Dobry kumpel to skarb. Dobry kumpel, z którym dzielicie wspólne motocyklowe zainteresowania, to skarb jeszcze większy. Ale najcenniejszą perłą wszechświata jest kumpel, z którym jesteś w stanie pojechać w trasę i ani razu nie pożreć się o styl jazdy. Przy okazji – chyba żaden motocyklista nie jest w stanie jeździć tak, żeby nie zbierać cięgów przynajmniej z jednej strony.
Człowiek to takie stworzenie, które generalnie chciałoby sprowadzić cały świat do jednego mianownika – własnego. Niby jest w stanie dostosować się do zastanych warunków, w tym pewnych ustaleń dotyczących grupy, w której się znalazł, ale jednak podświadomie z czasem będzie chciał przeciągnąć wszystko w stronę własnych zwyczajów i upodobań. Pomijając przykłady z innych dziedzin życia, doskonale to widać w wielu motocyklowych aktywnościach. Na przykład w czasie jazdy w trasie z przynajmniej jednym towarzyszem. A już z kilkoma? Jak w soczewce.
„Trudno znaleźć dobrą opiekunkę do dziecka, ale jeszcze trudniej znaleźć dobre dziecko” – że tak pozwolę sobie przytoczyć słynny filmowy cytat z Andrzeja Mleczki. I od razu przenieść go na nasz grunt. Trudno znaleźć dobrą motocyklową ekipę, ale jeszcze trudniej znaleźć taką, z którą naprawdę da się jeździć, a nie tylko spotykać na parkingu i podziwiać maszyny. Wspólne podróżowanie to bowiem sztuka nieustannego kompromisu, a im większe zmęczenie, tym o niego trudniej. Często 10 km/h za szybko lub za wolno, jedna niewyprzedzona ciężarówka, jedno zatrzymanie się na późnym żółtym (mogłeś przejechać!) może być powodem do scysji. Te są raczej nieuniknione, a dobre towarzystwo do jazdy to po prostu takie, w którym takich sytuacji jest jak najmniej, a nie takie, w którym nie występują one wcale.
Już nie święty…
Od dłuższego czasu robię solidny rachunek sumienia jeśli chodzi o własny styl jazdy. Przyglądam się temu, gdzie leży u mnie granica między pomaganiem sobie w osiągnięciu względnego (bo szczęście jest zawsze potrzebne) bezpieczeństwa, a emocjami, ekscytacją i ogólną przyjemnością z poruszania się na motocyklu. I wyszło mi na to, że nie zadowolę wszystkich, a wręcz mógłbym zadowolić niewielu.
Motocyklisto, wszyscy mają cię w dupie! I to jest bardzo dobra wiadomość! [Felieton]
Zacznijmy od tego ramienia, na którym siada mały anioł i sączy namowy prowadzące do życia wiecznego. Chciałbym jeździć bezpiecznie dla siebie i innych. Czy jeżdżę w ten sposób? Gdyby spojrzeć na mój dorobek punktowo-mandatowy, można chyba tak uznać. Dosłownie kilka „laurek” w życiu, wszystkie drobne, ostatnia chyba trzy lata temu za 70 km/h w zabudowanym. I to na ubłoconym KLR 650, bo jechałem asfaltową dojazdówkę między offowymi odcinkami TET. Punktów karnych od tego czasu okrągłe zero. Wypadków też nigdy nie miałem, nie licząc miękkich gleb w terenie i jednego ślizgu na rozlanym na rondzie paliwie, przy w zasadzie zerowej prędkości. Ale wiadomo – mandaty i punkty są jak sztywne oceny w szkole, nie zawsze oddają pełen potencjał ucznia. U mnie na pewno nie oddają.
Przeglądam się więc w nieubłaganym lustrze obowiązujących przepisów. Czy zawsze ich sztywno przestrzegam? Nie. To inaczej – czy robię to chociaż zazwyczaj? Też nie. Nie jestem mistrzem w trzymaniu się limitów prędkości. Zazwyczaj mam na budziku te +10, + 20, +30 więcej niż można. Czasem wyprzedzę pojazd wolnobieżny na podwójnej ciągłej. Ale też mam swoje miejsca święte i święte rytuały. Są nimi chociażby przejścia dla pieszych i teren zabudowany z chodnikami. Jeżeli są na nich piesi, sam z siebie zwalniam poniżej dozwolonej 50-tki. Bo nigdy nie wiadomo, co się może stać.
Natomiast gdyby oceniali mnie „talibowie”, tacy jak policjanci-służbiści, stereotypowi miejscy aktywiści czy mocno zaparci w swoich poglądach redaktorzy pewnego portalu zajmującego się bezpieczeństwem ruchu drogowego przez 24 godziny na dobę, to koniec – jestem bandytą. Typowym motocyklistą-bandytą drogowym, którymi babcie straszą swoje wnuki. Bez żadnej taryfy ulgowej, bez wyroku w zawieszeniu. Jak żyć?
… jeszcze nie ziomek
Zupełnie inną ocenę mojej jazdy ma wielu moich kumpli, z którymi zdarza mi się jeździć. Bywa fajnie i luźno, ale bywa też nieprzyjemnie. Generalnie nigdy nie jeżdżę na granicy utraty prawka, nie wyprzedzam na liniach ciągłych (poza wspomnianymi traktorami itp.), zawsze muszę mieć plan B i jestem w stanie wytrzymać długą jazdę w kolumnie pojazdów, jeżeli w mojej ocenie nie ma warunków do bezpiecznego i w miarę przepisowego wyprzedzania. Nie każdy i nie zawsze jest w stanie to zrozumieć, a ja nie mam pretensji. Każdy ma inny próg i inną ocenę danej sytuacji.
Z drugiej strony nie akceptuję tego, że jadę już naprawdę grubo powyżej limitu, a gdybym trafił na misiów w nieoznakowanym, jestem parę tysięcy w plecy, a ktoś jeszcze mnie pogania. Czasem pada też określenie, że jadę jak wulgarnie nazwana część damskiej fizjonomii, która perfekcyjnie rymuje się z „glizda”. Na to akurat zdążyłem się uodpornić, a w moim prywatnym słowniku brzydkich wyrazów zarezerwowałem ten zwrot dla ziomków rozbijających się w totalnie głupich sytuacjach, najczęściej z braku myślenia na poziomie podstawowym, chęci popisania się, ewentualnie obu na raz.
Zauważyłem coś ciekawego. Najdłuższe i najlepsze „motocyklowe” znajomości mam z ludźmi, z którymi jeżdżę albo rzadko, albo wcale. Z różnych przyczyn – poznaliśmy się w pracy, a teraz pracujemy w innych miejscach, pozakładaliśmy rodziny i cierpimy na straszliwy brak czasu, a poza tym brakuje tego jednego bohatera, który weźmie wszystkich za mordę i zmusi do wspólnego wyjazdu. Najczęściej spotykamy się towarzysko, nierzadko wirtualnie i świetnie nam się gada o motocyklach… na sucho. Mam przed oczami każdą z tych osób i to, jak jeździ. Każda jeździ totalnie inaczej. Od prawdziwych macho-bandytów, u których każdy włos na klacie jest owłosiony, do „świętych od poczęcia”. Myślę, że na drodze po prostu byśmy się ze sobą męczyli.
Kim jesteś, Bartnik?
No właśnie, kim jestem? Czytając moje felietony na temat bezpiecznej jazdy i widząc niechęć do ryzykownych zachowań na drodze, wielu mogłoby powiedzieć, że rzeczywiście na pewno jeżdżę jak p…a. Inni, ślepo przywiązani do przepisów i owładnięci żądzą zrobienia porządku z tymi strasznymi drogowymi przestępcami, najchętniej zabraliby mi prawko. No to święty czy bandyta?
Chyba czas to pogodzić i przyznać przed całym światem. Bartnik, jeździsz jak pizdyta!
dobry wpis :D
Heheh panie Konrad, ja mam bardzo podobnie, też jestem pizdytą. I do tego mam takiego kumpla – skarb który jeździ w tym samym tempie, więc możemy bez spiny podróżować razem. Mam też narwanego szwagra, dla którego zawsze jest za wolno. A z kolei mistrzem ślimaków jest moja ślubna, która lubi jeździć z prędkością przeciętnego rowerzysty i ciężarówki ją wyprzedzają :-P Życie.
To kwestia testosteronu i nieśmiertelności. Jak opadną, to 10 konnym skuterem jeździ się a cmentarz postawić znicz kolegom którzy przed zejściem mieli go w nadmiarze.
To jest jazda rozsądnego człowieka, który wie, jak cieszyć się jazdą. Często wybieram właśnie samotne podróże, żeby nikogo nie naciskać lub też nie czuć się naciskanym. Wiatr zaczyna być odczuwalny powyżej 120, a nie zawsze a raczej wcale nie jeździ się drogami S czy A. Warto po prostu cały czas przewidywać i używać wyobraźni, a ryzyko – co jest nieodzowne, podejmować świadomie i tylko w odniesieniu do samego siebie.
Jeżdżę sam dwa razy pojechałem w grupie i zdecydowanie wolę sam!
Czyli kolega jeździ tak jak zapewne większość motocyklistów. Uwzględniając rozkład normalny ;). Też podobnie jeżdżę. Motocykliści do których przyklejałem (bo ich dogoniłem, lub oni dogonili mnie) się w trasie też podobnie jeździli. Natomiast jak pojechałem na cotygodniowy zjazd motocyklistów w moim mieście to niemal wszyscy jeździli za szybko, ale w grupie były prawie same sporty. Może kolega szuka bratnich dusz w złych miejscach. Trochę jak szukanie żony czy męża w klubie muzycznym ;)
Jeżdżę sam bo to sprawia mi najwięcej przyjemności. Czasami jeździłem w grupie ale tam jest zupełnie inaczej. Najczęściej działa psychologia tłumu i każdy chce pokazać że jest macho. Dlatego prędkość napędza każdego w grupie a gdy osiągnie odpowiedni poziom to kierowcy dostają małpiego rozumu. Dlatego myślę że jest wielu myślących tak jak ja i jak autor tego artykułu.
Można by nawet na stronie www zamieścić ankietę typu jeżdżę sam bo…….. .
Niektóre odpowiedzi mogły by być ciekawe.
Bardzo fajny felieton. My jeździmy w grupie ale zawsze się dzielimy na tych tzw ” zapierdalaczy ” i wolniejszych. Wiemy gdzie kolejny przystanek i temat załatwiony, nikt nikogo nie krytykuje i nie pogania . Ale fakt że trzeba zgrać się i umieć się dogadać.