Z rana piękne słońce pozwala nam obejrzeć Koszyce w pełnej krasie. I tu refleksja – dlaczego my tak nie doceniamy Słowacji? Zawsze tylko przemykamy przez nią tranzytem na południe, czasem przyjeżdżamy w Tatry – na narty albo przejść się po górach. No, może czasem zrobimy sobie wypad do Bratysławy. I koniec. A przecież Żylina, Bańska Bystrzyca, Koszyce to piękne, starannie odnowione miasteczka, które warto zwiedzić, obejrzeć dokładniej, warto posiedzieć w tutejszych knajpkach. Na długi weekend – jak znalazł! A nie, wciąż tylko – Praga, Berlin, Barcelona… nudy. No dobrze – „Kacper, na koń!”
Na Węgry wjeżdżamy lokalnymi dróżkami, bo Sławek się upiera, że chce przejechać przez Sátoraljaújhely (wiem, nie da się wymówić), jako że to niby miasteczko z CK Dezerterów. Ja tam nie wiem, nie pamiętam, nigdy nie obejrzałam w całości… Jedziemy więc, szybka fotka pod tablicą z nazwą przy wjeździe i – dalej.
Smaki Tokaju
Mijamy malownicze, całkiem zadbane wioski, na wielu posesjach węgierskie flagi (ten sam lokalny patriotyzm spotkaliśmy w Norwegii). A nasz cel na dziś: Tokaj! Docieramy tam wczesnym popołudniem. Jest pusto, ale uroczo. Widać, że chyba przygotowują się na majówkowy najazd Polaków – tutaj prawie wyłącznie nasze flagi…
Miejski hotel „Tokaj” nie zachęca, wygląda jak z wiadomych czasów, więc zatrzymujemy się w przytulnym pensjonacie naprzeciwko. Bingo! Po zameldowaniu dostajemy powitalną lampkę tokaju. Chyba ciężko będzie stąd wyjechać… Po obiedzie wypożyczamy kajak, bo w Tokaju łączą się Cisa i Bodrog – ciepło, przyjemnie, wakacje pełną gębą! A potem spacer po tokajskich winiarenkach – tu lampka, tam lampka – i już humory świetne.
Do naszego pensjonatu na wieczorny półfinał (chyba) Ligi Mistrzów schodzi się paru tubylców, jakiś Fin, spotykamy też parę Polaków. Atmosfera radosna, tokaj krąży, właściciel częstuje chlebem ze smalcem i cebulą (gluten, nie gluten – obrazić go przecież nie można, więc raz kozie śmierć…).
Jeden z tubylców mówi trochę po polsku (albo raczej w języku metasłowiańskim, bo z tego co zrozumiałam był pół-Serbem), oczywiście nie obywa się bez nieśmiertelnego „Polak, Węgier…” (skąd tylu z nich to zna?). Ale następnego dnia czeka nas podróż, więc czas spać. Właściciel zamiast zapłaty za 4 lampki upiera się przy jednej, my nalegamy, więc w prezencie dostajemy jeszcze butelkę tokaju z domowej piwniczki. I jak tu ich nie kochać?
Następnego dnia zajeżdżamy jeszcze do Nyíregyházy (tu się okazuje, że u Węgrów z angielskim jest jednak bardzo różnie). Historyczne centrum jest śliczne, więc siadamy na małą kawę. Miło, przyjemnie, tylko nie przychodzi nam do głowy, że w kawiarni w centrum miasta mogą nie akceptować kart płatniczych, więc przymusowy spacer do bankomatu trochę Sławka wytrąca z błogiego nastroju. Co tam – tutaj jak w Polsce: banków w centrum jak psów…
Wyjeżdżamy z miasteczka z lekkim niepokojem, bo pogoda znowu zaczyna kaprysić, ale nie jest najgorzej i poza przelotnym deszczem właściwie nic nas nie spotyka. Może poza jedną niespodzianką – zupełnie znienacka wjeżdżamy na autostradę, której na mapie jeszcze nie ma (tzn. jest, ale „w budowie”). Winiety nie mamy (na Węgrzech dla motocykli też obowiązują), bo autostrad nie planowaliśmy… Nie ma za bardzo dokąd zjechać, więc jedziemy z duszą na ramieniu, ale w końcu udaje się odbić i od razu lżej!
Węgierskie wioski przy samej granicy z Rumunią to chyba najbiedniejszy i najbrzydszy kawałek tej części świata. Zrujnowane domy zamieszkane przez Romów (którzy nie mają chyba w zwyczaju niczego remontować, ale nowy, elegancki samochód przed taka ruiną to norma…), dziurawe drogi, przydrożne bary, w których można kupić tylko alkohol (nawet Żubrówkę). Menu co prawda wisi na ścianie, ale tylko po węgiersku, obsługa po żadnemu innemu nie mówi, a w końcu na migi jakoś wyjaśnia, że jedzenia i tak nie mają. A nam już w brzuchach burczy i tylko pocieszamy się, że do pierwszego rumuńskiego miasteczka już tylko rzut beretem.
Głodni w Rumunii
No i wjeżdżamy do Rumunii. Pierwsza granica, na której strażnicy proszą o dowody, ale rzucają na nie okiem tylko pro forma. Jedziemy więc szybko dalej, z ciekawością ogromną, bo we wspomnieniach znajomych sprzed kilku lat królowały tu potwornie dziurawe drogi i koszmarnie jeżdżący kierowcy nieodrywający rąk od klaksonów (bo uwaga, bo dzień dobry, bo mam dobry humor, bo mam trochę gorszy i bo co tam jeszcze, to sobie zatrąbię, a co!). Ale na razie spokój…
Satu Mare to pierwsze rumuńskie miasto na naszej drodze. Pełne pięknych, secesyjnych kamieniczek, niestety mocno zaniedbanych. Ale w centrum już widać, że coś jednak zaczyna się tu odbudowywać, duch poprzedniej epoki został już tylko w paskudnych wieżowcach wepchniętych tu kiedyś na siłę. Niestety głód nie pozwala nam docenić uroków miejsca, kręcimy się w kółko (dosłownie – na rondzie) po centrum w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania i jakiejś sensownej knajpki.
Z jedynego parkingu wyrzuca nas stróż hotelowy, pozostałe miejsca są pod piwiarniami, kawiarniami i pizzeriami, które nam – na tropie bezglutenowego obiadu – za bardzo się nie uśmiechają. Zataczamy coraz szersze kółka, knajpek ani śladu, jakieś targowiska, my już – jak to Polacy – jak głodni, to źli. Wreszcie stajemy przy krawężniku, żeby sprawdzić na mapie, jak stąd wyjechać (zjemy po drodze coś z zapasów) i… hurra! Stanęliśmy akurat przed restauracją! Sum w sosie Orly i zapiekanka ryżowo-szpinakowa są wyśmienite (krewetki z sosu oczywiście pracowicie wydłubałam) i w pełni wynagradzają nam poszukiwania. Komu w drogę, temu czas – ruszamy dalej, bo jeszcze sporo przed nami!
[sam id=”11″ codes=”true”]
Droga na północny wschód prowadzi przez niewysokie, ale naprawdę malownicze góry. Krajobraz byłby piękny, gdyby nie to, że Certeze to górski kurort, gdzie właśnie buduje się mnóstwo „rezydencji”. Piszę „rezydencji”, bo takich szkaradzieństw dawno nie widzieliśmy. O gustach podobno się nie rozmawia, ale to coś woła o pomstę do nieba! I takich budynków stoją dziesiątki! Aaa! Wyjeżdżamy jednak w końcu z tej orgii szkła i niebieskiej blachy i oddychamy z ulgą.
Piatra to już prawdziwy koniec świata – tablice z nazwami miejscowości po rumuńsku, węgiersku i ukraińsku, telefony łapią tylko ukraińską sieć, a drogi… Serpentyny jak marzenie, ale strach jechać – dziury takie, że na każdej może nas wyrzucić, jedziemy ostrożnie, ale jednak w tempie, bo jak nas tu zmrok zastanie, to koniec. Spokojne wioski pełne przesiadujących przed domami starszych ludzi – młodzi stąd dawno uciekli, a oni siedzą i patrzą na drogę – co innego robić w takim miejscu?
No i teraz gwóźdź programu – Wesoły Cmentarz w Sapancie. Tu naprawdę warto zajrzeć! Na niewielkiej przestrzeni mnóstwo niebieskich, drewnianych nagrobków – a na nich historie i sceny z życia zmarłych, obrazki przedstawiające okoliczności ich śmierci – niektóre drastyczne, inne hmm… komiczne? Przed bramą polski samochód – nasi są wszędzie! Po krótkim spacerze ruszamy dalej – wieczór się zbliża, a nocleg planujemy w Syhocie Marmaroskim. Na miejscu – niewielkie miasteczko, ale pensjonat przyjemny, obsługa przemiła, a i wino w restauracji niczego sobie.
Za dnia jeszcze raz oglądamy miasto – kiedyś musiało być ładne, dziś widać, jak dopiero zaczyna odżywać (za czasów reżimu było to miejsce zsyłki opozycyjnych rumuńskich intelektualistów). Ruszamy w stronę Baia Mare, ale po drodze skręcamy jeszcze w lokalne drogi – chcemy zobaczyć monastyr w Barsanie i okoliczne wioski. Warto. Większość posesji otoczonych jest drewnianymi płotami, a w każdym osadzona jest ogromna, rzeźbiona, drewniana brama. Niesamowite! Sam monastyr to zespół zabytkowych, drewnianych budynków w pięknym ogrodzie – z przyjemnością spędzamy tu godzinę. Gdyby nie upał, zostalibyśmy dłużej, ale w motocyklowych ciuchach można się ugotować.
Czarna rumuńska dziura
Nad górami widać już jednak ciemne chmury, w oddali grzmi. Jechać, nie jechać? Jedziemy, może przejdzie bokiem… I w sumie przeszło, zmoczyło nas tylko lekko. Za to w przydrożnej knajpce spotykamy parę młodych rumuńskich motocyklistów i jemy razem obiad. Chłopak ma w klapie znaczek „Stowarzyszenie Pomocy Polakom za Granicą”. Ale numer! W każdym razie to cenne spotkanie – opisują nam rumuńskie trasy, mówią, gdzie pojechać, co zobaczyć. Np. ważna wskazówka – Szosę Transfogaraską należy przejechać z północy na południe, a nie odwrotnie.
Po obiedzie jedziemy dalej – chcemy nocować w Bystrzycy. Ale pogoda kończy się w Baia Mare – oglądamy ładny rynek (szykuje się koncert i chyba jakieś uroczystości pierwoszomajowe) i uciekamy w ostatniej chwili przed już ścigającą nas burzą. Zapytany o drogę na Dej motocyklista uprzejmie wyprowadza nas z miasta, inaczej pokręcilibyśmy się tu trochę… W Dej już wiemy – do Bystrzycy na sucho nie dojedziemy, szare niebo w tamtej okolicy odstrasza nas skutecznie. Skręcamy na Kluż-Napokę.
Do centrum miasta wjeżdżamy już w strumieniach deszczu. Skręcamy w pierwszą lepszą bramę, żeby zarezerwować nocleg i znów niemiła niespodzianka – pakiet internetowy się nie aktywował. Doskonale! Wiadomo, jak wściekły i przemoknięty człowiek rozmawia z konsultantem w biurze obsługi operatora komórkowego (kiedy już przebił się przez „jeśli…, wciśnij…, jeśli…, wciśnij…”). Rozmowa osiąga swój szczyt w gdzieś w okolicach „To co ja mam, do ciężkiej…, zrobić w tej czarnej rumuńskiej dziurze?!!!!”).
W końcu internet jest, nocleg zarezerwowany i uff… Znowu się udaje. Nie dość, że pensjonat rewelacyjny (nawet prysznic z hydromasażem), to polecona przez obsługę pobliska restauracja (nazwa „Martyr” co prawda nie zachęca) – perełka! Takich żeberek…mmm. Wieczorem zwiedzamy miasto – jest tu co oglądać! Podświetlone pomniki, katedra, teatr – robią wrażenie.
A my dalej – na południe. Targu Mures to miasto, którego połowę mieszkańców stanowią Węgrzy – musi się tu ciekawie mieszkać… Ale śpieszy nam się, więc objeżdżamy tylko centrum na motocyklu (tu również piękne i – co ważne – odnowione już budynki) i dalej – chcemy zatrzymać się dziś w Sighisoarze. To miasto, gdzie urodził się i mieszkał przez jakiś czas słynny Vlad Tepes (Vlad Palownik), czyli pierwowzór Drakuli. Po drodze łapie nas jednak ulewa (na szczęście większość udało nam się przeczekać na stacji), a do Sighisoary wjeżdżamy w dość szaroburych okolicznościach przyrody.
Trochę odechciewa nam się zwiedzania, tym bardziej, że nie za bardzo jest gdzie zostawić wyładowany motocykl, a po mieście (cóż z tego, że ładne), kręcą się grupy niezbyt przyjaźnie wyglądających Romów (już po powrocie dowiedzieliśmy się od znajomego, że jego właśnie w Sighisoarze napadło takich siedmiu, pobiło, odebrało mu plecak i tak skończyła się jego autostopowa podróż do Stambułu). W ogóle, jakoś tu depresyjnie… Decyzja – zjeżdżamy stąd, nocleg będzie w Braszowie.
Po drodze podjeżdżamy jeszcze do twierdzy w Rupei – z drogi wygląda ciekawie i wyraźnie góruje nad miasteczkiem. Z bliska – już nie jest taka tajemnicza, a i turystów zbyt wielu, jak na nasze potrzeby. Do Braszowa wjeżdżamy już tradycyjnie – w strugach deszczu. I znowu wchodzimy do hotelu jak dwa nieszczęścia. Recepcjonistka też nie ma na nasz widok najszczęśliwszej miny. Trudno. Humor poprawia nam przywieziony z Węgier tokaj, a poza tym – przejaśnia się, więc ruszamy do miasta w poszukiwaniu kolacji.
Transylwańskie zamki
I tu mogę powiedzieć, że Braszów to miejsce, które na pewno warto zobaczyć. Przepiękne miasteczko, z dużym rynkiem, ratuszem, uroczymi kamieniczkami, mnóstwem zabytkowych uliczek – żywe, kolorowe, może trochę zbyt turystyczne, ale nie można mieć wszystkiego. Daje nam się we znaki coś, od czego w Polsce na szczęście dawno odetchnęliśmy – zadymione restauracje. Chcesz zjeść – musisz wdychać. I nie ma „zmiłuj się” – nawet w hotelowej restauracji przy śniadaniu! Co robić – jakoś dajemy radę i lądujemy w końcu w irlandzkim pubie, na biletowanym koncercie i jest bosko! Saksofon, gitara, muzyka od Franka Sinatry do lokalnych przebojów – wieczór udany pod każdym względem!
Z Braszowa wyjeżdżamy bogatsi o jeszcze jedno doświadczenie kulinarne – mamałyga, tradycyjny rumuński dodatek do dań (zamiast ziemniaków czy ryżu), to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej… Tej mdłej papki z mąki kukurydzianej nie uratuje chyba żaden sos!
Następny dzień wita nas przyzwoitą pogodą, więc szybko korzystamy z okazji i ruszamy zwiedzać słynne transylwańskie zamki – na pierwszy ogień idzie pałac Peles w Sinai. W zachwyt wpadamy jeszcze długo przed Sinaią – przed oczyma wyrastają nam Karpaty Południowe – majestatyczne, ośnieżone, piękne! Tak się zagapiam, że zapominam o zdjęciach! Co za los… Do pałacu na szczęście motocykliści mogą podjechać dużo wyżej niż samochodziarze, więc skracamy sobie trochę drogę.
Pałac owszem, niczego sobie, ale jakie tłumy! No tak, niedziela, a tu przecież też długi weekend. I jeszcze pogoda ładna. No to trafiliśmy! No nic, jedziemy dalej. Emocje rosną, bo teraz przed nami Bran – słynny zamek Drakuli. Co prawda Rumunia wycofała się z takiej promocji zamku (gdyż Vlad Tepes prawdopodobnie nigdy nawet w nim nie był), ale legenda robi swoje – na to nie jesteśmy przygotowani. Połączenie Krupówek z kolejką do Zakazanego Miasta w Pekinie. Pół dnia stania. Nie ma mowy! To nie na nasze nerwy. Jedziemy dalej. Swoją drogą, szybko nam idzie to zwiedzanie – jak tak dalej pójdzie, to w tydzień objedziemy całą Rumunię…
Lokalnymi drogami przebijamy się do Fagaras. To nie jest dobry pomysł! Szutrowa droga to przy tym pestka. Asfalt się kończy, jedziemy po żwirze i kamieniach, motocykl tańczy… Za chwilę znowu asfalt, ale co za dziury! I przejazd kolejowy przed którym prawie zawracamy. Zsiadam z motocykla i szukam miejsca, w którym można by go pokonać… Udało się, ale jak trafimy na gorszy, to już nie przejedziemy. Na szczęście bez kolejnych przygód dojeżdżamy do Sybina.
To kolejne przepiękne miasteczko. Byłoby tu naprawdę wspaniale, gdyby w centrum akurat nie odbywała się ogrodowa wyprzedaż OBI… Kto na to pozwolił?! Metalowy płot, reklamy sklepu, kwiatki, kosiarki, w takim miejscu? Znajdujemy sobie jednak knajpkę, z której tego szkaradzieństwa nie widać i podziwiamy miasto. Można by tu siedzieć i siedzieć… Ostatnie promienie słońca – musimy się nimi cieszyć, bo prognoza na kolejne dni nie zachwyca.
Zamknięte drogi
Wieczorem planujemy kolejne dni. Taak – przez trzy dni ma lać. Albo tylko padać. No, żeby to! A tu takie trasy przed nami – Transfogaraska i Transalpina. Co robić? Czekać? Odpuścić? Dylemat rozwiązuje się sam – trasy otwierają dopiero od czerwca. Nie ma to, jak przejechać pół Europy, a na miejscu się dowiedzieć, że nie było po co. Kto nie ma w głowie (i nie sprawdził przed wyjazdem), ten ma w nogach – trzeba będzie przyjechać tu kiedyś jeszcze raz, mądry i mądrzejsza! Za to wiemy, co dalej. Wracamy na Węgry, bo tylko tam świeci słońce!
Kolejny dzień to test ubrań, butów i podgrzewanych manetek. Cały dzień pada, a my tniemy z Sybina do Debreczyna na Węgrzech. Buty nie przemakają, skóra z Sympateksem dają radę (hurra!), rękawice też się sprawdzają (Outlast z Goreteksem), manetki się przydają. Na stacji spotykamy ekipę z Polski, zatarli jeden sprzęt, a jeszcze dziś muszą dotrzeć do Krakowa. Nie wiemy, jak to zrobią, wcześnie nie jest, a tu jeszcze kawałek Rumunii, Węgry, Słowacja, ale – szerokiej drogi!
Przy węgierskiej granicy wreszcie się przejaśnia, choć wiatr zacina i jedziemy w mocnym przechyle. Tym razem kupujemy winietę od razu – nie będziemy się stresować nieoczekiwanymi autostradami, w końcu urlop jest! Dojeżdżamy do Debreczyna i postanawiamy, że to stacja-regeneracja. Hotel ma być na poziomie i kolacja też!
Hotel „Malom” to perełka – odrestaurowany z sercem stary młyn, widać dbałość o każdy detal – drewno, cegła, podgrzewana podłoga w łazience… Centrum fitness ze spa w cenie. Może w ogóle stąd nie wychodzić? Nie, no już może jednak zwiedźmy coś…
Hmm, z tym zwiedzaniem coś nie bardzo – Debreczyn to niby drugie co do wielkości miasto Węgier, ale jakoś tego nie widać… Najdziwniejsze jest to, że miasto jest prawie puste! Epidemia? O co chodzi? Jest co prawda dość zimno i wiatr hula jak po stepie, ale ktokolwiek mógłby się przecież na ulicy pokazać… Pokazuje się tylko polska ekipa motocyklistów spotkana wcześniej w Rumunii. Co oni tu robią tak późno? Ten ich Kraków, to chyba nierealny dzisiaj… Szukamy przytulnej restauracji i nasze wysiłki zostają wynagrodzone. „Belga Étterem” to strzał w dziesiątkę. Przepyszna kolacja, grzane wino, profesjonalna obsługa – moglibyśmy zostać w Debreczynie dłużej tylko dla tego miejsca!
[sam id=”22″ codes=”true”]
Kolejny dzień to krótka podróż – postanawiamy skorzystać z pogody i pokręcić się trochę po Węgrzech, a ponieważ kojarzą się nam one przede wszystkim z winem, to kolejnym punktem programu będzie oczywiście Eger – stąd przecież pochodzi Egri Bikavér! Wybieramy lokalną drogę przez Tiszafüred, żeby zobaczyć jeszcze tamtejsze jezioro. Nie jest to najlepszy pomysł, bo droga jest właśnie w remoncie i asfalt dziurawy jak sito, ale dajemy radę i wjeżdżamy do Egeru na tyle wcześnie, żeby spokojnie zjeść obiad, zwiedzić miasto i twierdzę, skorzystać z term (tzn. Sławek, bo mnie nikt nie namówi na tego typu rozrywki) – pozostałości po Turkach, a na koniec – w ostatnich promieniach słońca – usiąść na tarasie restauracji „Imola” pod samą twierdzą i zjeść pyszną kolację – oczywiście z kieliszkiem lokalnego wina.
Węgierskie skarby
Wieczorem robimy sobie jeszcze dłuższy spacer do tzw. Doliny Pięknej Pani – podobno kto tam nie był, ten nie był na Węgrzech. Tam, w niewielkich piwnicach-winiarniach można (po degustacji) kupić dowolny rodzaj lokalnego trunku. Nasi rodacy często tu muszą gościć, bo właściciele winiarni mówią po polsku… Szybki zakup i już po ciemku wracamy do hotelu.
Następny dzień jest wyjątkowo przyjemny – jedziemy przez park krajobrazowy (Bükki Nemzeti Park) do Miskolca. Leśne serpentyny, piękne widoki – góry tu wprawdzie niewysokie, ale wyjątkowo malownicze, a i trasa dla motocykla jak wymarzona. Robimy sobie piknik na górskiej łące z piękną panoramą, a potem jedziemy dalej – do Lillafüred. Warto się tu zatrzymać – można zwiedzić kilka górskich jaskiń, wypożyczyć łódkę i popływać po jeziorze, przespacerować się po tarasach pięknego zamku (można tu zobaczyć najwyższy wodospad na Węgrzech!).
Nocleg w zamkowym hotelu nie jest– ze względu na cenę – najlepszym rozwiązaniem, ale sąsiadujący z zamkiem pensjonat z restauracją oferuje specjalną zniżkę dla motocyklistów, więc można rozważyć pozostanie tu na noc. My jednak zaliczamy lokalne atrakcje w dość szybkim tempie i jedziemy dalej – do Miskolca.
Miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania – jedna główna ulica-deptak, a tutejszy zamek właśnie jest remontowany – nawet nie można wejść na mury. Po rozpakowaniu się w hotelu robimy sobie jeszcze krótką wycieczkę do lokalnych term, ale – jak chyba wszędzie tutaj – właśnie trwa remont. Co tu ze sobą zrobić? Całe szczęście, że hotel oferuje saunę i spa, więc wieczór spędzamy całkiem przyjemnie. Tym bardziej, że hotelowa restauracja jest doskonała („City Hotel Miskolc”). Tak, zdecydowanie o to chodzi!
Następny dzień to już niestety początek powrotu… Górska droga do Egeru urzekła nas wczoraj tak bardzo, że z przyjemnością wracamy tą samą trasą – przez Lillafüred. Oczywiście nie możemy wyjechać z Węgier bez „pamiątek”, tak więc w Egerze jeszcze raz wjeżdżamy do Doliny Pięknej Pani i po szybkim obliczeniu pojemności tankbagu i naszego zapotrzebowania (kogo jeszcze po drodze odwiedzimy?) kupujemy 4 litrowe butelki wina. Do Budapesztu droga niedługa – zostawiamy rzeczy w hotelu i – do miasta! Zwiedzać nie mamy zamiaru – byliśmy tu na majówce 3 lata temu i wtedy obejrzeliśmy sobie wszystko dokładnie – spędziliśmy też cały dzień na wesołym miasteczku – szczególnie polecamy tutejszą drewnianą (!) kolejkę górską, pamiętającą chyba jeszcze Franciszka Józefa – czego efektem było nauczenie się aż dwóch węgierskich słówek – „wejście” i „wyjście”.
Dlatego teraz tylko krótki spacer po głównym deptaku i brzegiem Dunaju, a potem poszukiwanie restauracji, która poprzednim razem dostarczyła nam niezapomnianych wrażeń smakowych. Jest! To „Bécsiszelet Vendéglő” (Pozsonyi ut 14) – w karcie nadal widnieje gęsia wątróbka z cynamonem i owocami, więc uśmiechy mam od ucha do ucha, ale gdy składamy zamówienie, okazuje się, że właśnie się skończyła… Rozmiaru naszego rozczarowania nawet nie próbuję opisać, ech… No cóż, jeszcze tu kiedyś wrócimy!
Wino wciąż czeka
Po śniadaniu ruszamy do Bratysławy. Twierdzę obejrzeliśmy ostatnio, więc urządzamy sobie tylko krótki spacer po uliczkach historycznego centrum. Piękne, wąskie uliczki z mnóstwem kawiarni i restauracji – tu zawsze warto zajrzeć, choćby – jak my dziś – na kawę. Trafiamy akurat na jakąś inscenizację z czasów wojny – stare pojazdy, mundury, działa i rozanielone dzieci… A na nas już pora – przyjaciele już czekają na nas w Wiedniu, a przecież jeszcze mamy jedną sprawę do załatwienia… Z Bratysławy do Wiednia jedziemy przez Hainburg – małe, ale żywe i ładne austriackie miasteczko. Trochę zakorkowane, bo do centrum wjeżdża się (i wyjeżdża z niego) przez dwie bramy w starych murach miejskich – to jedyna droga, więc trzeba wykazać się cierpliwością. Ale naprawdę jest tu ładnie.
To samo można powiedzieć o Schwechat, które leży trochę dalej. Nie mamy austriackiej winiety, więc znów jedziemy lokalnymi drogami, ale to żaden problem – aż tak nam się nie śpieszy. Po drodze do Wiednia zajeżdżamy do Gumpoldskirchen. Ta miejscowość słynie z winnic, a ja mam tu do odebrania wino „Jan III Sobieski”, którego 100 butelek 13 lat temu zamurowano w piwnicy lokalnej winiarni. Jako jedna ze szczęśliwców obecnych przy tym wydarzeniu otrzymałam wtedy dokument uprawniający do odebrania takiej butelki po wejściu Polski do UE, a że dopiero teraz mam tu po drodze – no cóż, pewnie się zdziwią! Ale – wbrew rozmaitym obawom (zamknęli winiarnię, rozdali wino, nie będą wiedzieli, o co chodzi) – wino jest i czeka. Zakurzoną butelkę przynosi mi z piwnicy roześmiany pracownik winiarni i jedziemy do naszych wiedeńskich przyjaciół z tym cennym bagażem – na kolację będzie jak znalazł!
Kolejne dwa dni spędzamy w Wiedniu – tu zawsze coś się dzieje, więc zaglądamy na pchli targ i festiwal lokalnych smakołyków (wino, sery, oliwa, mmm…). Zwiedzanie zaliczyliśmy ostatnim razem, więc teraz skupiamy się na bardziej kameralnych atrakcjach… Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, więc i stąd trzeba w końcu wyjechać. W sobotę (10 maja) ruszamy z powrotem do Polski – Czechy przecinamy błyskawicznie. No, prawie… z małą przerwą na obiad przed samą polską granicą, w okolicach Cervenej Vody, gdzie czescy motocykliści urządzają sobie przejażdżki po serpentynach – całkiem przyjemny odcinek, a parking przed restauracją to prawdziwa rewia motocyklowej mody…
Wjeżdżamy do Polski drogą nr 33 przez Boboszów – z jednej strony radość, że jesteśmy w domu, z drugiej – to już niestety koniec urlopu… I tylko smutno nam jeszcze, kiedy patrzymy na zaniedbane miasteczka Kotliny Kłodzkiej – opustoszałe budynki, obdrapane mury, dziurawe ulice. Weszliśmy do UE wcześniej niż Rumuni, ale oni chyba już nas przegonili… przykre to. No nic, dziś jeszcze grill we Wrocławiu i spotkanie z przyjaciółmi, a jutro na północ – Gdańsk czeka!
Wracamy do Gdańska 11 maja wieczorem – cali, zdrowi i szczęśliwi, tylko niestety… znowu mokrzy. Mieszkam tu od 10 lat i na palcach jednej ręki mogę policzyć, kiedy wjechałam do tego miasta suchą stopą. Albo raczej – suchym kołem. Ulewa w ostatniej chwili, na ostatnich kilometrach po 6-godzinnej podróży. No cóż, przynajmniej wiem, że jestem w domu i nic się nie zmieniło!
Super:-) Ale wystarczy dowód osobisty na Wegry i do Rumunii?? Bez paszportu??
Ja was kieds gdzies widzialem:)
Dowód osobisty wystarcza. Na granicy słowacko-węgierskiej w ogóle nie sprawdzają dokumentów, na węgiersko-rumuńskiej tylko dowody.
Bardzo fajna relacja, pełna profeska:)) mam wrażenie, że przeniosłem się na chwile w Wasze moto-wycieczkowe klimaty… Słowacja chyba ma coś z tym deszczem bo jak jechałem tam na przełomie czerwca i lipca w kierunku Albanii to też zmokłem… Sprytnie podzieliliście bagaż, tak tematycznie:) Szosa Transfogardzka is my dream, chętnie dołącze:)) Ogólnie VERY BRAVO!!!
tez was gdzies widzialam!!
tylko jakos tak bardziej na polnocy.. ;)
i chyba jeszcze bardziej przemoczonych!! heheh
super relacja
az sie rozmarzylam…
i zatesknilam za motoprzygodami!!
dzisiaj na deser serwuje tokaj
wasze zdrowie!
very bravo ;)
Jak pokaże Asi żeberka to może jednak pusci mnie na prawko na motorki, pyszna relacja
Niech Cię puści, bo ja właśnie dzisiaj idę na kurs :)
Patrycja rób prawko, to może załapię się z wami na jakiś plecak :-)
Może Cię Sławek na plecy weźmie, właśnie zmienia moto na silniejsze :)
A ja wtedy na Monsterku :)
Świetna relacja z wyprawy. Piękna trasa nawijałam ja na koła w zeszłym roku :) lecz w połowie września.A tak na marginesie na szczycie trasy Transfogaraskiej leżał już pierwszy śnieg :)taka uwaga gdyby Ktoś się wybierał we wrześniu Transfogorem.Pozdrawiam