Stałem na dachu kamienicy patrząc w dół na oblewane deszczem ulice nocnej Warszawy. Lampy samochodów oślepiały, a odjeżdżając jakby groziły czerwonymi ślepiami, które błyszczały gniewnie ilekroć maszyna była zmuszona by zwolnić. Pode mną toczyło się normalne życie, normalny ruch, normalne sprawy. Ja zaś stałem na tym cholernym dachu, oblewany strugami deszczu, niczym Roy Batty w Łowcy Androidów… z tą różnicą, że nie byłem w samych majtkach i za cholerę nie złapałbym gołębia.
W poprzednim odcinku:
Prawo drogi – motocyklowa powieść cykliczna. Odcinek 11: Asertywność level hard
Przez głowę przechodziły mi różne myśli, różne koncepcje. Od kilku tygodni miałem nowe życie, nową pracę, mieszkałem w nowej chawirze. Słodko gorzki smak posiadania nowego, wypasionego motocykla to radował, to wywoływał niesmak – nie wydałem na niego ani grosza, a jednak został kupiony przez CBŚ za moje podatki. No właśnie, Centralne Biuro Średniorozgarniętych a jednak groźnych jak jasna cholera kombinatorów. Czy fakt, że właśnie patrzyłem w okno agenta Jurskiego, był jedynie złośliwością losu, czy niezbyt subtelnie zawoalowaną sugestią ze strony Twardego, że wie o moich związkach ze służbami… No dobra, przyznaję, że nie mam pojęcia czy Jurski jest inspektorem, kapitanem czy innym pajacem. Wiem tylko, że stał się dzierżycielem wielkiego wiadra po brzegi wypełnionego gównem, z którym stoi non stop nad moją głową i jakoś tak się składa, że kręci go w nosie, a ja mam wrażenie, że zaraz kichnie i cały ten szajs wyleje mi się na łeb.
Siedział teraz przy swoim biureczku, w swoim pokoiku. Dochodziła dwudziesta druga, a on był w pracy. Oddaliłem od siebie wszelkie ludzkie odruchy każące mu współczuć. Nie widziałem zbyt wyraźnie, ale byłem przekonany, że czyta teraz jakieś raporty, stawia podpisy i wydaje rozkazy. Nie myśli o tym, co w domu, czy żona dalej go nienawidzi, czy dzieci nim gardzą. Zamiast tego sięgał co jakiś czas do szuflady, ku swojej jedynej przyjaciółce, nalewał sobie odrobinę jej nektaru do szklaneczki, na której brzegu składał jedyny pocałunek, jaki w najbliższym czasie będzie miał okazję złożyć… przynajmniej za darmo.
W ostatnim czasie działałem jak cholerny robot. Miałem nawet swój sterylny pokoik z ultra zimnym oświetleniem, do którego wchodziłem w specjalnym kombinezonie. Na początku wyglądał jak pokój, w którym Dexter ćwiartowałby ofiary, ale ja zrobiłem z tego laboratorium, którego zazdroszczono by mi w poprzedniej pracy. Retorty, alembiki, sterowane komputerowo ultra dokładne tygle do podgrzewania, chłodzenia, skraplania i suszenia materiału chemicznego. Z pomocą Siwego zainstalowałem czujniki i zgrałem je w jeden sprawnie działający ekosystem, dzięki któremu miałem w każdej chwili podgląd na proces, na stężenie gazów w powietrzu, na wydajność systemu wentylacyjnego. Ustawiłem parametry, a Siwy napisał dla mnie aplikację do kontroli i wysyłania alertów. Ping, etap trzeci procesu skraplania gotowy. Witamy w pieprzonym dwudziestym pierwszym wieku, laboratorium w komórce…
A może by tak skoczyć? W dół miałem kilka pięter, na ulicy czekały betonowe płyty obszczane przez miejscową menażerię i obsrane przez ptaki. Hop, chwila radości i plask, a potem już tylko roznegliżowane diablice, kąpiele w smole i akupunktura aplikowana za pomocą wideł.
Jak się okazało życie nadwornego chemika jego wysokości Twardego – prezydenta Wagabunda MC – to nie droga usłana różami. Zarówno on jak i Jurski zadbali, żebym nie miał nic innego do roboty jak pichcenie towaru, wysyłka i składanie raportów. Zupełnie jakby się wzajemnie dogadali. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz byłem na imprezie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz dymałem… Pełne kule, to smutne kule – przypomniało mi się powiedzenie zasłyszane kiedyś po pijaku.
Odwiedzały mnie tylko dwie osoby. Siwy wpadał czasem z żarciem i piwem, żeby posiedzieć, pogadać, sprawdzić czujniki. Jego robota w IT w końcu na coś się przydała, był moim magikiem od technologii. Drugą osobą był pan Wacuś – tak go nazywałem. Pan Wacuś był podstawionym przez klub kurierem, który odbierał ode mnie paczuszki. Bardzo gorące paczuszki. Laboratorium miałem małe, przecież znajdowało się w środku miasta. Do tej pory nie wiem jak udało nam się niepostrzeżenie zgromadzić tu ten sprzęt, ale byłem absolutnie przekonany, że wytaczanie na klatkę schodową beczek z urobkiem w końcu zwróciłoby czyjąś uwagę.
Pikanie w telefonie wyrwało mnie z zadumy. Schowałem się do domu, zamknąłem okna i strzepnąłem z siebie wodę. Byłem przemoczony. Zrzucając ubranie zerknąłem na ekran komórki. Żółty alarm. Tak, Siwy uwielbiał Star Treka. Ustaliliśmy podział na alarmy – zielony oznaczał, że urobek gotowy, żółty to ostrzeżenie, a czerwony sugerował, że zaraz coś j#bnie. W tym wypadku komunikat tekstowy sugerował zwiększone, ale nadal akceptowalne, stężenie gazów oraz spadek wydajności wentylatorów.
Siorbnąłem zimnej kawy, którą zostawiłem na biurku i czym prędzej przebrałem się w suche ciuchy, na które narzuciłem kombinezon. Ubrany jak kosmita przeszedłem przez śluzę dekontaminacyjną. Tak! Zawsze chciałem taką mieć. W tym wypadku był to kawałek korytarza odgrodzony drzwiami, za którymi miałem przestrzeń półtora na półtora metra, oświetlaną ultrafioletem, gdzie wpompowywałem ozon, a chwilowy przedmuch usuwał ze mnie zarówno wszelkie gówno, które mogłem wnieść z sobą, jak i wszystko co nieintencjonalnie mogłem wynieść z laboratorium. Potem tylko plastikowa przesłona i byłem w moim królestwie.
Przywitał mnie cudownie uporządkowany świat, w którym nie było miejsca na pomyłki, na przypadek, na agresję. W tle zawsze grała playlista do pracy, a czujniki wykrywające ruch odpalały monitory urządzeń pomiarowych, oświetlenia i komputerów. Optymalizowałem zużycie energii, która pobierana była z akumulatorów zgromadzonych na wydzierżawionym kawałku strychu, zaraz pod instalacją fotowoltaiczną. Może było to nielegalne laboratorium chemiczne, ale do cholery było ekologicznym nielegalnym laboratorium chemicznym, w tym wypadku niezależnym od przerw w dostawach prądu. Przecież nikt by nie chciał, żeby coś tu pi#rdolnęło przez przypadek… Jeszcze sąsiedzi by się wystraszyli.
Wyłączyłem muzykę. Razem z Siwym wywaliliśmy stary sprzęt do wymiany i oczyszczania powietrza, który sprowadziły tu wagabundziaki. Wymieniliśmy go na najlepsze, najbardziej wydajne i najcichsze wentylatory jakie można było zdobyć. Nie wiem co się stało, ale słyszałem wyraźny szum, jakby owe cuda techniki uprzedzały, że ich czas nadchodzi. Wybrałem numer do Siwego. W rozmieszczonych w pomieszczeniu głośnikach usłyszałem dźwięk oczekiwania, a po chwili zasapany głos mojego serdecznego przyjaciela:
– Co tam, mordo?
– Siema – zagadnąłem jakby od niechcenia i użyłem skrupulatnie opracowanego kodu. – Chyba wiatraczek w komputerze mi pada, bo strasznie szumi.
– To go wymień – odparł Siwy.
– Jaja sobie robisz?
Cichy rechot po drugiej stronie oznaczał, że w odróżnieniu ode mnie Siwy uznał żarcik za udany.
– Szumi, mówisz? Wiesz, wiatraczki mają to do siebie, że szumią, a ten co kupiliśmy, to prawdziwe dzieło sztuki, więc…
– Co nie zmienia faktu, że mnie irytuje, a nie chcę żeby komp mi zaczął się grzać. To delikatny sprzęt jest, sam wiesz.
– Już jadę… – mruknął z niechęcią, a ja usłyszałem coś jakby szelest pościeli w tle i niezadowolone mruknięcie jakiejś niewiasty. – Za pięć… au! … dziesięć minut wychodzę.
Uśmiechnąłem się i odłożyłem słuchawkę. Przynajmniej on jeden miał coś z życia.
– Czekaj, sprawdzę parametry. – Siwy miał u mnie swój własny kombinezon kosmity.
Musiał mieć, bo był jedyną osobą którą wpuszczałem do laboratorium. Siedział teraz przy komputerze klikając myszką. To zabawne, że w filmach ci wszyscy magicy napieprzają w klawiaturę jak opętani, żeby zhakować Pentagon czy włamać się na policyjne serwery. A przecież predefiniowane komendy zakodowane pod guziczkami wybiera się szybciej niż gdyby ktoś miał je wpisywać z palca… no ale klikanie jest dramatyczne.
Siwy ziewnął pod maską kombinezonu. Ziewnął, choć oczy miał przepełnione błogością. Zapewne dokończył dzieła. Zazdrościłem mu trochę. Mnie już ręka bolała od pilnowania laboratorium.
– Prosz – mruknął. – Nic się nie spieprzyło. Kwestia optymalizacji. Wilgotne powietrze wymaga większego nakładu pracy. Jesień już jest, więc zmienia się jego gęstość. Właściwe wentylatory mamy na dachu, a te tu w ścianach to tylko wiatraczki pomocnicze. System nie dostosował się do zmiany pogody. Widzisz, niby takie zaawansowane, ale bez człowieka ani rusz. Zmieniłem ci ustawienia, na razie powinno być ok.
Odetchnąłem z ulgą, choć uderzyła mnie nowa fala znużenia tą sytuacją. Lubiłem swoją robotę, ale potrzebowałem wyjść, wyrwać się, zakosztować życia.
– Myślisz, że można to zostawić samopas? – zagadnąłem.
Siwy obrócił się do mnie na krześle.
– No, po to przecież napisałem dla ciebie apkę na telefon, żebyś miał kontrolę. Drzwi są pancerne, masz żaluzje na oknach…
– Myślisz, że dla zawodowca to problem?
Siwy prychnął pogardliwie.
– O kim mówisz? O tych pajacach z CBŚ, którzy porzucili ci wytrych pod drzwiami, czy o prymitywach w skórzanych wdziankach?
– Nie wiem… O konkurencji?
– Za dużo filmów oglądasz – skwitował wstając.
Wyszliśmy z laboratorium, zrzuciliśmy skafandry. Poszedłem do kuchni zajrzeć do lodówki w poszukiwaniu piwa i zatrzymałem się, ganiąc się w duchu za przyzwyczajenia.
– Idziemy na browara? – już sam dźwięk tych słów brzmiał w moich uszach jak wybawienie.
Siedzieliśmy w małym pubie sącząc piwo z kufli. Gadaliśmy o głupotach, kompletnie niezwiązanych z naszą pracą. W tle leciała jakaś mdła muzyczka, a dookoła siedziało stado przegrywów zapijających smutki. W końcu był wtorek.
– Co to za nowa dziewucha? – zapytałem z uśmiechem. – Znowu jakaś z Tindera?
Siwy jakby się zmieszał. Ukrył twarz w kuflu, przełknął piwo i zamówił kolejne. Dziwiło mnie jego zachowanie, bo jak na bezczelnego gawędziarza, to zadziwiająco długo siedział cicho.
– No nie… – odparł w końcu. – To chyba coś na stałe. Sam nie wiem.
– Hej – poklepałem go po ramieniu. – Nic mi o tym nie mówiłeś. Czyżby pan ruchacz się ustatkował?
– To nie takie proste…
Coś mnie ukłuło w środku. Nie wiedziałem co to, ale tak zapewne objawiają się najgorsze przeczucia. A w tym konkretnym wypadku zadziałało coś więcej, zupełnie jak przebudzenie jakiś zdolności paranormalnych. Cholerna prekognicja czy inne gówno… Wiedziałem… kurna wiedziałem w czym rzecz! Od jakiegoś czasu Siwy rzeczywiście zrobił się jakiś inny, a teraz… po prostu wiedziałem.
– To Maja, prawda? – zapytałem grobowym głosem.
Mój przyjaciel nie odpowiedział. Przełknął ślinę, nie spojrzał nawet na mnie. Naprawdę wiedziałem…
Wszystko się we mnie gotowało. Krew szumiała w uszach, ciśnienie rozsadzało czaszkę. Wstałem od stolika, rzuciłem barmanowi stówę i wyszedłem na zewnątrz. Ciasna uliczka, w której ulokowany był pub, zdawała się być jeszcze ciaśniejsza. Deszcz, zimny i bezduszny kłuł skórę niczym lodowe igiełki. Miałem to w dupie, chciało mi się rzygać. Dochodziła północ, a ja zostałem kompletnie sam, zdradzony przez dziewczynę, przez przyjaciela.
– Hej… – usłyszałem głos Siwego za sobą. – Stary, musisz zrozumieć. Nie odzywałeś się do niej tygodniami. Nie mogła cię znaleźć bo się przeprowadziłeś. Co jej miałem powiedzieć, bo chyba nie prawdę o twojej nowej pracy?
Zagryzłem zęby i zacisnąłem pięści.
– I co? Postanowiłeś odwrócić jej uwagę swoim k#tasem?
– To nie tak… – j#bany rzucił najbardziej ogranym tekstem. To nie tak… to inaczej niż myślisz… Ciekawe czy Maja powiedziałaby tak samo? Nie, to twarda laska jest, pewnie dostałbym od niej po ryju. – Pocieszałem ją i jakoś tak… zbliżyliśmy się do siebie. Miałem ci powiedzieć.
Nie wytrzymałem. Odwróciłem się, a moja pięść pomknęła w kierunku twarzy mojego przyjaciela. Strzał był czysty, precyzyjny, a Siwy padł na ziemię rozbryzgując dookoła wodę z kałuży. Ja zaś nie myślałem. Wskoczyłem na niego i zacząłem go tłuc z dosiadu. Raz, drugi… miałem ochotę wprasować go w chodnik. Ale przestałem. To ciągle był mój przyjaciel. Wstałem i wyciągnąłem rękę. Przyjął ją z wahaniem, ale w końcu i on wstał. Otarł krew z nosa oraz rozciętej wargi.
– Przepraszam… – powiedział absolutnie szczerze.
Nie potrafiłem mu wybaczyć, choć w głębi ducha wiedziałem, że to zemsta Majki. Taki subtelny cios w jaja za potraktowanie jej jak głupiej panienki, którą przecież nie była. W tym wypadku to mnie należało się lanie, bo w tym wszystkim myślałem tylko o sobie i swoich problemach.
Pokiwałem głową.
– Pójdę już – mruknął Siwy i ruszył w swoją stronę.
Stałem tam wlepiając wzrok w swoje odbicie w tafli wody rozbryzgiwanej przez deszcz lejący się z nieba. Oblicze żałości i rozpaczy. Coś jednak zwróciło moją uwagę. Obok miejsca, gdzie upadł Siwy leżał portfel. Podniosłem go i odwróciłem się:
– Hej, zgubiłeś…
Słowa ugrzęzły mi w gardle. Portfel był dziwnie twardy i dziwnie uwypuklony. Spojrzałem i zrozumiałem, że to nie jest portfel.
Otworzyłem. W środku znalazłem legitymację i blachę. Zaparło mi dech w piersi. Nogi niemalże się pode mną ugięły. Uniosłem wzrok i zobaczyłem Siwego stojącego w strugach deszczu kilka metrów dalej. Jego smutny wzrok zmienił się. Było w nim coś twardego, coś nieustępliwego. Mój przyjaciel Siwy, człowiek który razem ze mną dostał kamizelkę Wagabundów, to agent CBŚ…
– Jak…? – wybełkotałem, czując, że kręci mi się w głowie.
Siwy nie zdążył odpowiedzieć. Telefony zadzwoniły nam w tym samym momencie. Siwy odebrał pierwszy. Słuchał. Ja odebrałem dopiero po chwili.
– Żuk… Wielki, słuchaj uważnie – usłyszałem w słuchawce głos klubowego sierżanta – Jest problem. Kilku naszych dostało wpi#rdol pod Warszawą od Blood Daimons MC. Zabrali im kamizelki i jedziemy je odebrać… na ostro. Bierz sprzęt jak jakiś masz, dupa w troki i natychmiast napinaj do clubhouse’u. Jedziemy się nap#rdalać…
C.D.N…
Święta świętami ale gdzie kolejna część. Trzeba poprawić transparentność strony bo ciężko znałeś odnośnik do opaoadania
Każdy nowy odcinek trafia na stronę główną i jest na niej – jako największy kafelek – przez jakiś czas. Publikujemy naszą opowieść w weekendy. Od soboty rano do niedzieli wieczorem. Czasem trafi się obsuwa i wtedy w poniedziałek wpada odcinek – życie. Przez jeden tydzień nie było, a to w związku z niedyspozycją Jarka. Mam nadzieję, że zdarzyło się to tylko raz i już więcej się nie powtórzy :) Dzięki, że jesteś z nami! Pzdr. – Brzoza