Marcowe święto w Nadarzynie to podobno największe targi motocyklowe w Europie Środkowo-Wschodniej. Na pewno największe w polskim internecie – zarówno pod względem promocji, jak i ilości komentarzy, tradycyjnie w dużej mierze mało przychylnych. Za nami tegoroczna edycja Warsaw Motorcycle Show 2025. Było nadzwyczaj godnie. Czy zobaczymy się tam za rok? Pewnie tak, bo tego typu imprezy wciąż mają sporo sensu.
Kilka lat temu wydawało się, że czasy świetności dużych, stacjonarnych imprez targowych powoli się kończą. Gwoździem do trumny miała się stać niedawna pandemia, i w przypadku warszawskich targów motocyklowych niemalże tak było. Odwołana impreza i niesmak związany z brakiem zwrotów za wykupione bilety mogły ostatecznie położyć Warsaw Motorcycle Show. Tymczasem organizatorom udało się przeprowadzić kolejne edycje, a ostatnia, z której właśnie wróciłem, była moim zdaniem naprawdę udana, pomimo pewnych potknięć.
Ludzie chcą dotykać
Po pierwsze, mam spory przesyt internetem i mam wrażenie, że nie jestem w tym osamotniony. Ile można patrzeć na kolorowe piksele na ekranie? Motocykl to nie tylko ogólna bryła, to również użyte materiały, faktury, ergonomia, którą można sprawdzić tylko osobiście. Zawsze można np. przyjechać do Warszawy i można sobie zrobić wycieczkę po salonach, ale centralne targi to dobra okazja, żeby porównać interesujące nas maszyny różnych producentów niemal kierownica w kierownicę, przechodząc na kolejne stoiska ze świeżą pamięcią z poprzednich. Oczywiście szczytem szczęścia byłaby możliwość jazd testowych, ale organizacyjnie byłoby to raczej nie do ogarnięcia.
Mnie najbardziej ucieszyła obecność Royala Enfielda, Jawy i BSA. Mogłem przymierzyć się do kilku konkurujących ze sobą neoklasyków. Dodatkowo na stoisku Benelli nie zabrakło modelu Imperiale 400, u Kawasaki nowego Meguro S1 i odchodzącego po cichu W800, a u Triumpha całej gamy Modern Classics. Fani tego segmentu mieli co oglądać.
Największymi wygranymi warszawskich targów były natomiast moim zdaniem marki chińskie i mocno powiązane z Chinami. Stoiska CFMoto, Voge, QJ Motor, Morbidelli, Benelli czy Zontesa były bardzo mocno oblegane, a potencjalni klienci mogli w wygodny sposób porównać sobie ofertę poszczególnych firm. Szkoda, że zabrakło Kove.
Z tzw. uznanych marek duże stoiska mieli tylko Kawasaki, Harley-Davidson i Triumph. Suzuki i Yamahę reprezentowali lokalni dealerzy z dużą liczbą wystawionych maszyn, a dodatkowo Suzuki przeprowadziło prezentację nowych modeli DR-Z4S i DR-Z4SM. Z kolei wielcy nieobecni to Honda, BMW, grupa KTM i „włoszczyzna” – Ducati, Moto Guzzi i Aprilia. Szkoda. Na osłodę sporo beemek można było zobaczyć na stoiskach różnych firm, np. wypożyczalni motocykli.
Być, bo inni są
Nie chcę dywagować na temat nieobecności przedstawicieli marek, które, wydawałoby się, zdecydowanie powinny się tam pojawić. Strategia marketingowa, budżet, brak porozumienia z organizatorami? Być może wszystko na raz.
Jest natomiast tak, że o tych targach dużo się mówi w stosunkowo niedużym środowisku polskich motocyklistów. Przedstawiciele marek chińskich po raz kolejny udowodnili, że im zależy, że im się chce. Są na miejscu i słuchają swoich klientów i przyszłych klientów. Rozrastają się, budują pozycję. A nieobecni, jak w znanym powiedzeniu, będą mieli coraz mniej racji. Brytyjczycy swego czasu też długo płynęli na renomie i legendzie. Aż na tej spokojnej rzece trafił się japoński wodospad. Dzisiaj trzeba być, budować relacje, walczyć o każdego klienta.
Warto rozmawiać
Duże targi to również, a może przede wszystkim, możliwość osobistego spotkania z masą ludzi z branży motocyklowej. Przez trzy dni zobaczyłem dziesiątki znanych mi i zazwyczaj lubianych twarzy, w przypadku większości była to okazja jedyna w roku. Tym razem mieliśmy jako Motovoyager mały kącik na stoisku Moto Therapy, dystrybutora kasków NOS. I to był naprawdę świetny pomysł. Postawiliśmy swoje motocykle, kanapę i stolik z kawą i przekąskami. Wpadali do nas zarówno znajomi z branży, jak i wy – nasi czytelnicy i widzowie.
Były to bardzo miłe rozmowy, które dały nam dużo energii do dalszej pracy. Zupełnie inaczej widzi się naszych odbiorców jako pozycje w statystykach niż jako prawdziwych motocyklistów, dla których ważne jest to, co robimy. Komuś pomogliśmy wybrać motocykl, ktoś został zainspirowany do podróży, ktoś wpadł dopytać o to i owo, ktoś po prostu podziękować. My też wam dziękujemy!
Tanio, drogo, a może za darmo?
Co roku goście targów narzekają na ceny wejściówek. Nie będę rozstrzygał, czy w sezonie 2025 były one rozsądne, umocowane w realiach ekonomicznych itp. Nie podobał mi się natomiast rozstrzał kwotowy i spore zamieszanie z możliwością zdobycia wejściówek. Cena 79 zł za jednodniowy bilet dla dorosłego, kupiony przez internet, wydaje się OK. Natomiast raczej nie wydałbym 110 zł na bilet kupiony w kasie przy wejściu na imprezę. Zwłaszcza że, jak co roku, było sporo możliwości zdobycia całkowicie darmowych wejściówek. Wystarczyło podzwonić po wystawiających się firmach lub wziąć udział w licznych konkursach. My też, razem z Moto Therapy, mieliśmy do rozdania pakiet wejść na piątek.
Finalnie było tak, że wielu gości wydało spore pieniądze, a pewna, całkiem liczna grupa nie zapłaciła nic. Oczywiście życie nie jest i nie będzie sprawiedliwe, ale ja chętniej widziałbym uproszczenie zasad i spłaszczenie stawek, np. bilety po 50 zł dla wszystkich, ale z bardzo wąskim zakresem możliwości „załatwienia”.
Dźwiękowa mielonka podlana procentami
Na koniec moje dwa największe zawody na tegorocznej edycji Warsaw Motorcycle Show. Pierwszy to swobodne operowanie decybelami na niektórych stoiskach. Mówiąc inaczej, bezrefleksyjne napierdzielanie muzyką lub wyrobami muzykopodobnymi. Podmiotów emitujących hałas nie było zbyt wiele, ale jego intensywność skutecznie zatruwała atmosferę w poszczególnych halach. Tak, zatruwała, ponieważ już kilkanaście metrów od danego stoiska muzyka zamieniała się w uciążliwą papkę dźwiękową, która często uniemożliwiała rozmowy (tak, na targach się rozmawia, objaśnia, negocjuje itp.), a na dłuższą metę męczyła czysto fizycznie.
O ile na targach nagłośnienia, instrumentów czy wyposażenia klubów jest to zrozumiałe, tak na imprezie motocyklowej powinno być jakoś uregulowane przez organizatorów. W praktyce wyszło tak, że kilka podmiotów przez trzy dni „gwałciło przez uszy” całą resztę. Często uniemożliwiając np. przeprowadzenie prezentacji na innych stanowiskach. Rozumiem oczywiście potrzebę zwrócenia uwagi na swoje stoisko. Nie mam nic przeciwko muzyce w tle, ale takiej, która nie wycina innych aktywności. Sam jestem aktywnym muzykiem, ale na wszystko jest miejsce i czas. Stały, intensywny hałas jest takim samym zanieczyszczeniem jak dym z papierosów czy mocz w basenie.
No i kropka nad „i”, na szczęście z roku na rok coraz mniejsza – alkohol na targach. Nie kwestionuję prawa do osobistych decyzji w tym względzie, ale widok rumianych, zataczających się dżentelmenów pod koniec trudnego dnia spędzonego na stoisku, jest zwyczajnie smutny i niesmaczny. Podobnie jak duża, zawijająca się kolejka do darmowego piwa serwowanego na jednym ze stoisk, tak jakby była to jedna z głównych atrakcji. Mam szczerą nadzieję, że z czasem zacznie to być traktowane jak to, czym w istocie jest – obciachem.
Targi wciąż są potrzebne
Raz do roku, nie więcej. Tak w sam raz. Widok takiej masy motocykli cieszy, ale na dłuższą metę zaczyna smucić – one powinny jeździć! Bo to w jeździe, a nie oglądaniu, cmokaniu i gadaniu tkwi cała przyjemność. Targowy start sezonu uważam za udany i fajnie będzie, jeżeli spotkamy się w tym samym miejscu za rok. Dziękuję też za wszystkie odwiedziny na naszym stoisku i motywujące rozmowy. A tymczasem przed nami kilka miesięcy intensywnego sezonu motocyklowego w Polsce, a później pewnie znów gdzieś na południu, w cieplejszych krajach. Niech będzie jak najlepszy!