Ten wyjazd zburzył wiele stereotypów. Kojarzona dotąd z Cyganami Rumunia okazała się pięknym, na wskroś obfitym krajem z cudownymi ludźmi i nieprawdopodobną wręcz ofertą boskich dróg. Po prostu motocyklowa mekka.
Tekst i zdjęcia: Rafał Betnarski
Do Rumunii jadę na zaproszenie Romania Motorcycle Tours – świetnej ekipy, która organizuje wycieczki po tym kraju. Tym razem jednak ludzie z firmy przyjmują rolę gospodarzy i przewodników – mamy ambitny plan, by w tydzień zobaczyć najciekawsze z motocyklowego punktu widzenia miejsca Rumunii. W podróż zabieram pachnącego nowością Kawasaki Versysa 1000 wyposażonego we wszystko, co może mi się przydać – trzy pojemne kufry, wysoką szybę i gniazdo zapalniczki.
W więcej niż zacnym gronie 9 motocyklowych podróżników mamy spotkać się w Bukareszcie w niedzielę, 21 sierpnia. Z moim szwedzkim towarzyszem podróży Lennartem, spotykam się w sobotę, 20 sierpnia w Krakowie. Stąd wspólnie ruszamy w drogę.
Lennarta spotykam po raz pierwszy właśnie teraz. Zastanawiam się jak Szwed w słusznym wieku będzie radził sobie w polskich realiach ruchu drogowego – jak się później okaże dostanę prawdziwą lekcję pokory, a Lennart stanie się moim motocyklowym guru.
Romania Motorcycle Tours
Romania Motorcycle Tours zajmuje się organizowaniem wycieczek motocyklowych po Rumunii – zarówno tych z przewodnikiem, jak i samodzielnych. Wypożycza także różne motocykle BMW – R1200GS, F800GS i F650GS. Ogromne doświadczenie i niepowtarzalna atmosfera, jaką tworzą członkowie ekipy powoduje, że każda taka wycieczka jest wyjątkowym przeżyciem. (LINK)
Podróż idzie opornie. Sobotnie przedpołudnie obfituje w weekendowo usposobionych kierowców, zamyślone matki Polki i żyjących w swoim świecie panów w kapeluszach. Mimo tak niesprzyjającej drogowej aury posuwamy się sprawnie naprzód, tęsknie wyczekując luźnych, choć i wolniejszych słowackich dróg. Umęczeni i głodni zatrzymujemy się na lunch w karczmie Koliba w Starej Lubowni.
We did only 180 km – mówi Lennart. Pewnie biedak myśli, że to mało jak na trzy godziny jazdy – ja wiem, że najgorszy odcinek już za nami. Nie wyprowadzam kompana z błędu, ograniczając się tylko do szerokiego uśmiechu. Zamawiamy bryndzove halusky, zakvas i kawę, po czym najedzeni po szyję ruszamy dalej.
Pilnowani przez świadomość surowości słowackich mandatów posuwamy się w mocno przepisowym tempie, choć nienatarczywy ruch bardzo poprawia nasz czas. Wkrótce przekraczamy granicę węgierską i korzystając z dobrodziejstwa autostrady wydatnie nadrabiamy poranne opóźnienie, mocno naciągając dopuszczalne na Węgrzech limity prędkości.
Noclegu planujemy szukać w rumuńskiej Oradei, ale granicę przekraczamy tak wcześnie, że decydujemy się jechać, póki zmęczenie nie przekona nas do postoju. Tym sposobem ładujemy się w fatalną kabałę. Rumuńscy drogowcy oferują nam pełen pakiet – ruch wahadłowy, żwirowe fragmenty drogi, jeżdżące pod prąd maszyny, frezowany asfalt i kurz w ilości, której nie powstydziłby się Rajd Dakar.
Po 60 km takiej męki decydujemy się zatrzymać w pensjonacie Vittoria w miejscowości Beius. Prowadzony przez rodowitego Włocha przybytek kusi dobrą ceną (50 zł za osobę) czystymi pokojami i restauracją czynną do 23.00. Zmęczeni i brudni bierzemy ostatni pokój i już po chwili wykąpani rzucamy się w otchłań epikurejskich przyjemności kulinarnych, kosztując pysznego rumuńskiego piwa Timisoariana i nieco bardziej włoskiej pizzy o dumnej nazwie Sophia Loren. Po zajmującej rozmowie, wypełnieni szczęściem idziemy spać.