Nie podoba Ci się pogoda na Islandii? Poczekaj pięć minut! Kapryśna pogoda odgrywa istotną rolę w podróżowaniu po tym specyficznym kraju. Niezwykłą podróż po bardzo mało znanym islandzkim interiorze przygotował dla nas Dominik.
Tekst: Dominik Bartelak
Zdjęcia: Dominik Bartelak, Rafał Myk
Dzięki wpływom prądu zatokowego o nazwie Golfsztrom, klimat Islandii jest łagodniejszy niż mogłoby to wynikać z jej położenia (bliskość koła podbiegunowego). Zimy są łagodne, choć wietrzne, a lato chłodne i deszczowe. Latem też im dalej na północ globu, tym dzień jest dłuższy, a to zdecydowanie wpływa na wybór terminu wyjazdu – czerwiec. To jeszcze nie sezon turystyczny, ale już nie ma śniegu, a słońce prawie nie zachodzi. Od tego roku główny armator promowy zmienił trasę, co oznaczało jeszcze krótszą przeprawę na wyspę.
Moje przygotowania do wyjazdu zaczęły się jeszcze w 2007 roku. Ale dopiero kryzys finansowy na świecie w 2009 roku sprawił, że islandzka korona mocno się osłabiła, a ceny stały się bardziej przystępne dla turystów. Należało tylko kupić bilet na prom i odliczać dni do wyjazdu.
Prince Polo
Najbardziej znanym w Islandii polskim produktem i rodzajem słodyczy są wafle Prince Polo, znane tam pod nazwą Prins Póló.
Po pierwsze: plany
Z Rafałem (Myku) poznaliśmy się na internetowym forum podróżników motocyklowych. Raz był już na Islandii na swojej Hondzie Africa Twin, a teraz chciał wjechać w głąb wyspy na nowym KTM LC8 990. Jego znajomość głównych atrakcji turystycznych dawała możliwość lepszego zaplanowania trasy tak, by trafiać do nich o najlepszej porze dnia i omijać te nieciekawe bądź przereklamowane. Nasz dziesięciodniowy pobyt skupić miał się głównie na jeździe. Celem było pokonanie jak najciekawszej trasy, trudnych technicznie odcinków górskich w głębi wyspy razem z przeprawami przez rzeki oraz dotarcie do kilku najważniejszych miejsc. Do mnie miała należeć nawigacja i prowadzenie po wcześniej ustalonej i zapisanej w nawigacji trasie, a Myku miał dbać o spanie i jedzenie.
Silna ekipa
Spotykamy się w Danii w portowym mieście Esbjerg, na kilka godzin przed wypłynięciem promu norweskiego armatora Norrona.
Jest słoneczne, sobotnie przedpołudnie. Zgodnie z planem robimy zakupy żywieniowe w sklepie dyskontowym (przed nami prawie trzy doby na statku), wyjeżdżamy z parkingu w stronę portu i nieoczekiwanie spotykamy dwa motocykle z polskimi rejestracjami. To Radek z Moniką na dużym BMW GS i Wojtek z Małgosią na Hondzie Varadero. Już na promie dołącza do nas Piotrek i Ania na Suzuki V-Strom.
Ukształtowanie terenu
Islandia leży na północnym Atlantyku, nieco na południe od koła podbiegunowego. Jest – po Wielkiej Brytanii – drugą co do wielkości wyspą w Europie (z powierzchnią ponad 103 tys. km2, co stanowi około 1/3 powierzchni Polski) i leży na Uskoku Północnoatlantyckim (na łączeniu płyt tektonicznych). To właśnie dzięki takiemu położeniu wyspa zawdzięcza niesamowity krajobraz z wulkanami, kraterami, gejzerami, polami zastygłej lawy oraz źródłami geotermalnymi. Brak tu lasów, a wielkie połacie są nagie, porośnięte jedynie trawą, mchem lub porostami. Lodowce zajmując ponad 11% powierzchni kraju dodają mu nieprzeciętnego charakteru.
Znaczną część wyspy stanowi odludny płaskowyż zwany interiorem, a tylko 25% powierzchni leży poniżej 200 m n.p.m., gdzie zamieszkuje nieco ponad 300 tys. osób (z czego połowa w Reykjaviku). To najrzadziej zaludniony kraj w Europie, jednocześnie rozwinięty cywilizacyjnie i najbezpieczniejszy na świecie.
Nasz prom przypływa na miejsce o 9.00 rano czasu lokalnego. Pierwsze odczucie to niesamowicie czyste i nieco ostre powietrze, a dookoła nieskażona natura. Chmury wiszą nisko dotykając zaśnieżonych gór. Po krótkiej i miłej odprawie celnej trzeba wypłacić trochę pieniędzy z bankomatu. Zgodnie z tradycją (tak jak wcześniej Wikingowie) turyści z Europy dopływają do Islandii od wschodu. Z małej, portowej miejscowości Seydisfjordur prowadzi jedyna droga do większego Egilsstadir. Już przejazd tą drogą pokazał, że powyżej 500 m n.p.m. musimy się liczyć ze śniegiem i zimnem.
Wspólnie postanawiamy jechać trasą zapisaną w mojej nawigacji na południe, dopóki warunki pozwolą przejechać obładowanym motocyklom. Po około 15 kilometrach asfalt zamienia się w szuter. Tak, to jest to na co czekałem od dawna! Nasze motocykle stworzone zostały właśnie do jazdy po islandzkich drogach. „Jedynka” – to główna, okalająca wyspę trasa jest wąska, przeważnie asfaltowa i czasami przypomina drugorzędną drogę w Polsce (nie pod względem stanu nawierzchni a szerokości) ze zwężeniami do jednego pasa na mostach. Jest dobrze oznaczona, ale w zasadzie nie ma oprócz niej nic innego.
Nasz szlak przechodzi w drogę 939, stanowiącą górski skrót do biegnącej dalej przy linii brzegowej drogi numer 1. Ten przejazd upewnia nas o słuszności jazdy na oponach terenowych. Podczas stromych zjazdów dohamowania ciężkimi motocyklami przed zakrętami mrożą krew w żyłach. Prędkość spada wtedy do minimum, bo przednie koło jest na granicy uślizgu.
My dopiero przyzwyczajamy się do panujących tu warunków i podziwiamy widoki: surowe góry porośnięte mchami, niewielkie wodospady i chmury wiszące nisko nad nami. Chwilę po tym widać już ocean: zimny i ciemnoniebieski. Ponownie wpadamy na „jedynkę” i dalej jedziemy asfaltową, przybrzeżną drogą mając po prawej stronie największy lodowiec Europy, a trzeci na świecie – Vatnajökull (wielkości Korsyki).
Po kilkudziesięciu kilometrach przed nami widać spory most. To Jökulsárlón – przepiękna laguna tuż przy drodze nr 1., którą tworzą wody topniejącego lodowca. Magiczne miejsce. Głębokość jeziora sięga nawet 200 m, a zanurzone i powoli płynące do oceanu bryły lodu pokazują tylko swe wierzchołki. Pomiędzy odłamkami lodowca bawią się foki i ptaki. To miejsce zapadnie mi w pamięci szczególnie. Może i też dlatego, że fantazja poniosła mnie daleko od drogi, wzdłuż jeziora, a po powrocie na parking ochroniarze robią mi zdjęcia, by ukarano mnie za niszczenie przyrody. Ale skoro jeździły tam też amfibie z turystami – niewiele kamienistego brzegu chyba zniszczyłem.
Park Narodowy Skaftafell
Park położony jest na południowym wybrzeżu wyspy, na terenach o dużej aktywności wulkanicznej. Teren parku jest regularnie nawiedzany przez kataklizmy, do których należą erupcje wulkanów i nagłe fale powodziowe powstające na przedpolach lodowców.
Do wysokości 300 m n.p.m. rosną karłowate lasy brzozowe. Powyżej do wysokości 700 m n.p.m. ciągną się wrzosowiska, ponad którymi rozciąga się kamienista pustynia.
Można tu spotkać lisa polarnego oraz norkę amerykańską.
Nasza trasa wiedzie dalej na zachód w kierunku Parku Narodowego Skaftafell. Od strony drogi część parku jawi się niczym zielona oaza wśród czerni i szarości, jaka charakteryzuje tutejszy krajobraz. Na terenie chronionym wyznaczono piesze szlaki wśród jęzorów lodu, skał, wodospadów, jezior lodowcowych, wąwozów i szczelin. Wspaniałe miejsce warte powrotu z zamiarem wędrówek. Jest tu też centrum turystyczne i kemping.
Lekko siąpi, a my rozbijamy pierwszy obóz przy lodowcowej rzece na kamienistym, czarnym podłożu. Temperatura spada poniżej 3°C, a wiatr wieje mroźnym powietrzem. Tej nocy bardzo marznę w moim cienkim, nieodpowiednim do takich warunków śpiworze.
Gorąca rzeka
Rano widok lodowca raczej nikogo z nas nie rozgrzewa. Dziś zaplanowana trasa prowadzi nas drogą nr 1. na wschód, po czym odbija w prawo przed widocznym na wprost lodowcem Myrdalsjokull.
Lodowiec
Lodowiec jest wolno płynącą rzeką lodu, powstałego z przekształcenia pokładów wiecznego śniegu. Jest on największym zbiornikiem słodkiej wody na kontynentach i drugim – po oceanach – rezerwuarem wody na świecie.
Lodowce powstają tam, gdzie ukształtowanie terenu sprzyja gromadzeniu się dużej ilości śniegu, a jednocześnie jest zbyt chłodno, aby cały topił się on w ciągu lata.
Ilość zebranego śniegu zależy również od ukształtowania powierzchni, np. na ostrych szczytach i graniach nie ma warunków do gromadzenia się jego w dużych ilościach. Powstawaniu lodowców sprzyjają raczej płaskie grzbiety i dolinne spłaszczenia.
To droga F208 w kierunku Landmannalaugar – krainy gorących rzek. To jeden z tych ważniejszych punktów programu. Aby tam dotrzeć musimy pokonać trudną, górską trasę. Pierwsze 40 kilometrów szutrowej drogi nie zapowiada nadchodzących trudności
Na znaku drogowym wbitym przy brzegu rzeki napisano: Crossing requires caution!, czyli w wolnym tłumaczeniu: Przekraczanie wymaga wzmożonej ostrożności.
Pierwszy bród bez zawahania pokonuje Myku, potem ja. Nie jest łatwo – silny prąd, głębokość pół metra, luźne kamienie. „Dziadek” ma doświadczenie w jeździe crossami i przejeżdża płynnie. Piotrek na szosowych oponach ląduje na drugim brzegu, ale prąd zepchnął go dalej od drogi. Ostatni startuje Radek i nieoczekiwanie przewraca się na środku rwącej rzeki! GS wymaga reanimacji, a Monika nie ma suchych ubrań, gdyż woda wlała się do jednego z kufrów.
Po prawie pięciu godzinach udaje się motocykl odpalić, ale nie pracuje dobrze. Po dwukrotnej wymianie oleju ma jego niewystarczającą ilość w silniku i w dodatku świece odmawiają posłuszeństwa. Jesteśmy dopiero w połowie drogi, a przed nami coraz trudniejsza trasa. Decydujemy się jednak wrócić do głównej szosy i jechać naokoło. Nieopodal miejscowości Vik i najdalej wysuniętego na południe krańca wyspy znajdujemy nocleg – ja z Radkiem i Moniką w pensjonacie, a reszta w namiotach na czarnej plaży.
Następnego dnia niewiele jeździmy. BMW przerywa przy mocnym odkręceniu gazu i nie może wejść na obroty. Stajemy na stacji benzynowej w mieście Hella i próbujemy naprawiać „bawarczyka” – jednak bezskutecznie. Rozdzielamy się: Radek z Moniką i Wojtek z Małgosią kierują się na Reykjavik w poszukiwaniu serwisu, a ja, Myku, Piotrek i Ania postanawiamy jechać razem po lekkim zmodyfikowaniu trasy na łatwiejszą dla V-Stroma na szosowych oponach.
Nocleg pod tęczą
Droga F26 zwana Spreginsandur jest jedną z tych bardziej wymagających. Początkowo asfalt prowadzi w głąb wyspy, by w okolicy jeziora Porisvatn zmienić swą nawierzchnię na ubity szuter.
Sprengisandur
Szlak Sprengisandur prowadzi przez geograficzny środek wyspy obok jeziora Tórisvatn z widokiem na masyw największego lodowca Europy Vatnajökull. Tuż przy drodze znad pięknie uformowanych słupów bazaltowych spada Aldeyarfoss – jeden z piękniejszych wodospadów Islandii.
Dalej przez niezliczone brody przecina interior na pół i prowadzi do wodospadu Godafoss, a my odbijamy na już znaną nam F208, tym razem od północy. Celem jest Landmannalaugar – ogromne pole geotermalne, otoczone górami we wszystkich odcieniach żółci, różu, zieleni, brązu po biel widocznych lodowców i czerń lawy. Wszystko to jest wynikiem aktywności wulkanicznej i geotermalnej, a także zawartości minerałów w ziemi. Mieszają się tu parujące, gorące strumienie z lodowatymi wodami spływającymi z gór.
To bez wątpienia jedno z najpiękniejszych i najniezwyklejszych miejsc na Islandii. Widoki są przepiękne, a krajobraz zmienia się wraz z każdym kilometrem naszej drogi powrotnej (wcześniej planowałem jazdę po trudnej F225 Landmannanleid, ale z powodu głębokich brodów zdecydowaliśmy się wracać po własnych śladach). W tle widać wulkan Hekla, zwany z powodu biało-czarnego wyglądu „piekłem na Ziemi”. Śpimy pod namiotem przy szerokiej rzece Pjorsa, a przy ich rozbijaniu towarzyszy nam wielka tęcza – w ten sposób do niezliczonych kolorów ziemi dołącza tego dnia także niebo.
Rano budzi nas słońce i zapowiada się piękny dzień. Ruszamy do wielkiej atrakcji Islandii – Geysir. To miejsce, od którego wzięły miano wszystkie gorące źródła wyrzucające słupy wody. Niestety ten największy i najsłynniejszy nie wybucha sam z siebie, a uaktywnia się jedynie podczas trzęsień ziemi. Największą atrakcją pozostaje Strokkur, regularnie co ok. 10 minut wyrzucający potężny (wysoki nawet na 35 metrów) słup ciepłej wody. Nasza radość jest tym większa, że towarzyszy nam słoneczna, upalna wręcz pogoda, a „ciepły deszcz” jest bardzo przyjemny.
Jedziemy dalej przez mały, karłowaty lasek by wpaść na drogę F338 (która jak się później okazuje, jest dość wymagająca). Prowadzi najpierw po płaskich polach porośniętych mchami, potem coraz wyżej, by po kilkunastu kilometrach wspiąć się na wysoką, górską przełęcz. Ostre serpentyny, kamieniste podłoże, potem wąska i kręta droga. Wyjeżdżamy na płaskowyż utworzony z zastygłej lawy. Nawierzchnia zmienia się na sypki piasek lawowy. Wznoszę tumany kurzu, więc utrzymujemy długie odstępy. Mój KTM pozwala w takich warunkach na dość szybką jazdę, więc zatrzymuję się w trudnych miejscach i czekam na resztę. Na tej długiej trasie nie zabrakło też jęzorów śniegu, przez które zmuszeni byliśmy się przeprawiać, by zmęczeni, po kilku godzinach dotrzeć do słynnej drogi zwanej interiorem dla początkujących – Kaldidalur (F550).
Ta 65-kilometrowa górska trasa jest jednym z naszych celów na wyspie. Oferuje spektakularne widoki nie będąc szczególnie trudną do jazdy. Kaldidalur (zimna dolina) wiedzie pomiędzy pokrytymi lodowymi czapami masywów górskich, dochodząc w pewnym momencie do 727 m n.p.m., gdzie zatrzymujemy się podziwiając na wschodzie szczyt o nazwie Ok (1190 m n.p.m.). Na północnym końcu robi się zielono, droga staje się asfaltowa i biegnie teraz wzdłuż rzeki Hvita. Jedziemy dalej doliną po bardzo równej, szutrowej drodze nr 52. osiągając przy tym znaczne prędkości i kierujemy się na Park Narodowy Thingvellir. Nad nami zawisają czarne chmury, więc do kempingu dojeżdżamy zmęczeni, przemoknięci i zmarznięci.
Thingvellir znaczy dosłownie „równina zgromadzeń” i jest to bez wątpienia najważniejsze miejsce dla islandzkiej tożsamości narodowej. Zbierał się tu Althig (średniowieczny parlament), tu zapadały najważniejsze decyzje, tutaj stanowiono prawo i dokonywano egzekucji. Dziś to miejsce jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Można tu wędrować wśród szczelin w porośniętych trawami i mchem skałach, strumieni i krystalicznie czystych, nigdy nie zamarzających oczek wodnych. W szczególnym krajobrazie tego miejsca dobrze widać szczelinę między płytami tektonicznymi – Północnoamerykańską i Euroazjatycką, przebiegającą przez wyspę i wywołującą zmiany w terenie, które widzimy wokół siebie.
Zapach Grenlandii
Rano startujemy do trudnego etapu: celem jest przejazd przez interior z południa na północ wyspy drogą F35 – Kjolur.
Kjolur
Kjölur (F35) to wytyczona i używana od 874 roku przez Wikingów gruntowa droga, prowadząca przez lodowcowe strumienie.
Tankowanie do pełna na stacji przy gejzerach ma nam zapewnić spokojnie zasięg na następne 170 kilometrów ciężkiej terenowej jazdy. Na krótko się zatrzymujemy, by podziwiać wielki i najsłynniejszy na Islandii wodospad Gullfoss (Złoty Wodospad). Woda spadając z dwóch kaskad wzbija w powietrze mgiełkę, w której tworzy się tęcza – dobrze, że znowu świeci słońce.
Dalej asfalt się kończy, a zaczyna ubity szuter. W zasadzie można tędy jechać zwykłym samochodem, bo na F35 nie ma brodów. Po około 40 kilometrach okolica trochę przypomina Tatry. Kolejno droga wspina się na przełęcz i prowadzi między lodowcem Langjokull i Hofsjokull. Jadąc na wysokości ponad 700 m n.p.m. po 50 kilometrach trafiamy do Hveravellir – doliny gorących źródeł. Okolica jest geotermalna, o czym świadczą dymiące kopce. W małym schronisku pijemy kawę, a ja pytam o warunki na naszej dalszej drodze – będzie trudny, piaszczysty odcinek. I rzeczywiście – po ok. 80 kilometrach gubię Myka w lusterku. Tumany kurzu spod kół powodują totalny brak widoczności, a moja krótka utrata koncentracji kosztuje mnie spory uślizg i walkę o utrzymanie równowagi. Piotrek musi niektóre fragmenty pokonywać bez pasażerki, a Myku widząc co się ze mną działo znacznie zwalnia.
Droga dalej prowadzi wzdłuż jeziora Blöndulón, następnie obok kilku mniejszych jeziorek, a w oddali rysują się zaśnieżone pasma górskie. Mijamy sporą elektrownię wodną i ciesząc się z pokonanej trasy dobijamy do asfaltowej „jedynki”. 20 kilometrów dalej czuć powiew zimnego Morza Grenlandzkiego – w końcu w linii prostej to tylko niecałe 300 kilometrów do Grenlandii.
Po nocy na plaży rano ruszamy w góry Trollaskagi. Asfaltowa droga 76. przechodzi w łatwą, szutrową 82. prowadzącą na przełęcz. Widoki prawie alpejskie – jedziemy malowniczą doliną, wzdłuż górskiego potoku, a pośród traw pojawiają się małe, kolorowe kwiaty. Przejazd wąskim, kilkusetmetrowym, nieoświetlonym tunelem dostarcza nam niezapomnianych wrażeń, gdyż mamy w nim problemy z wyminięciem samochodów. Po wyjeździe ukazuje się naszym oczom wspaniały widok na Eyjafjord (isl. Eyjafjörður) czyli najdłuższy fiord Islandii i portowe miasto Akureyri liczące ok. 17 tys. mieszkańców.
Jest sobota, a ładna pogoda zachęciła zmotoryzowanych Islandczyków do wycieczek, dlatego dalszą drogę do Akureyri pokonujemy razem z kilkunastoma miejscowymi motocyklistami. Miasto uważane za stolicę północnej Islandii jest urokliwe, słoneczne i zielone. Robimy tutaj krótką przerwę na tankowanie i posiłek.
„Jedynka” prowadzi doliną, a my postanawiamy skrócić nieco trasę i jedziemy wąskimi serpentynami przez pasmo górskie. Wjazd na przełęcz okazuje się trudnym, szutrowym odcinkiem z koleinami, za to widok z góry na fiord Akureyri i wyspę Hrisey zostanie długo w mojej pamięci. Zjazdu z przełęczy na pewno nie zapomną Piotrek z Anią. Stroma, wąska, dziurawa i szutrowa droga jest na tyle wymagająca, że odechciewa się im islandzkich szutrów (przynajmniej na dziś), a ich Suzuki gubi kilka śrubek i osłonę łańcucha. Dalej jedziemy już spokojnie, by po kilkunastu kilometrach dotrzeć do słynnego Wodospadu Bogów – Godafoss. Ten ważny dla historii chrześcijaństwa w Islandii wodospad jest szeroki na 30 metrów i wysoki na 12. Aż trudno uwierzyć, że są śmiałkowie spływający po nim na kajakach. Po chwili kontemplacji ruszamy na wschód.
Godafoss
Po przyjęciu chrześcijaństwa przez władców Islandii przewodniczący Althingu (pierwowzoru parlamentu) wrzucił tu do wody posągi pogańskich bogów. Stąd wzięła się nazwa kaskady, która oznacza „wodospad bogów”.
Myvatn – „jezioro muszek” – tak dosłownie nazywa się jezioro o powierzchni 37 km2 leżące na uskoku tektonicznym i na naszej trasie. Ostatnie erupcje miały miejsce nieco ponad 20 lat temu, a wcześniejsze pozostawiły po sobie pola lawy i malutkie wysepki na jeziorze. A muszek faktycznie jest tu pełno. Żywi się nimi wiele gatunków ptaków, licznie zamieszkujących tę okolicę.
Malowniczą drogą 848 dojeżdżamy do miejscowości Reykjahlid w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Rejon Myvatn jest aktywny sejsmicznie. Pełno tu małych pseudokraterów, pól zastygłej lawy, dymiących kopców i parującej ziemi. Na północnym-wschodzie widać szczyt (uznanego za wygasły) wulkanu Krafla. Niewielka elektrownia wybudowana w latach 70. zdominowała krajobraz, jednocześnie nadając mu pewnej siły i dodając powagi. Drzemiąca pod ziemią energia częściowo ujawnia swoją moc w postaci pary i zapachu siarki. Niesamowite wrażenie robi na mnie pole Namafjall, pełne dymiących kopczyków i bulgoczących, błotnych oczek. Pomarańczowe, srebrne i brunatne kolory otaczających nagich gór oraz szczeliny w masywach dające dowód na to, że kontynenty ciągle oddalają się od siebie wywierają na mnie olbrzymie wrażenie.
Nieco na północ od elektrowni widać krater, będący pozostałością po potężnej eksplozji spowodowanej przez ludzi próbujących wykorzystać wielką energię ziemi i nazwany „piekło własnej roboty”. W pobliżu gorące wody z elektrowni zasilają niewielkie kąpielisko w którym relaksujemy się wyśmienicie. Ta gorąca kąpiel wynagradza nam trudy naszej wyprawy, a ja wreszcie mogę się ogrzać patrząc na zachód słońca.
Wulkaniczny krater
Na kolejny dzień planujemy dojazd do najdalej wysuniętego na północ półwyspu Melrakkasletta.
Melrakkasletta
Półwysep ma ok. 1 tys. km2 powierzchni. Pokryty jest mułem, bagnami i tundrą. Częste są tu burze, gwałtowne wichury i opady śniegu. W zimie jest odcięty od morza, gdyż dryfujące kry uniemożliwiają dopłynięcie statków. Cały ten teren to życiowa przestrzeń lisów polarnych, stąd nazwa półwyspu „Lisy na równinie”.
Tutaj też można znaleźć osadę rybacką Kópasker, liczącą ok. 130 mieszkańców. Żyją oni z połowów krewetek, bo ryb już tu nie ma. W osadzie jest kościół, małe muzeum, bank, urząd pocztowy a nawet lotnisko. W 1976 r. nawiedziło ją małe trzęsienie ziemi.
Latarnia morska w Hraunhafnartángi jest najdalej na północ wysuniętym punktem Islandii, stąd do kręgu polarnego jest tylko 1,5 kilometra.Przez teren mokradeł z wieloma małymi jeziorkami dojeżdża się do osady Raufarhöfn (ok. 300 mieszkańców), najdalej na północ położonej wsi Islandii.
Startujemy w pięknym słońcu, jadąc prostą, idealnie równą szutrówką na Husavik, potem asfaltem przy brzegu Oxarfjordu, przez długi most nad uchodzącą tutaj do oceanu rzeką Jokulsa a fjollum, do Asbyrgi – miejsca, które kilka tysięcy lat temu ukształtowały dwie potężne powodzie lodowcowe. Wąwóz ma 3,5 kilometra długości, otaczają go pionowe, skalne ściany dochodzące do 100 metrów, a całość ma kształt olbrzymiej podkowy. Na końcu jaru, przy południowej ścianie jest małe, spokojne jeziorko. Legendy głoszą, że kanion powstał, gdy nadepnął tu ośmionogi koń Odyna, a w ścianach wąwozu żyją elfy i duchy – my niestety widzieliśmy tylko ptaki.
Dalsza droga prowadzi przez portową miejscowość Kópasker, stąd szutrowa już trasa wiedzie do najdalej wysuniętego na północ punktu wyspy.
Ten fragment Islandii zapamiętam jako odludny, daleki i wietrzny, a chwila zadumy nad kamienistym brzegiem nie zostawia złudzeń: „Co ja tu robię? – czy nie lepiej w ciepłym domku?” – nie, trzeba jechać dalej, bo przecież po to tu jestem, by przez setki szutrowych kilometrów cieszyć się jazdą na motocyklu.
Wracamy do Asbyrgi dość trudną, wyboistą i śliską 867. Jadę dość szybko, więc muszę zaczekać na pozostałych, bo w takich warunkach Piotrek z Anią poruszają się dużo wolniej od sprawniejszych terenowo LC8. Jeszcze 25 kilometrów kamienistych szutrów i jesteśmy przy najpotężniejszym wodospadzie Europy – Dettifoss. Rzeka ma w tym miejscu ok. 100 metrów szerokości, zaś masy wody spadają w dół z 45-metrowego progu robiąc przy tym niesamowity hałas.
Szaro-brunatne kaskady, bure skały, otaczająca kamienna równina oraz szary kolor wody robią przygnębiające wrażenie. Zachodzące słońce i ładna pogoda rekompensują nieco te odczucia. Jest dość późno, zaczynamy więc rozglądać się za spokojnym miejscem na nocleg i serwis, bo w Suzuki od wstrząsów poluzowała się kierownica. Nadchodzi dzień rozstania. Piotrek z Anią mają więcej czasu na urlop, a my odpływamy za trzy dni. Myku i ja po dotankowaniu rezerwowych zbiorników paliwa ruszamy w interior. Celem jest Askja – olbrzymia niecka wulkanu.
Askja
Askja (isl. Öskjuvatn) to wypełnione szafirową wodą, najgłębsze na Islandii (217 m) wulkaniczne jezioro. Amerykańscy astronauci trenowali w tych okolicach przed wyprawą na Księżyc. Położony na północ od jeziora krater Viti (Piekło) wypełniony jest zielonkawą wodą o temperaturze ok. 45°C.
Wybieramy małą dróżkę, która prowadzi najpierw przez trawiaste równiny, po czym nawierzchnia zmienia się w twardy szuter. Na mapie widać, że przed nami jest pole lawy. Droga, a właściwie już szlak staje się niewidoczny. Od teraz naszą trasę wyznaczają kopczyki z kamieni lub gdzieniegdzie wbity żółty palik. Jazda zmienia się w balansowanie pomiędzy czarnymi skałami zastygłej lawy. Najgorsze jest to, że patrząc w kierunku naszego celu widać ciągnącą się ku nam ścianę deszczu.
Perspektywa dalszej powolnej jazdy po mokrych kamieniach jest krótko mówiąc: niewesoła i niebezpieczna. Mamy przecież ciężkie i obładowane motocykle, a poważna awaria z powodu wywrotki w tej okolicy byłaby trudna do usunięcia. Bo przecież skoro my na enduro mamy problemy, to żaden samochód tu nie dojedzie – uratuje nas tylko helikopter – śmiejemy się do siebie. I z poczuciem niespełnienia postanawiamy zawrócić do Myvatn.
Wygasły wulkan
Następnego dnia leje. Jest zimno, bo około 7°C, a wrażenie potęguje wiatr. Nie zrażeni wybieramy na dziś ekstremalny wariant trasy: dotrzeć do najtrudniejszej i słynnej drogi F910. Wczoraj nie udało się zobaczyć Askja, ale może dzisiaj chociaż zbliżymy się do tej olbrzymiej kaldery. Pierwszy postój na kawę w starym budynku z trawą na dachu. Ta mała miejscowość to Modrudalur, gdzie natrafiamy także na przedziwną stację paliw. Jest tu ładny kościół i kemping. Kilka kilometrów dalej skręcamy na południe w drogę F905. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów jesteśmy w niesamowitych, czarnych krajobrazach.
To tu załoga Apollo ćwiczyła lądowanie na księżycu. Teren jest łagodnie pagórkowaty, jakby gładki, przypominający pustynne wydmy, a jednak to czarna lawa. Padający deszcz dodatkowo wzmacnia wszystkie odcienie szarości i biel lodowca w oddali. Jest surowo i groźnie. W otoczeniu takich widoków nasza droga kończy się skrzyżowaniem ze słynną F910. Drogowskaz pokazuje kierunek na Kverkfjoll – najbardziej magiczne miejsce Islandii – jeden z naszych głównych celów, czyli m.in. wygasły w 1968 roku wulkan.
Szkoda że nie mamy więcej czasu i nie pojedziemy do stóp lodowca, gdzie spotykają się dwa sprzeczne żywioły. Tam, pod lodową czapą bulgoczą gorące źródła, czego efektem są niesamowite jaskinie lodowe – parująca woda skrapla się, by po chwili zamarznąć na lodowych ścianach, tworząc piękne wzory i kształty. Jest tu gorący wodospad, pod którym chcieliśmy się wykąpać. Wygląda na to, że nie tym razem. Cel nie został osiągnięty i przynajmniej mamy powód by tu wrócić – myślimy i ruszamy pełni obaw w kierunku Bru.
Trasa jest piękna. Trudna technicznie, z wieloma zakrętami, podjazdami i zjazdami, często w zalegającym śniegu. Jest i pierwsza większa rzeka do pokonania. Długo zastanawiamy się, którędy brodzić, bo niby płytko, ale kamieniście. Z trudem przejeżdżam. Teraz Myku próbuje nieco inną linią i zawiesza motocykl na kamieniach. Niełatwo wyciągnąć obładowanego KTM-a z rzeki.
Po kilku kilometrach kolejny bród, tym razem łatwiejszy do pokonania, potem następny i następny. Ten odcinek zapamiętamy na zawsze. Po południu, zmęczeni i przemoknięci znajdujemy kemping. Na osłodę dzisiejszych trudów (i na koniec wyprawy) islandzkie piwo niskoalkoholowe i baranina z grilla. Rano zakładamy mokre jeszcze ubrania i żegnamy cudowną Islandię, rozkoszując się ostatnimi kilometrami do portu w Seydisfjordur.
Ale super opis, szczena opada. Pozdrawiam i z przyjemnością poczytam o innych wyprawach.