Moi drodzy, napisałem tę relację dla was, bo chcę się podzielić z wami moimi emocjami, wrażeniami i przemyśleniami, i może też zainspirować was do podobnego wyjazdu. Piszę też dla siebie, bo po doświadczeniach opisów tripów, które wcześniej przejechałem wiem, że dobrze jest przeczytać je po latach i kolejny raz poczuć te wyjątkowe emocje i ten wiatr w coraz mniej gęstych włosach…
autor: Tomasz Wanowicz – Wania
Każdy ma swój Mount Everest
Czy wyjazd na Nordkapp miał być dla mnie jak wejście na „Dach Świata”? Na pewno nie, zawsze traktowałem hasło „Nordkapp” na zasadzie przejażdżki wokół komina. Moim Everestem był Magadan, no przynajmniej Mongolia lub Kazachstan i Kirgistan wszystko robione tylko na kołach. Kolejny raz Władimir Władimirowicz zepsuł mi mój misterny plan. No trudno, więc gdzie tu jechać żeby nie przedobrzyć? Nordkapp? Po sprawdzeniu z jaką ilością kilometrów mam do czynienia bardziej zainteresowałem się tematem, okazało się, że najkrótsza drogowa trasa z Krakowa na Nordkapp to 3 tys. kilometrów, a to jest dokładnie tyle samo co najkrótsza trasa (nie przez Rosję) z Krakowa do Batumi w Gruzji, hmmmm to już jest jakieś wyzwanie…
Analizując przewodnik po Skandynawii i wcześniejsze wyjazdy feacebookowych koleżanek i kolegów okazało się, że najciekawsze norweskie miejscówki to południowy zachód kraju, z Preikestolen, Kjerag, Drogą Trolli, Droga Orłów i Autostradą Atlantycką znajdują się na dtugim końcu tego kraju.. No jak to połączyć z Nordkapp? Ile z tego będzie kilometrów?? I jak długo będzie to trwało? Jak to posklejać, żeby ogarnąć to na kołach, zobaczyć (a właściwie przejechać) możliwie najciekawsze drogi, zmieścić się w rozsądnym czasie i mimo wszystko pozostać przy kasie.
Po analizach stanęło na tym, że moja dojazdówka to Niemcy, gdzie odwiedzam dobrego kolegę. Dania, Szwecja i dalej na północ do Oslo, gdzie zaczyna się właściwa część zabawy. Jadę tam dość standardowymi drogami, odwiedzając standardowe miejsca, powoli kierując się na Drogę Trolli, Drogę Atlantycką i dalej w Kierunku Lofotów i skąd już tylko rzut kamieniem (1000 kilometrów) do celu. Wracam ścianą wschodnią Finlandii (przez Karelię), dalej do Helsinek, a później to już z górki do domu.
Opracowałem trasę w Base Camp, miałem ją na zoomo, w Google Maps zawsze lubię mieć też ze sobą rozrysowane papierowe mapy. Kilka dni przed wyjazdem trafiłem na Piotra Milczarka (PiotrHarison), który podesłał mi swoje sugestie dotyczące moich tras – dokonałem pewnych korekt, z których byłem później bardzo zadowolony – dzięki Piotr.
Ze względu na pracę mogłem wyjechać dopiero po pierwszy lipcowym weekendzie, z tego samego powodu musiałem być spakowany już tydzień wcześniej. Moja stara GS’a (2007 rok) stała zapakowana jak Camelus ferus już tydzień wcześniej, brakowało tylko kosmetyczki i prowiantu. Więc w drogę…
Dzień pierwszy – wtorek
Wtorek 5:30 pobudka wszystko przygotowane, spożywam klasyczne domowe śniadanie (jajecznica na boczuniu) i o 6:30 ruszam z Krakowa w kierunku Lubeka do starego dobrego kolegi, któremu obiecałem wizytę. W okolicach Legnicy okazuje się, że próbowano się do mnie dodzwonić z Urzędu, bo jest kwestia pilnego wypełnienia dokumentów, muszę więc odbić w kierunku Leszna, gdzie moja bratowa już drukuje dla mnie kwity. Kilka podpisów i lecę dalej na Zieloną Górę, Szczecin i dalej do Niemiec. Komplikacje z dokumentami zabierają mi 4 godziny i dodają ponad 200 kilometrów do trasy (nagle zrobiło się 1083 km). Docieram do Adriana i Eli o 21:00. Spożywam tradycyjną polską obiadokolację i ruszamy z Adrianem na miasto powspominać stare dobre czasy.
2. Dzień drugi – środa
Po wczesnym śniadanku ruszam do Danii, a dokładnie na wyspę Romo. Adrian polecił mi to miejsce – jest to wyspa na zachodnim wybrzeżu, która słynie z tego, że znajduje się na niej bardzo duża szeroka i utwardzoną przez pływy plaża i uwaga – na którą można wjechać!!!
Po przekroczeniu granicy i tankowaniu ma kokpicie zauważam alarm LAMPF, LAMPF. No fajnie…. Udaje mi się szybko zakupić żarówkę H7, więc zakładam. Fa, robiłem to kiedyś i pamiętam, że są z tym jakieś komplikacje. Godzinę czasu spędzam na bezskutecznych próbach dopięcia żarówki tą pieprzoną sprężynką. Wiem, że był na to jakiś patent, ale jaki??? Poddaje się – zamykam to żeby tylko świeciło, piszę post do grupy na FB z prośbą o pomoc i cisnę na Romo. Jadę przez małe miejscowości, gdzie jak się wydaje kwitnie rolnictwo. Wreszcie Romo, udaje mi się odnaleźć wjazd na plażę i łał. Morza nie widać, a w oddali dziesiątki kamperów. Przebijam się przez pierwsze może 10 metrów luźnego piachu i dalej mamy mokrą twardą jak zbity szuter, płaską jak stół do bilardu plażę. Dla lubiących zabawę w takim piasku to raj. Cała plaża liczona jest w kilometrach. Nie wiem jak daleko jest od wjazdu na plażę do morza, ale nie pomylę się że minimum 1000 metrów, a do tego jest ona bardzo długa. Robię tu kilka zdjęć, spożywam moją obiadową bombę energetyczną (zmiksowane musli + orzechy + suszone owoce + woda) no i trzeba lecieć dalej. Jedyny minus tej lokalizacji to wiatr, a w zasadzie drobny jak mąka piasek, który dostaje się wszędzie, więc ten piasek mam w musli, między moimi zębami, mam go w wyściółce i mechanizmach kasku, mam nawet w du…, w dużej torbie, która wozi się na zbiorniku paliwa.
Dobrze, trzeba więc teraz stąd wyjechać, a przy wyjeździe zrobił się mały korek, wreszcie przychodzi moja kolej no przez luźniejszy piach to wiadomo na stojąco, na gazie i dupa z tyłu. Powtarzam sobie w myślach “tylko żeby się nie wywrócić, bo będzie wstyd” i… leżę. Podnoszę GS i śmiejąc się sam z siebie wyjeżdżam.
Teraz kierunek Szwecja, Malmo, za Ystad chce zobaczyć szwedzkie STONHENGE – ALES STENAR. To kamienny krąg, który niegdyś służył za kalendarz. Lubię takie miejsca, mają swoją historię, wiele się tam działo – jest moc. Kamienny krąg znajduje się jakieś 10 minut na nogach od parkingu. Jestem na tyle późno, że wszystko jest już pozamykane. Nie płacę za parking idę do celu, robię kilka zdjęć, biorę głęboki oddech i …. wracam. Mam jakieś 40 minut do dzikiego kampingu, który zlokalizowałem za pomocą app Caravanya. Aplikacja kieruje mnie bocznymi, coraz węższymi drogami w kierunku lasu…
Na końcu drogi rozpoczyna się żwirówka, wyłączam ABS i jadę przez lasek i… jest dzikie pole. To jest dosyć duża polana na skraju lasu, stoi namiot, Państwo z dwójką dzieci na rowerach i ja. Super miejscówka, w lesie jest cieplej niż na zewnątrz lasu (16 stopni). Robię moją pierwsza zupkę na gazie i subtelnie przycinam komara… Pierwsza noc tego wyjazdu pod namiotem i pierwsza moja jasna noc w Skandynawii.
3. Dzień trzeci – czwartek
Dzisiaj plan prosty jak drapanie się po głowie. Jak najszybciej przejechać z pola, przez Malmo, Goeteborg aż za Oslo, gdzie mam zaplanowany drugi dziki kamping. Napotkani dzień wcześniej Polacy mówią mi, żeby nie pchać się do autostrady bocznymi drogami (ograniczenia prędkości fotoradary) tylko wracać w kierunku Malmo i wbijać od razu na autostradę E6. Tak też robię.
Droga przebiega sprawnie, w zasadzie nudno. Temperatura 17-20 stopni, miejscami opady. To co zwraca uwagę to duża ilość HD na trasie. Nie ma tu zbyt dużo stacji benzynowych, jak są to tylko po jednej stronie drogi (trzeba do nich zjeżdżać zjazdami). Na którymś z parkingów spotykam Polaka, który też jedzie GS’em do Norwegii. Rozmawiam chwilę. Rolandem i rozjeżdżamy. Fajne to jest, że szanujemy swoje plany i nikt nikogo nie namawia do nie daj Boże wspólnej podróży. Z Rolandem będę w kontakcie przez cały czas pobytu w NO.
Mijam bokiem Oslo, kieruje się na Drammen i dalej już bokami w kierunku mojego leśnego campu. Ponownie mam coraz słabsze drogi. Wreszcie leśny szuter i docieram do małego jeziorka w lesie. Od razu kojarzę to miejsce ze zdjęcia z aplikacji. Jest to super miejscówka, jest piękny słoneczny wieczór rozkładam namiot około 22:00, zaraz po tym jak grupka 6-7 nieletnich odjeżdża na 3 quadach o wartości (w sumie) na oko 150 tys. zł. Śpię tutaj zupełnie sam, choć w nocy przejeżdżają tedy 2-3 auta więc ta drogą dokądś prowadzi. Aaaaa, przy tej miejscówce która jak się wydaje dla miejscowych stanowi miejsce weekendowego wypoczynku znajduje się super first-class toilet (nie Toy Toy) na prawdę dobrze to wygląda i zaskakująco dobrze pachnie. Na tym kampie też jest 10 metrowy pomost, na którym znajduje się ławka ze stołem. Tam jutro zjem śniadanie.
Przebieg po 3 dniach 2504 km.
4. Dzień czwarty – piątek
Pobudka 7.00 jest ciepło, bezwietrznie, szybko przygotowuje śniadanie na stoliku, który jest na molo. Robię fotkę, pakuje się i ruszam. Moja trasa biegnie przez kilkanaście kilometrów leśnym szutrem. Jest super, słonecznie, mogę przejechać się trochę na stojąco – tak lubię. Dalej jazda wg planu. do Flesbergi i dalej na północ do Opdal i Nore ov Uvdal później na południe dłuższy kawałek do Edland. Chcę dojechać jak najdalej w kierunku Lysebotn, nie wiem co wyjdzie z tego planu, bo to w zasadzie pierwszy dzień jazdy po Norwegii, a tu podobno można maksymalnie przejechać 300-350 km w ciągu dnia. To co zwraca moją uwagę od mojego wjazdu do Norwegii to bardzo duża ilość nowych modeli samochodów, ze szczególnym uwzględnieniem elektryków, oczywiście do tego dochodzą miejsca do ładowania tych pojazdów. Ale z drugiej strony Norwegowie mają też pociąg do starych amerykańskich samochodów, więc widzę co najmniej kilka pięknie odrestaurowanych cadilaców, kolejne pod domami, był o ile się nie mylę Studebaker, są też starsze amerykańskie PickUp .
Nore og Uvdal to pierwsze moje spotkanie z zimną i wietrzną Norwegią. Płaskowyż z tamą (zaporą), wokół rozległy obszar w zasadzie bez pokrywy roślinnej. Tu robię moje pierwsze zdjęcie Górskich Białych Trolli (owce).
Tuż za Miland, widzę wielką wyjątkową górę, po chwili Google Maps pokazuje mi, że właśnie w kierunku tej góry mam zaplanowany wjazd na trasę widokową. Gaustatoppen Turisthytte, bo tak to się nazywa (to chyba rodzaj Parku Krajobrazowego) po ostrym podjeździe jest płaskowyż i dopiero właściwy szczyt (raczej bez możliwości wjazdu), wąska droga wiedzie wśród dolin i pagórków, z przepięknymi surowymi widokami. Za jednym ze szczytów wzniesienia pojawia się zupełnie nowy krajobraz, po drugiej stronie góry jest rozległa dolina, pełna lasów, z pięknym niebieskim niebem. Robię kilka ujęć, aż dech mi zapiera i Tu UWAGA!!!! Gdy piękny widok zapiera dech motocykliście, to na pewno po chwili doprowadzi to do zmniejszenia ilości tlenu doprowadzonego do mózgu, co w konsekwencji może odbić się na jakości podejmowanych decyzji. Ja będąc (jak się wydaje) lekko zamroczony wyżej opisanym zjawiskiem, postanowiłem zjechać z ulicy, na wydawać by się mogło kamieniste, pokryte porostami pobocze. No przecież jasne jest, że do tego właśnie służy GS’a – „wolność to wolność”.
Więc, wjeżdżam troszkę dalej i nagle czuję jak tylne koło wpada mi miękko w te porosty i mech. I kierownicą skręca się bardzo ciężko. Okazuje się, że cały te teren jest kamienisty tyko gdzieniegdzie, a zasadniczo jest to torfowisko!!! Staram się zawrócić, ale jestem w pułapce, gdyż wokół są półmetrowe dziury w torfie, staram się jechać nie zatrzymując się bo wiem, że gdy stanę to nie wyjadę. Wbijam się tak na kilkadziesiąt metrów od drogi wreszcie się zatrzymuje. Tylne koło zatapia się w wilgotnym torfie, Próbuję wyjechać na półsprzęgle ale tylko mielę porosty. Koniec. Motor stoi z zakopany tylnym kołem, a co gorsza i przednie jest też wbite. Schodzę, rozbieram się, GS’a się wywraca. Wkurzony na siebie, odczepiam jeden kufer, tank bag i dźwigam krówkę. Jakimś cudem GS’a nie staje tylnym kołem w bruździe, tylko na równym – to jest moja szansa. Zdejmuje drugi kufer i postanawiam wyjechać stamtąd wypychając motocykl. I tak też się dzieje. Jedyna opcja to 1 bieg i puszczenie sprzęgła (półsprzęgło mieli mech), wtedy motor jedzie właściwie sam ja muszę tylko uskuteczniać obok niego bieg z przeszkodami po podłożu jak z cukrowej waty, próbując omijać dziury jednocześnie próbując utrzymać go w równowadze. Wypycham w ten sposób motocykl do twardej drogi, są trzy przystanki, z których dwa są spowodowane wywróceniem GS’y. Siedzę przy drodze i z płucami na brzuchu próbuję uzupełnić swój oddech. Na koniec pozostaje jeszcze przenieść kufry, tank bag, kask i ciuchy. Robię 3 kursy, tak jak Strong Man na mistrzowskich zawodach robi Spacer Drwala. Całą tą zabawę czuję, w płucach, nogach i grzbiecie – wolności mi się zachciało…
Dalsza część dania to przejazd przez Hovden, Bykle na Nomeland i dalej w kierunku Lysebotn – jest cieplutko, 18-20 stopni, piękne podjazdy, piękne widoki, jest zaciszny Fiord, gdzie odpoczywam. Z czasem to się jednak zmienia, droga przebiega bardzo wąską groblą szerokości jednego kampera, gdzie nie sposób, aby minęły się dwa auta. Do tego służą mijanki, które są bardzo częste może co 100 metrów, może częściej w jedną i w druga stronę. Jadę po płaskowyżu pełnym jeziorek, przez mały las. Czas dobry, ale mój kolejny odcinek to skrót przez góry, tam jest już zimno 8 stopni, mocny wiatr i zanosi się na deszcz. Wreszcie zjazd w dół (w dół zawsze oznacza, że będzie mniej wiatru i będzie cieplej) w dolince widzę znak drogowy Lysebotn 31 km. Znam to skrzyżowanie, byłem tu ze Street View, 5 kilometrów stąd mam kolejny dziki camp. Camp, to w zasadzie 100 metrów żwirowej drogi w okolicach zalewu, lub jeziorka, to wszystko. Ale znajduje swój kawałek trawy. Dzisiaj przejechałem 430 km, zaczyna padać. Jest 8 stopni. Jutro Preikestolen.
C.D.N.
W Finlandii, a pewnie też w Szwecji i Norwegii można sporo zapłacić za wjazd i zniszczenia przyrody… W każdym z tych krajów można nocować na dziko zachowując min 150m od domów, nawet pustych letniskowych.
W Finlandii najlepiej znaleźć park narodowy, rekreacyjny albo rezerwat – można nocować wtedy tylko w wyznaczonym miejscu, ale zawsze jest sucha toaleta i co najmniej miejsce ogniskowe, albo wiata w której można nocować.
Właśnie wróciłem z Nordkapp, jechaliśmy rodzinnie samochodem z Espoo zwiedzając po drodze. Nocując w namiotach i domkach.
Północna Norwegia jest strasznie surowa dla turystów. Parking i owszem, ale bez wody, albo bez ławki, a do toalety nawet nie podchodź. Efekt kamperozy – oni nie potrzebują infrastruktury.
Na samej drodze Lakselv Nordkapp polecam wizytę w Lillefjord – wyjątkowo jest porządną toaleta, bieżąca woda oraz ławki że stolikami. Trzeba zjechać kawałek ale warto.
W Norwegii można łowić w morzu za darmo.
No wreszcie obiecana relacja.
Też bardzo miło wspominam nasze spotkanie gdzieś na trasie. Fajnie to ująłeś – szanujemy swoje plany i nikt nikogo nie namawiał do wspólnej jazdy.
Ja wręcz w dniu kiedy się spotkaliśmy kompletnie nie miałem w planach Nordkapu. A finalnie i tak tam wylądowałem :-)
Sympatycznie było być w kontakcie i wymieniać się choćby wrażeniami (szczególnie jak podróżowaliśmy samotnie – a dla mnie był to wręcz pierwszy taki wyjazd na moto).