawet asfalt. Dzięki temu pierwszego strażnika naszego bezpieczeństwa zamontowanego na żółtym słupie spotykamy dopiero po czterystu kilometrach, pod Krakowem. Za to zaliczamy niezliczoną ilość mszy, ponieważ jest to święto religijne matki jakiejśtam, a podróżując od wioski do wioski podróżujemy tak naprawdę trasą od kościoła do kościoła. A w tej dziedzinie nie bójmy się słowa – jesteśmy światową potęgą.
Lalunia pod Ferrarim śmiga zadziwiająco sprawnie, ba, czuję się nawet naciskany, mimo tego, że nie żałuję gazu robiącemu za ciężarówkę V-Stromowi. Zabawnie jest szczególnie na hamowaniach, kiedy to zagapiony w piękno naszego kraju Debiutant Starszy
raz czy drugi przelatuje obok mnie, bo, jak mówi, nie widzi potrzeby hamowania przed stopem, albo też akurat drzemie. Nasze niedosprzętowane, wyposażone w, jak już wiemy, słabiutkie silniczki motorki razem palą 6,5 litra benzyny, a więc tyle ile jedna sztuka prawdziwego stu iluś tam konnego motocykla, na którym nie jest wstyd się pokazać.
Jest ze 35 stopni w cieniu, grzeje mnie w głowę, a z racji przebiegu trasy co chwilę biją dzwony. Jazda stówką pustymi lokalnymi dróżkami i ścieżkami, pozwala na różne rozważania typu: gdyby zwiększyć liczbę etatów w ITD i do każdego samochodu opuszczającego rogatki miasta wsiadałby obligatoryjnie funkcjonariusz, który od ręki w trakcie jazdy wypisywałby mandaty za popełniane wykroczenia, to ilość wypadków spadłaby do zera. Czyli jednym strzałem rozwiązuję problem dziury budżetowej, bezpieczeństwa w ruchu drogowym, braku kasy w NFZ i likwiduję bezrobocie. Można? Można. Będę kandydował na premiera.
Od zamku do zamku
Tak majacząc z drzemiącym mi na plecach Debiutantem Młodszym i rozbrykaną z tyłu Lalunią na której Ferrari z racji wzrostu wyglądający (jak sam to określił) jak goryl na rowerze docieramy do zamku w Ogrodzieńcu. Bo wiedzieć należy, że nasza wycieczka ma ukryte i dobrze zakamuflowane cele dydaktyczne. A mianowicie plan zakłada, że przed dotarciem w Bieszczady zwiedzamy kilka zamków na szlaku Orlich Gniazd z Wawelem na czele. Poza tym kopalnię w Wieliczce, zamek w Niedzicy. Zaliczamy także spływ Dunajcem. W drodze powrotnej na deser zamek Krzyżtopór.
Ogrodzieniec. Ten wspaniały zamek wybudowany przez Bolesława Krzywoustego niestety popadł w ruinę w XVIII w. dzięki dwukrotnemu pożarowi wywołanemu przez chadzające wtedy po naszych terenach mało przyjaźnie nastawione szwedzkie wycieczki. Obecnie można w nim to i owo zwiedzić, ale należy pamiętać , że w motocyklowych ciuchach marsz pod górę będzie kosztował nieco wysiłku. Wokół zamku rozwija się obecnie coś co można określić jako Obszar Totalnego Chaosu, czyli i na karuzeli można pojeździć, i na batucie poskakać, balonik sobie kupić, wsunąć hot doga czy loda, i jeszcze karykaturę ktoś Wam narysuje (czy chcecie czy nie). A pod zamkiem jakże uroczy park miniatur. Czyli infrastruktura jest jak się patrzy – nic tylko uciekać jak najdalej i jak najszybciej.
Tak czyniąc docieramy w spokojniejsze miejsce czyli do Pieskowej Skały, mijając po drodze znak kierujący na punkt widokowy Pustyni Błędowskiej. Obecnie pustynia przypomina bardziej zarośniętą chwastami i krzewami łąkę niż wydmy i piaski, więc daliśmy na luz. Pieskowa Skała. No i cóż… znowu z papcia pod górę, bo jak wiadomo zamki niestety zawsze budowano na wzniesieniach, a te na szlaku Orlich Gniazd wszystkie wybudowane są w dodatku na skałach. Ciekawe jest to, że im większy zamek wybudowano tym więcej było chętnych do jego spalenia, ba, niektóre były nawet palone wielokrotnie.
Pieskowa Skała jako Zamek Królewski w tej dziedzinie była wielokrotnie doświadczana. I tak: Szwedzi zniszczyli zamek w czasie Potopu, potem dwa razy spalił się sam z siebie (ubezpieczenie?) i na koniec nasi „słowiańscy bracia” Rosjanie spalili go raz jeszcze w czasie Powstania Styczniowego.
Na całe szczęście został odbudowany i obecnie jest perłą w koronie Szlaku Orlich Gniazd. Debiutanci mówią ze fajnie, ale odnoszę wrażenie że jest to wersja oficjalna. Przemknęliśmy więc obok słynnej Maczugi Herkulesa i dojechaliśmy bokami do Krakowa. To fantastyczne miasto pełne zabytków o klimacie jedynym i niepowtarzalnym dla równowagi psychicznej oferuje niestety tylko bardzo drogie i kiepskie kempingi (jeżeli kogoś interesuje podróż z namiotem) o nazwach Smok i Clepardia. Jak się policzy to opłaca się wynająć pokój w jakimkolwiek hostelu, których w Krakowie jest pełno.
Królowa Biletów
A jak Kraków to i Wawel. Ostatni raz zwiedzałem Wawel dziecięciem będąc, a od tego czasu parę cystern z benzyną przez wydech się ulotniło. Za to w międzyczasie zwiedziłem niezliczoną ilość zamków i w Europie i w Azji. Mimo tego będę bronił tezy, że Wawel jest najpiękniejszy, najbardziej majestatyczny i ma w sobie siłę i potęgę. To jest cudo nad cudami.
I tak samo należy dokonać cudu aby kupić bilet na zwiedzanie którejś z wystaw. Dyrekcja zamku w swej mądrości oferuje turystom z całego świata aż JEDNĄ kasę biletową przed którą kłębi się tłum zdezorientowanych i maksymalnie wkurwionych (inne słowo niestety nie oddaje tej atmosfery) turystów, dyscyplinowanych (a jakże) przez Pana Wartownika z giwerą i pałą przy pasie. Czyli zupełnie za darmo na wstępie atrakcją jest Bitwa o Bilety.
Już dwie i pół godziny później po zostawieniu prawie trzech stów (to nie żart, tak tak, trzy osoby chcące zwiedzić wystawy na Wawelu tyle zostawią w kasie) u Jedynej Królowej Biletów udaje nam się zwiedzić zamek, choć i ja i Debiutanci mamy serdecznie dość.
Z Krakowa gnamy do Wieliczki. No i kopalnia wreszcie jest tym, co się młodym motocyklistom naprawdę podoba. W odróżnieniu od Wawelu wszystko jest wręcz perfekcyjnie zorganizowane – nic tylko Tytanów Organizacji z Wawelu wysłać tam na szkolenie, najlepiej z biletem na zjazd w dół bez powrotu.
Na krętej, oczywiście bocznej trasie do Niedzicy Lalunia na zaczynających się górkach zaczyna pokazywać swoja prawdziwą naturę. Jej jeden jakże motocyklowo brzmiący cylinderek, mimo tylko 250 cm3 przy niskiej masie własnej i dobrze zestopniowanej sześciobiegowej skrzyni, pozwala Ferrariemu na regularne siedzenie mi na kole. Ferrari, muszę przyznać tu po cichu, technicznie jeździ ślicznie, w czym zasługa trzyletniej edukacji na motorowerze i 125 cm3 popartych moim wrzaskiem i zestawem obelg, co o dziwo dzielnie wytrzymuje.
Debiutant Młodszy czyli Heniogenio jako pasażer spisuje się znakomicie. Choć strasznie cierpi nie mogąc w kasku mówić, a jest to egzemplarz który przestaje wydawać dźwięki tylko wtedy, kiedy się go zaknebluje. Moje historie przy jego są niczym dwuwiersz przy
Iliadzie Homera.
Niedzica. Przy samej zaporze znajdujemy rewelacyjny wręcz kemping o standardzie europejskim o nazwie Polana Sosny. Widok na zaporę, dostęp do rzeki, restauracja i jeszcze połowa krakowskich cen. Ma i domki, i pole namiotowe. Koncepcja standardu europejskiego upada – nie mają sklepu, a najbliższy jest za zaporą jakieś trzy kilosy dalej.
Kilometr od kempingu stoi sobie Zamek w Niedzicy. Ta warownia o bardzo burzliwej historii (a jakże, dwa razy spalona) słynna stała się przede wszystkim dzięki odnalezionemu w niej testamentowi Inków spisanego językiem Quipu. Dokument ten znalazł się tu na skutek wręcz nieprawdopodobnej historii ucieczki ostatniego wodza Inków Tupaca Amaru do Europy. Jego potomek przebywał na zamku w Niedzicy. Historia to długa i zawiła pełna mordów i zagadek, naprawdę godna hollywoodzkiego filmu, na końcu którego w niedzickim zamku wielokrotnie ranny, zakrwawiony, ale niepokonany potomek Inków Bruce Willis trzymając nad sobą amerykańską flagę nuciłby inkaską pieśń: „Oh, say can you see…” a klęcząca przed nim Rihanna robiłaby to, o czym myślicie żeby robiła.
Z zamku rozpościera się fantastyczny widok na zaporę, a już 3 km dalej przystań flisaków zaprasza na niezapomnianą trzygodzinną podróż łodzią po Dunajcu, co oczywiście w celach dydaktycznych zaliczamy. Ponieważ w trakcie spływu nie dzieje się nic, Debiutanci ciutek się nudzą.
Słowacja
Wpadamy tam trochę przypadkiem, bo do granicy blisko, a zdecydowanie lepiej jest się przemieszczać mało obciążonymi słowackimi drogami niż walczyć o życie w tej naszej dziurawej dżungli.
Na samej granicy mamy kawałek ładnej motocyklowej trasy wijącej się nad Popradem. Potem jedziemy do słowackiej Doliny Śmierci. Tutaj pod koniec II wojny Światowej pancerne zagony sowietów wymieniały się poglądami z niemieckimi watahami tygrysów tak zawzięcie, że po zakończeniu tej dyskusji obie strony nie mogły się doliczyć ze trzydziestu tysięcy chłopa. Niestety głębiej nie wjeżdżamy, bo przed wjazdem jest gigantyczny korek Słowaków jadących na dogrywkę, czyli jakąś rocznicową inscenizację tych
wydarzeń.
Jadąc w kierunku Bieszczad kilkukrotnie przekraczamy naszą granicę, o czym najszybciej informuje nas stan dróg zmieniający się z dywanika na połatane byle jak klepisko. No i na pewno nie wiecie po czyjej stronie jest klepisko.
Bieszczady
O trasach bieszczadzkich, małej i dużej pętli napisano już chyba wszystko. Ale nie napisano, że Bieszczady są motocyklowym rajem, gdzie jazda w słońcu czy w deszczu wyzwala tyle pozytywnych emocji ile magistrala adriatycka czy alpejskie przełęcze i serpentyny. Motocyklista który nie był w Bieszczadach nie był nigdzie. A każdy, który był, będzie tu wracał.
Nasza motocyklowa mekka nadal jest miejscem którego cywilizacja jeszcze nie zdążyła sobie podporządkować, stąd jadąc w Bieszczady nie należy nastawiać się na luksusy. Choć muszę przyznać, że Bieszczady teraz, a choćby dziesięć lat temu to nie to samo, gdyż obecnie wszyscy bawią się w agroturystykę, zjeść można co krok, a część szutrowych dróg została niestety pokryta asfaltem. Brody w których topiłem kiedyś nawet dość skutecznie siebie i motocykl są obecnie wyłożone betonowymi płytami, więc zrobiło się wręcz lajtowo tak, że nawet prezesowsko-dyrektorskie obwieszone aluminiakami, rurkami, nawigacjami i halogenikami panienki klasy 1200 Adventure też sobie radzą.
W ramach atrakcji wycieczka wąskotorową Kolejką Bieszczadzką. Oferuje ona trasę w kierunku Balic oraz w kierunku Przysłupia. Ta pierwsza jest zdecydowanie ciekawsza, ponieważ prowadzi tuż nad samą granicą ze Słowacją przez kompletną dzicz. Aż serce śpiewa. Ja jestem oczywiście zachwycony, Debiutanci za to ziewają.
Męczę ich więc marszem przez Połoninę Wetlińską. Stop. No może jest ciut inaczej. Gówniarze prawie mnie nie zabijają swoim tempem marszu. Za sukces uznaję to że obywa się bez zawału.
Latamy też po serpentynach, gdzie Lalunia śmiga jak szalona, bez problemu dając radę jechać w parze z V-stromem. I tak docieramy do tamy na Solinie. Widok z tamy i sam Zalew Soliński razem wzięte dają widok niezapomniany i zapierający dech w piersiach. Z drugiej strony jest to miejsce nawiedzane przez autokarowe wycieczki, więc w zależności jak się trafi, albo chce się tam posiedzieć albo ma się ochotę stać seryjnym mordercą gimnazjalistów.
Przerażające w Bieszczadach jest to, że nie spotykamy tam ani jednego fotoradaru, przez co czuję się niebezpiecznie, bo nikt mnie nie pilnuje żeby nic mi się złego nie stało. Mimo tego skandalicznego zaniedbania ze strony władz wszelkich, o dziwo kierowcy tam spotykani jeżdżą spokojnie, bo gdzie tu się spieszyć skoro widok goni widok, a i sarnę czy lisa wypatrzeć nietrudno.
Mission: Complete
Czas się pakować i w drogę. Najpiękniejsze miejsce w Polsce kuszące tysiącem zakrętów przygody żegna nas słonecznie. Jadąc do domu jak zwykle bocznymi drogami zaliczamy zamek Krzyżtopór. Wreszcie widziałem, że Debiutanci ożywają, czyli nie ma to jak wielkie ruiny.
Mimo słabości naszych silniczków nie osiągających minimalnych (jak wiemy od znawców) choćby stu koni mocy, dziesięć godzin później i przeszło siedem stówek dalej podchodzimy do lądowania w domu kończąc całkiem udaną wycieczkę, którą nie wiadomo jakim cudem przeżywamy bez smartfonów, tabletów, ememesów, ba, a nawet bez tabletek uzdatniających wodę.
I tak oto nasza wyprawa motocyklowa, której ekstremalny stopień trudności można porównać jedynie do zdobycia Śnieżki wyciągiem krzesełkowym bez prowadzenia relacji on-line na fejsbuku przechodzi do historii światowego motocyklizmu.
PS. Lalunia się awanturuje że chce teraz za granicę.
Zdjęcie z podpisem – „Solina – obyś nie trafił na gimbusa”
niestety nie jest z Soliny…
Panie Jarosławie zarąbisty tekst, gratuluję.
Świetny tekst,świetnie napisany aż chce się czytać.I widzę że nie tylko ja jestem zupełnie nie przygotowany do wyprawy.Wy to macie chociaż w miarę młode motocykle w porównaniu do mojego ponad 20 letniego sprzętu.Ja na wyprawę za nasze morze zabrałem tylko kilka kluczy,łomik,młotek i otwieracz do konserw….no i namiot i śpiwór z promocji w realu :) i jakoś dałem radę po mimo że inni motocykliści na ful wypasie wytykali mnie palcami na promie.Przy tej okazji pozdrawiam sympatycznych bikerów z Krakowa.
Świetna wyprawa i ja byłem w Bieszczadach w tym roku, początek trasy był w Gdyni razem jakieś 2000 km na Junaczku 123 z silnikiem 125 cm. Maluchy w trasie choć wyją na max obrotach, dają radę i mają niezaprzeczalną zaletę nie rujnują budżetu, a co do wyposażenia to wiem już z doświadczenia, że im mniej tym lepiej. Wystarczy kasa i gacie na zmianę, do zobaczenia na szlaku…Lewa.
Tobek – poprawione, dzięki.
…i ja gratuluje świetnego pióra i polotu .Praktycznie co rok zaliczam Bieszczady bardziej lub mniej gruntownie ,podtrzymuję utarty już slogan że „prawdziwy polski biker powinien choć raz pośmigać po tym regionie” ,potem już będzie drugi ,trzeci ,itd. :) …
Nie pojemność lecz chęć szczera zrobi z Ciebie… mototurystę.
Takie wyprawy są najlepsze, a nie spanie po hotelach z gwiazdkami picie łyski z kolą i spasione brzuchy prezesów w Goldłingach i sprzęt za miliony złotówek! też mam zamiar jechać w 2014 w Bieszczady i myśle że wybiore podobną trasę. pozdrawiam!
Kolego Stuki ja osobiście bym nie generalizował, każdy czerpie przyjemność na swój sposób. Dlatego i takie wyprawy są potrzebne i wyprawy „spasionych prezesów”.
Twoja opinia niczym się w tym momencie nie różni od głupich tekstów dowodzących, że tylko KTM lub GS1200 nadają się do wypraw.
Życzę więcej dystansu do życia i przykładem Kolegi easyFJR „lewa w górę”
Bardzo fajny tekst, przy okazji celna szpila w polskie muzealnictwo. Kto choć raz był w takim miejscu jak Książ i jak się okazuje z tego tekstu – także Wawel, ten już zawsze będzie się zastanawiał jak można NIE UMIEĆ zorganizować czegoś tak prostego jak sprzedaż biletów.
Chodzi o to że nie trzeba mieć od groma kasy żeby móc śmigać, nawet na starym gs 500 za 2 tyś i nie potrzeba do tego żadnych ktmów czy harleyów a zabawa jest przednia! wiec sens mojej wypowiedzi nie został dostrzeżony…
Super tekst, lekko napisany, co do pojemności to mam dużą ale to dla mojej wygody więc jakie to ma znaczenie i jeszcze mam to szczęście, że mam blisko w Biesy i Tatry i jestem tu lub tu kilka razy w roku :)
witam i pozdrawiam bylismy latem tez w Bieszczadach przejechalismy duzo kilometrow po roznych drogach na 1200 gsa z rorkami i halogenikami i bedziemy tam jeszcze nie raz bo Bieszczady sa super i prosze nie obrazac motocyklistow jezdzacych na adventure ja nie mam nic do Ciebie na czym ty jezdzisz Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku
Brawo, nie sprzęt czyni podróżnika, ale jego determinacja. Choć wy mieliście przyzwoity. Mały v-stron plus mały cbr, to nie jest zestaw, którym można pogardzić ( szczególnie cenowo).
Swietna relacja, swietne pioro.
Jak to Gulczas powiedzial; „nie sprzet czyni podroznika ale jego determinacja” – swieta racja. Cieszy, ze sa jeszcze ludzie ktorzy potrafia czerpac pelnymi garsciami radosc z podrozowania i przygody, a nie regulowania bajerow i posiadania gadzetow.
Jak sie zestarzeje to kupie sobie 125 albo jakis motorowerek i bede nim jedzil z wedka na ryby na plecach, jak rowniez na dalsze wypady tez mi posluzy.
Pozdrawiam.
Co więcej, sądzę że do zwiedzania nawet lepsza jest mniejsza pojemność, mniejsza prędkość, więcej widoków, mniej wydatków, wjedziesz w każdą dziurę, a jak się coś zarysuje to nie zrujnuje. Jeszcze niedawno śmigałem skuterkiem 50, teraz TDM 850 ale jak wspomnę ówczesną frajdę z jazdy tym bzyczkiem…
o jezu a ja taki prawie golutki jadę do rumunii. pewna klęska jak nic . nie mam aluminiaków , posiadam gówniany materacyk i śpiworek . oj mateńko co ja poczne.
fajnie ..ale jednak nie czepiałbym się tych GS-ów 1200 itp. Fajne sprzęty, chociaż sam mam DL-a 650 i jest to tak naprawdę wystarczający sprzęt to jak ktoś chce mieć GS-a za 80 tyś. to czemu nie…a inna sprawa że najczęściej buli raty leasingowe przez kilka lat…
Bardzo miło się czytało :)