Człowiek ma taką naturę, że lubi sobie utrudniać życie, a przynajmniej mocno urozmaicać. A może to tylko przypadłość niektórych z nas? Wielu mężczyzn zdążyło się przekonać, że najpiękniejsze i najbardziej pożądane kobiety bywają trudne we współżyciu. Podobnie jest z włoskimi motocyklami, zwłaszcza tymi dojrzałymi. W obu przypadkach po prostu taka utarła się opinia…
tekst i zdjęcia: Michał „Chylo” Chylaszek
Najogólniej mówiąc, wpadliśmy z moim kumplem Kukim na pomysł, żeby zrobić tripa na kołach z Polski w Alpy austriackie, włoskie i szwajcarskie. Nic nadzwyczajnego, ale postanowiliśmy dołożyć jedno urozmaicenie – pojechać tam na włoskich sportowych motocyklach z początku XXI wieku.
Gwiazdy naszego włoskiego festiwalu to Benelli Tornado Novecento Tre 900 z 2006 roku i Aprilia RSV 1000R Factory, rocznik 2004. Oba powstały po to, by w swoich czasach dokopać Ducati w klasie Superbike, bazując na innych założeniach konstrukcyjnych. Zarówno jeden, jak i drugi na liście swoich cech nie mają słowa „komfort”, a czasem lubią też zapominać o bezawaryjności.
Ale w końcu „my górale” i „twardym trzeba być”. Plan pierwszego dnia to wyjazd z naszych Wadowic i ambitne 800 km, początkowo przez Słowację. Zaczęło się niewinnie, słonko grzało i w tej pogodowej sielance zaraz za Wiedniem uciekliśmy z autostrady. Jazda przez kraj „pomarańczowych” to też trochę tak jak z tymi naszymi motocyklami… Z jednej strony malują się alpejskie pejzaże, a z drugiej mogą ci strzelić kosztowną fotkę od tyłu. Natomiast jakość dróg skutecznie odseparowuje nas od tej drugiej myśli!
Nadchodzi burza
Dojeżdżamy do pierwszego punktu turystycznego, czyli miasteczka Hallstatt. Im bliżej celu, tym niebo staje się ciemniejsze, jeszcze mocniej podkręcając klimat „Frozen”, filmowej krainy lodu. Warto tu zajrzeć, a kto ma dzieci, to nawet musi! Bajkowy, a jednocześnie tajemniczy klimat podkręca atmosferę. Parking w skalnym tunelu jest darmowy przez dwie godziny, zabieramy się więc do zwiedzania i zdobywania pożywienia.
Miasteczko jest tak urokliwe, że nie zostaje nam wiele czasu na jedzenie, więc naszą uwagę – a jak! – przykuwa budka z kebabem przy kościele. W kolejce sami muzułmanie, a kolejne tortille wydawane są z prędkością skawińskich zapiekanek – więc ryzykujemy. Nagle kucharz wydając nam jedzenie mówi „Trzynaście pięćdziesiąt, Małopolska, co nie?”. Okazuje się, że lokal prowadzi Polak z Nowego Sącza.
Pogoda niestety straszy coraz mocniej i już wiemy że do celu – Zell am See – nie dojedziemy na sucho. Nagle niebo staje się czarne, rozświetlane tylko przez błyskawice, postanawiamy więc przeczekać burzę na stacji benzynowej. Bezskutecznie. Wszystko idzie w kierunku naszego celu, a jesteśmy raptem 30 km od noclegu. Po próbie ruszenia, po ciemku, prawie topimy motocykle. A wiadomo, Włochy wody nie lubią. Potężna zawierucha powoduje lawinę kamieni i zrywa most, wody na drodze po kolana… Od strażaków dowiadujemy się, że nie znają objazdu. Polecają poczekać aż to „ogarną”, ale jest już godzina 22:00…
Postanawiamy objechać góry i burzę na własną rękę. Zaciemnione miejscowości bez prądu i liczne kupy kamieni stanowczo wydłużają dotarcie do celu, ale w końcu dajemy radę. Na miejscu w hotelu dostajemy cenne info od właściciela, że piwo czeka w lodówce. Jak się po chwili okazuje, jesteśmy tam razem z czeskimi motocyklistami. Swój swego znajdzie. Wtedy jeszcze nie wiemy, że przed kolejnymi burzami będziemy uciekali przez całą resztę wyjazdu.
Większa ekipa
Kolejny dzień, słoneczna pogoda, ruszamy bocznymi drogami do pierwszego miejsca docelowego – Doliny Kaunertal. Czekała tam, na nas reszta ekipy, również z „urozmaiceniem” wyjazdu w postaci Benelli TnT 1130, Moto Guzzi Norge 1200 i Guzzi V100 Mandello z klubu MGCP. Sama dolina, położona u podnóża lodowca, jest świetną bazą wypadową na okoliczne przełęcze. Wynajęty dom z garażem i narzędziami jest dodatkowym atutem przy naszych włoskich wynalazkach.
Zachęceni pogodą i przygodą ruszamy, już bez bagażu, w kierunku Sölden i Passo del Rombo. Jesteśmy rozochoceni tak bardzo, że nie bierzemy przeciwdeszczówek i szybko tego żałujemy. Tuż przed kurortem narciarskim dopada nas mocna ulewa, a jesteśmy mniej więcej na wysokości naszej polskiej Śnieżki, więc temperatura spada z prędkością uciekającego kiedyś tymi drogami drogami Jamesa Bonda w „Spectre”. Wszystko to ponownie podkręca filmowy klimat i przy okazji nasze dreszcze… z zimna.
Na szczęście na szczycie wychodzi słońce, a ciepłe potrawy w restauracji w Top Motorcycle Museum koją nasze serca. Oczywiście każdy będący w okolicy powinien zwiedzić to wspaniałe muzeum, póki znowu stoi – już raz spłonęło, całkiem niedawno temu.
Przełęcze, przełęcze, przełęcze…
Kolejne dni to oczywiście czyste klasyki przełęczy, czyli Stelvio, Gavia, Giovo. Uwielbiam zwłaszcza tę pierwszą, najbardziej fotogeniczną. Zaliczam ją „Benkiem” trzykrotnie na tym wyjeździe, z każdej strony – włoskiej, austriackiej i szwajcarskiej. Wciąż uważam, że najlepszy motocykl, na jakim tu byłem, to Streetfighter 848, ale Tornado również świetnie daje radę. To tylko podkreśla, jak genialny to musiał być motocykl w dniu swojej premiery. Na szczycie oczywiście chwila dla fotoreporterów – głównie Włochów – ale i każdego zwracającego uwagę na charakterystyczne turbinowe wentylatory w zadupku.
Szwajcaria – jesteśmy tu pierwszy raz. Przyznam, że po włoskim podejściu do przepisów ciężko się przyzwyczaić do trzymania w ryzach, zwłaszcza w miasteczkach. Na szczęście żadne szkiełko nas nie „ustrzeliło”. Drogi są tu zdecydowanie najlepsze, choć mało trudne, z łagodnymi serpentynami. Zaliczamy Julierpass, Gotthardpass, Berninapass i Bernardinopass. Oraz słynne Sankt Moritz – wszędzie naszą uwagę najmocniej przykuwa niesamowicie błękitna woda!
Włoska rodzina
Dość tej sielanki przełęczowej, zbieramy się na Zlot Moto Family do Austrii, aż pod granicę ze Szwajcarią – nasze ostatnie miejsce docelowe. Zaczyna się pięknie, jednak tuż za nami znowu pojawiają się czarne chmury. Udaje nam się przed nimi uciec, jednak dowiadujemy się, że godzinę za nami potężna ulewa doprowadziła do zablokowania jedynej drogi powrotnej.
Trudno, będziemy się tym przejmować za dwa dni, a tymczasem gościmy u Horsta, starego Guzzisti. Na szczycie góry, w dwóch małych schroniskach, z dala od cywilizacji organizuje spotkanie wszystkich fanów włoskich motocykli – coś na wzór naszego wadowickiego Moto-Pikniku Unique Bikers. Mamy tu silną polską reprezentację wraz z Moto Guzzi Club Poland!
Ostatni dzień wita nas ulewą, pora wracać do domu. Droga jeszcze nienaprawiona, więc powrót przez Niemcy. Przeciwdeszczówki dają radę do Monachium, gdzie spotykamy się z naszym kumplem Brunem. Jest już oczywiste, że nie dojedziemy do Salzburga w tych warunkach, więc zatrzymujemy się na przymusowy nocleg z wieczornym niemieckim piwem. Rano nie jest lepiej, ile razy jadę przez Niemcy, zawsze leje… Ale sprzęty chodzą niezawodnie, co dodaje nam energii. Od Linz pogoda w końcu również nas wynagradza słońcem. Od Bratysławy aż do domu to już mocne 30 stopni.
Zrobiliśmy na raz 3600 km na kołach, bezawaryjnie, 20-letnimi włoskimi superbike’ami! Czy to już miłość, czy jeszcze syndrom sztokholmski?