Motocyklem przez Amerykę? Ameryka jest wielka! Jak ugryźć ten ogromny kawał lądu? Czy jest to w ogóle możliwe ? Bez odrywania się od życia codziennego, źródeł utrzymania, pozostawiania na wiele miesięcy bliskich… Przejechaliśmy z Chicago na Alaskę na dwóch niepozornych motocyklach: Hondzie NTV 650 i Kawasaki ER5 Twister.
Tekst: Michał Soroko
Zdjęcia: Łukasz Dobrzański, Patrycja Czyżewska-Soroko, Michał Soroko
Postanawiamy zrobić to na raty. Zatem na początek dojechać do Alaski! Motocykle przylatują samolotem, a jako „miejsce zrzutu” służy nam Chicago. Po sześciu dniach załatwiania formalności związanych z odprawą motocykli i setkach kilometrów nawiniętych w tym czasie na… rowerach, opuszczamy Wietrzne Miasto i kierujemy się na zachód,. Jedziemy nie słynną 66-ką (prowadzącą w kierunku południowo-zachodnim), lecz równoleżnikową 20-tką. Mniej kultowa trasa ma jednak podobne zadanie, co Route Sixty Six: przeprowadzić nas przez Wielkie Równiny w kierunku Zachodniego Wybrzeża.
Komary niekoniecznie w tajdze
Pierwszy tysiąc kilometrów to stosunkowo monotonna i nudna jazda przez zdominowane kukurydzą krajobrazy północnej Iowy i Nebraski. Pogoda nie pomaga – jest niezwykle duszno i gorąco. Nasz pierwszy nocleg na trasie to koszmar związany z ekstremalnie natarczywymi komarami. Parna noc, niedobór tlenu w szczelnie zamkniętym przed bzyczącym wrogiem namiocie. A do tajgi, kojarzonej z prawdziwym skupiskiem komarów przecież jeszcze długa droga! Pierwszy dzień kończy się w atmosferze swędzenia, potu i zwątpienia.
Nocowanie pod chmurką to dla nas strategiczna konieczność. Kempingi są w Stanach powszechne i tanie. Ułatwiają nam udźwignięcie kosztów wielotygodniowej wyprawy. Narzucona w ten sposób otwartość w obcowaniu z otaczającą nas przestrzenią (spanie w namiotach, ale także sama jazda motocyklem) pomaga w nawiązywaniu kontaktów oraz smakowaniu przyrody. To w naszym rozumieniu stanowi istotę motocyklowej wyprawy.
Rankiem nadchodzący gorąc mobilizuje do szybszego przemierzania kukurydzianych plantacji. Ostatecznie rozstajemy się z międzystanową 20-tką w Valentine i odbijając na północ wjeżdżamy do Południowej Dakoty. Teren staje się ciekawszy, pagórkowaty, a wieczorem okazuje się, że nie ma komarów! Szef kempingu informuje nas, że cała Iowa to wylęgarnia komarów i podobna sytuacja szybko nam nie grozi. Ta informacja daje nam nowe tchnienie, którego bardzo potrzebowaliśmy.
Kultura highway’u
Kultura jazdy Amerykanów nie budzi zastrzeżeń. Pojazdy poruszają się zachowując dystans i w podobnym tempie. Zazwyczaj w górnych granicach dozwolonych prędkości. Same zaś limity różnią się w poszczególnych stanach i wahają na międzystanówkach od 95 do 130 km/h. Od początku podróży na drogach towarzyszy nam wyjątkowa ilość motocykli. Wkrótce dowiemy się, że zupełnie tego wcześniej nie planując trafimy po drodze na największy zlot motocyklowy w USA – słynne Sturgis. Wcześniej jednak zaliczamy atrakcję, którą już planowaliśmy – Badlands. Objęty Parkiem Narodowym obszar to osobliwe twory skalne powstałe wskutek niezwykłej podatności tych terenów na erozję. W efekcie otrzymujemy bajkowe górki i doliny, ostańce i wąwozy. Przez wszystko wiedzie znakomicie wkomponowana droga krajoznawcza. Po opuszczeniu Badlandów wjeżdżamy na równoległą do wcześniej przemierzanej 20-tki, 90-tkę – najdłuższą interstate w USA, która łączy Seattle z Atlantykiem. 5 tysięcy kilometrów długości!
Już kilkadziesiąt kilometrów przed Sturgis doświadczamy ogromu tej imprezy. Dominacja motocykli w ruchu drogowym jest przytłaczająca. Pierwszy zjazd do zlotowego miasteczka jest absolutnie zakorkowany motocyklami, na kolejnym jest niewiele lepiej. Spod świateł rytmicznie wylewają się motocyklowe potoki, których końca nie widać. Stacje benzynowe i inne place są szczelnie wypełnione jednośladami. Każdy dystrybutor otoczony jest co najmniej kilkoma chętnymi do tankowania. W 95 procentach dominują Harleye, a jedynym akceptowanym Japończykiem jest Honda Gold Wing.
Organizowany od roku 1938 rajd po Czarnych Górach w okolicach Sturgis, zwany Black Hills Classic początkowo był kameralną imprezą. Dziś przez Sturgis przewija się co roku ponad pół miliona chopperowców. Jest to chyba najtrafniejsze określenie, bo funkcjonuje tu w zasadzie jeden styl: dżinsy + skóra + chusta na głowie. Kaski w większości stanów nie są dla dorosłych obowiązkowe. W przypadku płci pięknej obowiązująca moda nakazuje odsłaniać coraz więcej, co dodaje imprezie swoistego uroku. Trwające tydzień wydarzenie nie nosi już jednak znamion rajdu, lecz swobodnego, zbiorowego, ekstremalnie olbrzymiego pikniku. Ludzie są mili, otwarci, a w odniesieniu do nas szczególnie ciekawi. Nasze kosmiczne w tym środowisku tekstylne stroje i motocykle są powodem do wielu ciekawych rozmów i wymiany uwag. Jednak stan motocyklowego zakorkowania, nasycenie powietrza spalinami i nieprzerwany hałas dudniących v-twinów skłania nas szybko do jednomyślnej decyzji: jedziemy dalej!
Szalone pomniki
Tego i następnego dnia robimy sobie nasz prywatny Black Hills Rally. Zaglądamy między innymi do Deadwood, malowniczego, retroamerykańskiego miasteczka z historią związaną z gorączką złota i przemysłem górniczym. Na głównej ulicy przeważają saloony, kasyna i domy rozpusty. Ponieważ do Sturgis stąd niedaleko, również tu znalezienie miejsca na zaparkowanie motocykla graniczy z cudem. Luźniej robi się dopiero przy Rushmore Rock, skale upamiętniającej czterech prezydentów z okresu intensywnego tępienia na tych terenach rdzennej ludności. 15 kilometrów dalej, również w Górach Czarnych, powstaje Pomnik Szalonego Konia, indiańskiego wodza, który wsławił się w walce przeciwko siłom amerykańskiej armii. O ile twarze prezydentów mają ok. 18 metrów, to sama twarz Crazy Horse’a mierzy ich 25, a wraz z wyrzeźbionym korpusem, wskazującą przed siebie ręką i koniem całość ma osiągnąć docelowo przytłaczające i absolutnie rekordowe wymiary 195 (szerokość) na 172 (wysokość) metrów! To największy pomnik na świecie. Prace nad nim rozpoczął facet polskiego pochodzenia – Korczak Ziółkowski (to pierwsze to jego imię). Po jego śmierci dzieło kontynuuje rodzina.
Przemierzamy Piorunowy Płaskowyż (Thunder Basin), a następnie wbijamy się w Góry Wielkorogie (Big Horn Mountains). Żegnamy się z wypłaszczonymi terenami, oddając się większym i mniejszym masywom rozległych Kordylierów ciągnących się od Cieśniny Beringa po Kanał Panamski, a według niektórych źródeł – nawet po południowe krańce Andów.
Big Horn Mountains to dla nas przede wszystkim znakomita trasa widokowa stanowiąca preludium do Gór Skalistych – Medicine Wheel Passage, czyli Highway 14A. Tutaj spotykamy naszego pierwszego łosia. Potężny, czarny, największy żyjący obecnie ssak kopytny, beztrosko skubiąc przydrożną trawę symbolicznie otwiera etap naszej podróży, w którym człowiek będzie się stopniowo kurczył i zanikał w ogromie i bezkresie naturalnego otoczenia coraz bardziej północnej Ameryki.
Góry Skaliste
Wschodnie łańcuchy Kordylierów, ciągnące się na długości ok. 4800 km, od rzeki Liard w Kolumbii Brytyjskiej do rzeki Rio Grande w stanie Nowy Meksyk. Najwyższy szczyt pasma to Mount Elbert (4401 m n.p.m.) w amerykańskim stanie Kolorado. Najwyższy szczyt w kanadyjskiej części gór to Mount Robson (3954 m n.p.m.). Zbudowane są ze skał osadowych, metamorficznych i magmowych (zarówno głębinowych jak i wulkanicznych). Odpływy i topniejący śnieg zasilają rzeki i jeziora, zapewniając wodę jednej czwartej powierzchni Stanów Zjednoczonych
U Jogiego i Boo-boo
Na naszej trasie pojawia się pierwsza atrakcja Gór Skalistych dużego kalibru: Yellowstone. Słynny Park Narodowy o wielkości województwa opolskiego to prawdziwa uczta dla miłośników gejzerów, gorących źródeł, wulkanów błotnych, fumaroli, naciekowych tarasów mineralnych i wodospadów. Wszystko w oprawie licznej, swobodnie biegającej i bardzo dostrzegalnej fauny: niedźwiedzi grizzly i czarnych, bizonów, łosi, wilków szarych, rosomaków, owiec kanadyjskich, kozłów śnieżnych, kojotów, rysiów, bobrów, lisów i szybujących nad całością bielików amerykańskich.
Większość z wymienionych zwierząt będzie się pojawiać na naszej drodze stopniowo i w zasadzie do końca podróży. Czasem wyjrzy zza krzaka, przebiegnie szosę, chlupnie w przydrożnym jeziorku. W Yellowstone mamy jednak do czynienia z zaskakującą intensywnością obcowania z dziką przyrodą. Bizony i łosie nie tylko stoją przy drodze, ale często ją blokują, powodując wielokilometrowe korki na parkowym szlaku. Poruszanie się jednośladem ratuje nas przed niejednym nieprzyjemnym utknięciem. Przy szlaku przeznaczonym dla ruchu kołowego znajdują się gęsto rozstawione parkingi, z których prowadzą piesze szlaki do parkowych atrakcji. Większość urokliwych miejsc można zaliczyć w ciągu paru dni spędzonych na terenie parku.
Ogromne wrażenie robi na nas Wielki Kanion Yellowstone, a widoki z odwiedzonych miejsc zawsze będą się kojarzyć z zapachem siarki i gorącej pary wodnej, która wydobywa się tysiącami ujść. Wszystko za sprawą ogromnej komory magmowej (o wymiarach 30 na 70 kilometrów!), która znajduje się jedyne 8 kilometrów poniżej.
Planując zwiedzanie Yellowstone warto wiedzieć, że miejsca kempingowe w sezonie letnim bywają zajęte do ostatniego. Wskazana jest wcześniejsza rezerwacja, której my nie mamy. Z opresji ratuje nas niezwykle serdeczna amerykańska rodzina, która zaprasza nas do siebie. Rozbijając namioty przy ich kamperze traktowani jesteśmy jako jedna rodzina i dociekliwy ranger nie ma podstawy do usunięcia nas. Dzięki temu mamy znakomitą bazę wypadową w centrum Yellowstone oraz nowych przyjaciół na całe życie.
Wracamy na nasz ostatni odcinek Interstate 90, bo chcemy się szybko znaleźć w północnej części Montany. Chowamy się na obiad do chińskiego bufetu, na który można trafić w każdym większym miasteczku. Za około 10 dolarów sycimy się daniami Dalekiego Wschodu. Jeden duży posiłek to świetne rozwiązanie, szczególnie w dniu przelotu przez rozległe, górzyste prerie Montany. Ostatecznie kończymy swoją przygodą z międzystanową 90-tką w miejscowości Garrison. Natrafiamy tutaj na bardzo osobliwy kemping. Na środku pola stoi dom, który jest otwarty dla wszystkich gości. Wewnątrz budynku udostępniony salon z kanapami, książkami i kominkiem. Obok – kuchnia i łazienka. Szef wraz ze swoim psem jeździ po polu meleksem. Ponieważ traktuje on swój przybytek jako dar od Boga, na terenie kempingu do dyspozycji jest również spora kaplica z regularnie odprawianymi nabożeństwami.
Pierwsze spotkanie z lodowcami
Kolejny dzień przeprawy przez uznaną przez nas później jednogłośnie za najpiękniejszy do tej pory stan Montanę. Decydując się na przejazd lokalnymi drogami jesteśmy bliżej uroku Krainy Wielkiego Nieba. Biegające po stepach mustangi, okolicznościowy festyn nad jeziorem z występem wiejskiej kapeli (czyli najczystsza z możliwych forma country), lunch w przydrożnym barze, w którym miejscowi farmerzy spędzają rodzinnie leniwy, niedzielny poranek. Tutaj zamawiamy Trixie’s Biggest Breakfast, co rozwiązuje nasze kwestie żywieniowe do końca dnia. Na montański deser pozostaje nam przejazd przez Park Narodowy Glacier. Esencją doznań motocyklowych jest przejazd tzw. Going-to-the-Sun Road, cudem inżynieryjnym wczesnych lat 30., znakomitą trasą widokową przecinającą park i pasmo Lewis przełęczą Logan (2025 m n.p.m.). W odróżnieniu od Alp w Górach Skalistych jest stosunkowo mało tuneli. Drogi prowadzone są głównie dolinami, wzdłuż rzek lub na skarpach po półkach wyciętych w skale.
Po wyjechaniu z Parku Glacier przecinamy „Indiański Rezerwat Czarnych Stóp”, gdzie skoncentrowana jest społeczność rdzennego pochodzenia. Zamiast tipi mieszkańcy mają obecnie zapewnione prefabrykowane domki fundowane przez państwo, a pióropusze i skórzane stroje zastąpione zostały baseballowymi czapkami i bluzami. Autochtoni przesiedli się z rumaków do pickupów, część z nich uprawia ziemię, hoduje bydło lub pracuje w usługach. Niestety podobnie jak w innych skolonizowanych przez Europejczyków miejscach, problem postępującej degeneracji społecznej tubylców nie został skutecznie rozwiązany.
W trakcie naszej podróży odzywa się do nas jeden z polskich użytkowników forum motocyklowego. Dowiedziawszy się o planowanym przebiegu naszej trasy zachęca nas do delikatnej korekty szlaku i zawitania do Calgary, gdzie mieszka wraz z rodziną. Wizyta okazuje się kolejną znakomitą okazją do poznania życia Polaków rozsianych po świecie, tym razem w zachodniej Kanadzie. Obchodzimy tu również niewiarygodny „Dzień bez Motocykla”, który po przejechaniu blisko 4 000 kilometrów zatwierdzamy przy jednogłośnej aprobacie uczestników.
Calgary to ostatnie duże miasto. Następnym będzie… Fairbanks na Alasce! Dlatego już tu kupuję dodatkową tylną oponę. Jak się później okaże, to gardłowo rozsądna decyzja. Absolutna konieczność wymiany opony nastąpi w połowie drogi, w Jukonie.
Gór Skalistych ciąg dalszy
W towarzystwie naszego calgarskiego gospodarza wyruszamy na dalszy podbój The Rockies, teraz w wydaniu kanadyjskim. Pierwsze dwie noce spędzamy na kempingu w Banff, najsłynniejszym i najstarszym Parku Narodowym Kanady (rok założenia 1885). Miejsce to jest o tyle szczególne, że z bazowym parkiem graniczy wokoło kilka innych, mniej znanych, a równie atrakcyjnych obszarów chronionych. Stacjonując zatem w sercu najpiękniejszych i najokazalszych Gór Skalistych Kanady mamy w zasięgu jednodniowych wycieczek dostęp do ich największych skarbów.
Zwiedzamy gigantyczny kurort czy nawet zdrój o tej samej nazwie co Park, czyli Banff. „Zdrój” jest jak najbardziej stosowną nazwą, bo w okolicy mamy możliwość kąpieli w naturalnie gorących akwenach zawierających cenne pierwiastki. My wybieramy najsłynniejsze i najgorętsze w tym rejonie Radium Hot Springs.
Mieszczące się pod skalnym zboczem na terenie Parku Kootenay termalne źródła to kompleks założonych w 1890 roku basenów (taka data na zachodzie Kanady to jak wczesne średniowiecze w Europie). Łaźnie zostały oddane na użytek publiczny na początku lat 20. XX wieku – od rekreacyjnego oczka po basen olimpijski. Woda osiąga 39 stopni Celsjusza! Dla równowagi termalnej przewidziano lodowato zimne sadzawki, zasilane w mrożący chłód ze spływającego tuż obok górskiego potoku.
Za perłę Banff NP uznaje się widok na jezioro Louise. Rzeczywiście odczuwamy tu atmosferę wyjątkowości, jednak mglista pogoda ogranicza nasze wrażenia z tego miejsca. Dużo lepiej jest na tarasie widokowym nad jeziorem Peyto. Mamy tu możliwość obserwacji w niezwykle malowniczej formie przebiegu całego procesu topnienia lodowca; od lodowych szczytów, poprzez rozlewisko jeziora Peyto, po wylewające się z niego strumienie sączącej się, dalej w dół, szmaragdowo-turkusowej wody, dnem gigantycznego polodowcowego wąwozu. Zadziwiająco mleczno-patynowe zabarwienie wody jest zjawiskiem absolutnie naturalnym i wynika z zawieszonych w świeżo rozpuszczonym lodowcu drobnych skalnych frakcji pyłowych, które wpływają na własności refleksyjne wody. Podobają nam się też spacery w górę wybranych strumieni płynących głębokimi wąwozami, np. Johnston Canyon. Na szlaku towarzyszą nam bardzo liczne i natarczywe, liczące na naszą szczodrość, wiewiórkowate gryzonie. Inny okoliczny Park Narodowy, o nazwie Yoho, przedstawia nam w całej swojej okazałości najwyższy wodospad w zachodniej Kanadzie. Takakkaw Falls ma 384 metry wysokości (dla porównania: Niagara – 52 metry).
Nasz kemping należy raczej nazwać biwakiem z dostępem do wody pitnej i toalety. Toalety bywają najczęściej „suche”, choć na terenie parków można nawet trafić na klasyczne WC i umywalki z ciepłą wodą. Prysznice w parkach narodowych można znaleźć jedynie na dużych polach przyjmujących wielkie kampery, autobusowe domy na kółkach, a przede wszystkim zestawy pickupów z nadmuchanymi od przepychu naczepami kempingowymi. To one są filarem amerykańskiej indywidualnej turystyki lądowej.
Na północ od Banff National Park mieści się kolejny park narodowy – Jasper. Jest on jeszcze większy od Banff, a nawet od Yellowstone. Jego powierzchnię można porównać z województwem świętokrzyskim. Największą atrakcją Jasper jest Columbia Icefield. Pierwsze pole lodowe Gór Skalistych zasila osiem lodowców, między innymi Athabasca Glacier, który spotykamy na naszej drodze. Gdybyśmy przybyli tutaj 125 lat wcześniej lodowy jęzor wylewałby się na główną drogę. Przez ten czasu czoło Athabasci cofnęło się aż o 1,5 kilometra. Kontynuujemy naszą drogę na północ po Icefields Parkway, znakomitej 240-kilometrowej trasie widokowej łączącej Lake Louise z miejscowością Jasper. Na tej drodze dochodzi do spotkania z pierwszym niedźwiedziem: potężny grizzly baraszkuje po wysepce na rzece Athabasca, wzdłuż której wiedzie droga. Jest dość pobudzony, ale nie zwraca uwagi na grupkę gapiów. Dzieli nas od niego jakieś 80 metrów. W spokoju możemy odprowadzić wzrokiem zwierza, aż do zniknięcia brązowego misia w krzakach.
Grizzly
Podgatunek niedźwiedzia brunatnego. Długość ciała dochodzi do ponad 3 m, waga do 700 kg. Ubarwienie sierści brązowe z szarym lub srebrzystym nalotem. Wszystkożerny, odżywia się głównie pokarmem roślinnym, padliną, drobnymi zwierzętami, poluje także na większe ssaki, przy czym ofiarą jego pada również wyraźnie mniejszy baribal, zwany niedźwiedziem czarnym.
Wreszcie koniec Parków Narodowych! Po czterech dniach i ponad tysiącu przemierzonych kilometrów kończymy przygodę z najpiękniejszym rejonem kanadyjskich Gór Skalistych. Przed nami wielki tranzyt ku północy. Oznacza to dla nas ponad 500-kilometrowe dzienne przejazdy, coraz chłodniejsze dnie i noce, a także coraz liczniejszą dziką zwierzynę na drogach (mimo braku obszarów chronionych). Wszystko kosztem typowych atrakcji turystycznych na trasie. Na szczęście trasa sama w sobie jest niemałą atrakcją. To Alaska Highway, mało znany w Europie fenomen inżynierii lądowej.
Alaska Highway
Zbudowana w 1942 przez US Army arteria była reakcją rządu amerykańskiego na inwazję Japończyków na archipelag wysp Aleuckich. Należą one do Alaski, lecz do tamtej pory nie było z nimi połączenia drogowego. Na wyjątkowość tej drogi składają się trzy podstawowe elementy: czas budowy (osiem miesięcy), dystans (2237 kilometrów) oraz charakter terenu (bagienno-górzysta kanadyjska tajga i liczne przeprawy przez rzeki). Od czasu pierwotnej realizacji szosa na Alaskę była stopniowo modernizowana poprzez podniesienie parametrów geometrii, omijanie stref zamieszkania a także stopniowe pokrycie całości trasy asfaltem.
W miejscowości Dawson Creek, gdzie znajduje się historyczna „zerowa mila” Alaska Highway odwiedzamy poświęcone tej drodze muzeum. Jest to bardzo poznawcze wprowadzenie do żywego eksponatu, po którym będziemy jechać przez następne trzy dni. Dzięki nabytej w muzeum wiedzy podziwiamy później oryginalne drewniane mosty z roku 1942, które służą do dziś w ramach sieci dróg lokalnych. Jednym z najpiękniejszych przykładów jest most nad Kiskatinaw. To 165-metrowa kratownicowa konstrukcja z bali, malowniczo wkomponowana w łukowy przebieg „starej” drogi nad doliną rzeki. Obecnie odcinek ten służy transportowi lokalnemu i turystom, a także jako znakomity plan filmowy. „Nowa” Alaska Highway biegnie nieopodal po nowoczesnej, żelbetowej przeprawie.
Za Fort St. John, ostatnim większym miasteczkiem Kolumbii Brytyjskiej, rozciąga się po wschodniej stronie osi Gór Skalistych obszar niezwykle bogaty w surowce mineralne. Stanowią one o bogactwie tej prowincji, a także sąsiedniej Alberty. W strugach deszczu tankujemy coraz droższą benzynę. Zmontowany z wielkich, mobilnych kontenerów budynek stacji to jednocześnie stołówka dla pracowników okolicznych baz wydobywczych. Wewnątrz atmosfera jak w mesie na wielkim, przemysłowym statku, gdzie jadalnia jest podstawowym i często jedynym miejscem życia towarzyskiego w promieniu tysięcy kilometrów. Dokładnie tak samo jest tutaj. Jedyną różnicą jest to, że zamiast marynarzy siedzą wokół barczyści truckerzy i górnicy w kolorowych, filcowych koszulach i czapeczkach baseballowych.
Tajga, tajga, stacja, tajga, biwak, tajga. W Fort Nelson zwiedzamy słynne w środowisku globtroterów zbiorowisko znaków drogowych. Gromadzone od czasu II wojny światowej szyldy i napisy tworzą obecnie istny las słupów szczelnie obitych tabliczkami infrastruktury drogowej z wszelkich zakątków świata. Między Fort Nelson a Watson Lake Alaska Highway przekracza masyw Gór Skalistych, co sprawia, że jest to najbardziej malowniczy i kręty odcinek tej transkanadyjskiej drogi. Zakręty wymuszają większą czujność; co chwila przebiegają nam drogę nieprzewidywalne karibu (północnoamerykańskie renifery) oraz wszechobecne w wyższych partiach gór kanadyjskie owce. Po zachodniej stronie The Rockies wita nas grupa rzadko spotykanych bizonów leśnych. To podgrupa bizonów osiadłych w skupiskach w północno-zachodniej Kanadzie i Alasce. Są one wyższe i cięższe od swoich południowych, preriowych kuzynów. Kultura grupowego blokowania jezdni pozostała jednak ta sama. Z wielką ostrożnością, ale i ryzykiem slalomujemy pomiędzy jednotonowymi zwierzętami.
Na pograniczu Kolumbii Brytyjskiej i Jukonu odwiedzamy gorące źródła – Liard Hot Springs. Małe, ale odpowiednio głębokie zbiorniki parujące od gorącej wody pozostawiono w ich pierwotnej formie. Opatrzone jedynie w skromny drewniany pomost i drabinkę, otoczone bujną zieloną przyrodą robią wrażenie rajskiej oazy przeniesionej z tropikalnych wysp do dalekiej północy. Wielkie tablice informują o stanie wyjątkowego zagrożenia niedźwiedziami. To naprawdę nie są żarty: w zeszłym roku miał miejsce atak niedźwiedzia na beztrosko kąpiących się turystów. Bilans agresji to cztery ofiary śmiertelne i trzy ranne. Do takich przypadków dochodzi, gdy niedźwiedź zostaje „zepsuty” poprzez człowieka, który umożliwi mu dostęp do jedzenia. Prowadzi to do zmian naturalnych instynktów i skutkuje skrajnie nieprzewidywalnymi zachowaniami drapieżnego ssaka.
Jukon to esencja kanadyjskiej dziczy. Na terytorium o powierzchni półtora razy większej od Polski żyje 33 tysiące mieszkańców, z czego dwie trzecie w stolicy, największym mieście północnej Kanady, czyli Whitehorse. Tutaj mieści się jedyny jukoński posterunek policji, a do jedynego Walmartu zjeżdżają pokonujące często setki kilometrów pickupy z rdzennymi mieszkańcami, głównie z plemion grupy Atabasków. Tu mieszczą się również warsztaty potrafiące wyważyć koło z motocyklową oponą. Wieziona 2,5 tys. kilometrów z Calgary trafia wreszcie na miejsce przeznaczenia. Staje się to w momencie, gdy jej poprzedniczka nie posiada już żadnej rezerwy na dalsze ścieranie.
Szlakiem gorączki złota
Zaraz za Whitehorse odbijamy z Alaska Highway na północ, szlakiem najsłynniejszej w historii gorączki złota, Klondike Highway. Droga ta zaprowadzi nas do miejsca, gdzie garstka osób się wzbogaciła, a tysiące straciły nawet to, co miały. W potoku Bonanza zapaleńcy po dziś dzień sterczą w wodzie cedząc dno w poszukiwaniu cennego kruszcu. Przed nami Dawson City. Wcześniej, na malowniczym szlaku Klondike, który pokrywa się mniej więcej ze szlakiem gorączki złota z przełomu poprzednich wieków, dochodzi do naszego najbardziej niebezpiecznego spotkania z grizzlym. Zauważamy go dzięki latynoskiemu turyście robiącemu z wnętrza samochodu zdjęcia misiowi skubiącemu gałązki na poboczu. Pomimo takiej bliskości głodny wrażeń fotoamator opuszcza auto, chcąc dokonać jeszcze większych zbliżeń. W ułamku sekundy potężny niedźwiedź robi niezwykle dynamiczny ruch pokazując swą dezaprobatę dla działania śmiałka. Przerażony turysta w mgnieniu oka wraca do pojazdu, a nam się robi gorąco, bo stojąc tuż obok, nie mamy możliwości zamknięcia się w stalowej osłonie. Pozostają nam tylko manetki gazu.
Ponieważ Dawson City w czasie gorączki złota równie szybko się rozwinęło co opustoszało, w pełni zachowana została struktura miasta sprzed ponad stu lat. To żywy skansen, choć obecnym źródłem jego utrzymania nie jest już złoto, lecz turystyka i rybołówstwo w rzece Jukon. Oryginalne budynki, nieutwardzone ulice i deskowe chodniki na poboczach; wystarczy usunąć samochody i mamy gotowy północno-westernowy plan filmowy. Na wieczorny deser stawiamy się do miejskiego kasyno-saloonu, gdzie główną dla nas atrakcją jest zespół urodziwych pań tańczących kankana do muzyki płynącej z pianina.
W Dawson przekraczamy promem szeroką rzekę Jukon. Nieopodal miasteczka jest wielkie cmentarzysko statków, które do lat 60. ubiegłego wieku stanowiły podstawę transportu w tej części świata. Wjeżdżamy na Top-of-the-World Highway (Autostrada Szczytu Świata). Zagadkowa nazwa wyjaśnia się w trakcie przejazdu. Jest to droga po wierzchołkach szczytów na wysokości około tysiąca metrów na krawędzi nad doliną rzeki Jukon. W efekcie po stronie północnej towarzyszy nam ciąg wiecznie białych Gór Ogilvie, a na południu – brązowiejący już płaskowyż Klondike z Dawson Range w tle. W słonecznej i surowej jesiennej atmosferze pożółkłych przydrożnych krzewów na najbardziej wysuniętym na północ przejściu granicznym w Ameryce stawiamy nasze pierwsze ślady w docelowej krainie naszej wyprawy – Alasce.
Naszym pierwszym celem jest Valdez – portowe miasteczko schowane w wąwozie Gór Chugach. Jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie do tej pory widzieliśmy na trasie ma tylko jedną wadę: prawie ciągle tu pada. Zatem w nieprzerwanym deszczu penetrujemy kajakami z poziomu Pacyfiku lodowiec Schup. Po całodniowej eskapadzie, skutecznie nawilżeni chłodnym opadem wracamy do naszych namiotów na kempingu o wymownej nazwie Glacier Camping („lodowcowy”). Odpowiednia góra lodu mieści się nieopodal. Rano okazuje się, że nasz kemping jest wyjątkowo lubianym miejscem przez miejscowe niedźwiedzie czarne. Mamy przyjemność „przyłapania” jednego misia na penetrowaniu zawartości skrzynek prowiantowych pozostawionych wcześniej przez nieroztropnych kamperowców. Okolice Valdez to w ogóle taki misiowy raj na ziemi. Do zatoki spływają miliony łososi, by płynąć w górę alaskańskich na tarło.
Nocleg idealny
Wyjazd z Valdez jest przepiękny. Droga wije się szczelinami, by za chwilę sięgnąć szczytów fiordów, na przełęczy których na szosę niemal wylewa się lodowiec Worthington. Wyrastające wręcz z oceanu góry Chugach sięgają ponad 4 000 m n.p.m., a po stronie kanadyjskiej prawie 6000 metrów – Mt. Logan. Droga na północ lawiruje pomiędzy niebotycznymi szczytami. Pogoda jest na tyle łaskawa, że pomimo wiszącej w powietrzu wilgoci wyraźnie widzimy całe otoczenie. Koniec sierpnia na Alasce wygląda jak późny polski październik. Ruch na drodze minimalny.
Na noc zajeżdżamy do miejscowości na rozstaju dróg, co do której jesteśmy przekonani, że będzie w niej jakiś kemping lub biwak. Gdy nasze nadzieje się rozwiewają podjeżdżamy do jedynego w osadzie baru. W środku dwóch lokalnych brodaczy i szef-barman, który proponuje nam rozbicie się tuż za budynkiem knajpy – na mięciutkiej i suchej murawie, przy pięknej Gekona River. To idealny nocleg na Alasce: rwąca rzeka, namiot i lokalny tavern otwarty do późnych godzin. Właściciel, który dysponuje również restauracją pozwala nam korzystać z toalety wewnątrz, zostawia więc na noc budynek otwarty. Takie rzeczy są możliwe tylko w rozwiniętych krajach z niską populacją.
Kolejna atrakcja Alaski to przejazd 200-kilometrową, szutrową Denali Highway. Zbudowana w 1957 roku trasa stanowi atrakcyjne, wolne od kamperów i mało uczęszczane, równoleżnikowe połączenie dwóch dróg łączących Fairbanks z Pacyfikiem. Pierwotnie był to jedyny możliwy dojazd do Parku Narodowego Denali. Górski dukt prowadzi przez wzorcowy krajobraz alaskańkiej tajgi przechodzącej w tundrę. W małych jeziorkach polodowcowych brodzą majestatycznie karibu szykujące się do zbliżającej się zimy. Białe szczyty Alaska Range towarzyszą nam po stronie północnej przez całą drogę. Nad rzeką Clearwater Creek spędzamy ostatnią noc wolną od jakiejkolwiek infrastruktury. Odsłonięte, zachodzące słońce jest katalizatorem dla jesiennej aury w dolinie i różowiejących na wielkim niebie chmur. Następnego dnia dojeżdżamy do najbardziej znanej przyrodniczej atrakcji Alaski – Denali National Park. Tutaj dokonujemy obowiązkowego spływu wielkim pontonem na białej od piany i rwącej od skalnych uskoków, kultowej w środowisku kajakarzy górskich rzece Nenana. Przejażdżka parkową drogą prowadzącą na wschód jest kolejnym rodzynkiem. Surowe, a jednocześnie niezwykle barwne o tej porze roku krajobrazy zostają trwale uchwycone przez nasze mózgi i karty pamięci.
Obszar większy od województwa warmińsko-mazurskiego jest naszą ostatnią atrakcją z przewodników w największym stanie USA. Nie możemy dostrzec największego szczytu Ameryki – Mt. McKinley (6 194 m n.p.m.). Uda się to nam dopiero z powietrza – z samolotu transportującego nas do domu. Pozostawione w Fairbanks motocykle stanowią dla nas żelazne pokrzepienie. Wrócimy tu po nie. Chcemy więcej.
Podziękowania
Serdeczne podziękowania dla sponsorów, którzy wsparli naszą wyprawę:
- LOT Cargo za zniżkę na transport motocykli
- Modeka za kurtki Finn, spodnie i rękawice
- motokoce.pl za torby i sakwy
- Lem oraz ogrzewane kamizelki Klan
- OVB Allfinanz Marcin Dobrzański za ubezpieczenie podróżne.
Motojary
MotoJary to grupa starych znajomych, których łączy pasja do jednośladów. Głodni przygód i napędzani ciekawością świata są żywym dowodem na to, iż aby dotrzeć na krańce globu nie potrzeba ani wypasionych motocykli ani walizki pieniędzy. Owocami najciekawszych wyjazdów, w postaci: relacji, fotogalerii oraz filmów dzielą się ze wszystkimi na www.motojary.com. Dotychczasowe wyprawy zaprowadziły ich m.in. do: Estonii, Austrii, Hiszpanii i Rumunii, Australii, Mongolii i Ameryki.
Niesamowita wyprawa i świetne zdjęcia, gratuluję. A najbardziej pasażerce. Trudno uwierzyć że na takim motocyklu wytrzymała tyle km.
Wspaniała wyprawa i świetnie opisana. Tyle jest miejsc wartych odwiedzenia a tak krótkie życie…
W tym roku bylismy na zlocie HD w Sturgis szkoda, ze was tam nie spotkalismy. Mieszkamy w Saskatchewan, Canada. Duzo jest do zobaczenia w obu tych krajach. Nastepnym razem nie pomincie
bikerskiego baru w Ancorage :-))) Podobnie jak najwiekszego bikerskiego baru na swiecie w Sturgis The Full Trothlle Salloon.
Cool shit :-)))