Cejlon. Bajaj i Honda XR 250 na herbacianych wzgórzach

-

Pomysł objechania i zwiedzenia Cejlonu narodził się przypadkowo i spontanicznie. Naszą wyprawę odbyliśmy na wypożyczonych na miejscu dwóch motocyklach enduro o małych pojemnościach. To indyjski Bajaj 250 oraz Honda XR 250.

Tekst i zdjęcia: Aleksandra Janicka (Olcz), RKM

Ze znalezieniem taniego biletu lotniczego i niedrogiego hotelu ze śniadaniem nie ma problemu – rezerwacja zrobiona. Do wyprawy nie przygotowujemy się zbyt porządnie: wystarczyć musi jeden przewodnik i kilka praktycznych informacji z netu.

Na porę roku wpływu nie mamy – wyruszamy w końcu listopada. Jak się później okaże, to przełom pory deszczowej i suchej, a więc jeden z lepszych okresów do podróży, również ze względu na niewielką ilość turystów na wyspie. Zmiany pogody będą miały też i tę zaletę, że pozwolą nam poznać wyspę pod każdym względem, również klimatycznym. Zaznamy tam wszystkich wariacji pogodowych, od słonecznej plaży i cieplutkiej wody oceanu poprzez tropikalny deszcz do umiarkowanego, chłodniejszego klimatu w górzystej krainie plantacji herbacianych.

Bajaj i Honda XR. Endurki dwa dwojga

Od samego początku nie ma mowy o „plażówce”, dla nas jest jasne, ze podróż odbędzie się na dwóch kółkach. Wynajęcie motocykla przez internet okazuje się wprawdzie możliwe, decydujemy się jednak szukać czegoś na miejscu. Decyzja okazuje się trafna: na miejscu do wyboru mamy kilka wypożyczalni, a negocjacje cenowe finalizujemy z sukcesem i bez większych problemów. Po dniu poszukiwań wynajmujemy dwie mocno zużyte endurki: to Honda XR 250 i indyjskiej produkcji Bajaj 250. Motocykle o większej pojemności praktycznie na Sri Lance nie występują, wiec wybór jest ograniczony, ale zupełnie trafny. Endurki okażą się „prawie” bezawaryjnymi olbrzymami (jak na cejlońskie warunki drogowe). Są szybkie i sprawne w ruchu ulicznym i niezastąpione w „off road”. Wprowadzamy kilka własnych usprawnień , urwaną osłonę łańcucha naprawimy np. przy pomocy plastra opatrunkowego. To usprawnienie będzie zresztą jeszcze służyć kolejnym użytkownikom długie miesiące.

Ruch na Cejlonie jest lewostronny, drogi dobre i nawet jazda „off” to czysta przyjemność. Trzeba się jednak liczyć z niespodziankami wybiegającymi prosto z dżungli i wszędobylskimi tuk-tukami, które są na wyspie głównym środkiem lokomocji, na spółkę ze skuterami i masą motorków 125 prosto z chińskich taśm produkcyjnych.

Krótki postój w Krainie HerbatyPoruszanie się po wyspie przechodzi ze skrajności w skrajność. Zachodnie wybrzeże i większe miasta to niekończąca się walka o życie. Trzeba naprawdę mieć nerwy z żelaza, a każda chwila dekoncentracji może kosztować wylądowanie w rowie, polu ryżowym, na szutrowym poboczu albo jak kto woli – na masce jednego z „wściekłych autobusów”, które niepodzielnie królują na lankijskich drogach. Ogólnie obowiązuje kilka zasad: kto większy ten ma pierwszeństwo, bez klaksonu nie dojedziesz (trąbnięcie wystarczy żeby sprawnie wyprzedzić sznurek tuk-tuków) oraz wyprzedzaj środkiem drogi (zawsze jest miejsce żeby się przecisnąć). Ogólnie Cejlończycy nie chcą sobie zrobić nawzajem krzywdy, choć wypadków widzieliśmy sporo. Plamy krwi na asfalcie i tuk-tuki leżące na dachu były mało atrakcyjnym widokiem.

Po pierwszym dniu walki o przetrwanie udaje się nam opanować styl jazdy do tego stopnia, że nawet autobusy dają się wyprzedzać na zakrętach. Pozwala to nam przemieszczać się po wyspie w tempie wręcz niesłychanym. Jesteśmy naprawdę szybcy jak na tamtejsze warunki, choć czasem zdarza mi się zobaczyć swój życiorys, zanim nie zostanę brutalnie zepchnięta na pobocze. Pamiętam śmieszne wydarzenie , kiedy pytaliśmy o drogę wyjazdową z Kolombo do „naszego” Negombo po zmroku. Odcinek około 30 kilometrów, nic specjalnego, ale kiedy tubylcy słyszą dokąd musimy dojechać , robią wielkie oczy i ze strachem wykrztuszają: Przecież to 30 kilometrów! Możecie sobie wyobrazić miny Cejlończyków, kiedy opowiadamy im o naszych eskapadach dłuższych niż 100 kilometrów dziennie. Prawdziwi bohaterowie!

Święte krowyWycieczki z hotelu planujemy zazwyczaj dwudniowe, w przeciwnym razie nie zwiedzimy zbyt wiele. Często odcinek 150 kilometrów przejeżdżamy w kilka meczących godzin, do hotelu wracamy po godz. 22., czarni od sadzy, ale szczęśliwi po obejrzeniu kolejnych niesamowitych miejsc. „Ludożerka” kończy się w środkowej i południowej części kraju, gdzie drogi są świetne, ruch niewielki, a górskie serpentyny nie mają końca. „Rogale” nie schodzą nam z twarzy nawet wtedy, gdy zaczyna padać tropikalny deszcz. W ciągu kilkunastu sekund przemakamy do majtek, aby w ciągu następnych kilkunastu minut wyschnąć. Wszystko to odbywa się bez przerywania jazdy. Bardzo orzeźwiające doświadczenie, tym bardziej że nie mamy typowego motocyklowego ekwipunku, jeździmy w lekkich, lnianych ubrankach. Czasami tylko używam kurtki przeciwdeszczowej, żeby nie złapać kataru.

W czasie jazdy zdarzają się niespodzianki, jak przechodzący leniwie przez drogę waran albo tubylec wyprowadzający na spacer słonia na sznurku. Czasami spotykamy wylegujące się na drodze krowy; wiadomo, święte. Do tego przepięknie zielone, zamszone wzgórza i pejzaże z plantacjami herbaty i wodospadów w tle. Mniej przyjemny jest widok bezdomnych, chorych psów, które często wylegują się na ciepłym asfalcie.

Nocleg w pobliżu SigiriyaPo lokalnym rekonesansie przed nami pierwsza całodniowa wyprawa do sierocińca słoni w Pinnawela, gdzie zdążymy jeszcze zobaczyć zwierzęta w parku i towarzyszyć im w zapierającej dech paradzie do kąpieliska. Przy wjeździe dziesiątki tubylców i naganiaczy do parkowania. Naganiacze, beach-boysi i samozwańczy przewodnicy nie opuszczają nas do końca wakacji, irytujące namowy zbywamy swojskim dziękuję, co chyba odstrasza miejscowych cwaniaków. Do naganiaczy trzeba się po prostu przyzwyczaić, tak samo jak do kontrolowania cenników i rachunków w restauracjach, hotelach i sklepach. Targowanie się jest wręcz obowiązkowe, można wytargować nawet 40% upustu.

Po pierwszej wycieczce w głąb wyspy nie możemy się doczekać następnych. Cejlon ma wiele do zaoferowania.

Rachunki do sprawdzenia

Po dniu odpoczynku, plażowania i smakowania lokalnych produktów browarniczych wybieramy się na dwudniową wyprawę do Dambulli i Sigiriyi w centralnej Sri Lance. Do Dambulli docieramy wczesnym popołudniem i zwiedzamy przepięknie położony buddyjski klasztor wykuty w skale, ze słynnym „leżącym Buddą” i wszędobylskimi małpkami biegającymi dookoła. Fantastyczny widok z góry na las tropikalny zapowiada fajną trasę do „Lwiej Skały” w Sigiriyi, którą widać w oddali jak rzucony w dżunglę z kosmosu klocek. Do Sigiriyi dojeżdżamy już po zmroku (po 18 robi się ciemno), hotel znajdujemy dość szybko, a właściciele czekają na nas ze znakomitym posiłkiem. Pyszne, świeżutkie curry z ryżem wszędzie smakuje inaczej, zawsze jest jednak rewelacyjnie smaczne i śmiesznie tanie. Pani kucharka przynosi nam przed przygotowaniem mięsko do obejrzenia.

Właściciel, starszy schorowany człowiek, który zwiedził cały świat jest pod wrażeniem motocyklowych turystów z Polski i chce zrobić na nas jak najlepsze wrażenie. Jedzonko ok, domek w parku trochę wilgotny i bez klimy, a w toalecie pływa żabka, którą ratujemy. Ogólnie fajne miejsce, cena do negocjacji i jak zwykle coś nie zgadza się w rachunku.

Rodzina słoni w rezerwacie. To jedyne miejsce gdzie mogą się schronić przed ludźmiRano szybciutko na Sigiriyi, pogoda przepiękna. Ogromny park-ogród królewski założony dwa tysiące lat temu przypomina mi scenerię z Tomb Ridera. Przepięknie ukształtowane skały, zamszone baseny i kamienne ścieżki cieszą oko, ale najlepsze dopiero przed nami. „Lwia skała”, wysoka na 300 metrów daje nam nieźle w kość, ale jej uroda, dobrze zachowane słynne freski i fantastyczne widoki na dżunglę z góry wynagradzają nam trudy pionowej wspinaczki. Na samej górze – resztki pałacu królewskiego. Niesamowite wrażenie i narastający podziw dla Lankijczyjków i ich kunsztu budowlanego. Jak weszli na górę i zbudowali pałace?

W muzeum skały można obejrzeć kolejne stadia budowy. Sam bilet do parku drogi, bo 25 euro od osoby. Okazuje się, że jeszcze dwa lata temu bilet kosztował 10 dolarów, a wszystkie atrakcje turystyczne bardzo w tym czasie podrożały. Ceny wzrosły w krótkim czasie o 100-150%. To samo dotyczy hoteli, pensjonatów i nawet jedzenia.

Sri Lanka po otwarciu na turystykę rozwija się w szybkim tempie, ceny dla turystów rosną w miarę popytu, dżungla jest karczowana pod nowe osiedla mieszkalne, a dzikie zwierzęta już niedługo będzie można zobaczyć tylko w rezerwatach. To smutne co się dzieje z tym pięknym krajem, wpływ cywilizacji nie omija wyspy. Na szczęście są tam wciąż dzikie i dziewicze miejsca do obejrzenia, dużo przestrzeni i fantastyczna natura. Przerażające jest to, że największe zniszczenia spowodowało na tej pięknej wyspie nie niedawne tsunami, ale sami jej mieszkańcy.

Zapasy herbaty na pięć lat

Z Sigirii z rogalami na twarzach wracamy do naszego hotelu-bazy. Mijamy Kandy, dawną stolicę Cejlonu, ukrytą w samym sercu dżungli. Miasto przepiękne, zupełnie niepodobne do innych. Zahaczamy o Świątynię Zęba (a jakże, sam Budda też tracił mleczaki), odbywamy spacerek po klasztornym terenie i dalej w drogę do domu. Po opanowaniu lokalnego stylu jazdy staje się to nawet przyjemne, ale poruszanie się po zmroku wymaga refleksu i nieustannej koncentracji.

Wybór kasków był niewielkiKażdego wieczora delektujemy się lokalnym piwkiem i miejscowym rumem w różnych smakach. O zakupach w supermarkecie nie ma mowy ze względu na niskie ceny w restauracjach. Jedzenie jest tam smaczne i świeżutkie, od homara i curry z rekina po swojskie bitki. Alkohol można kupić w sklepach monopolowych, które emanują atmosferą azjatyckiej kultury i kolonializmu. Półki wypełnione po sufit setkami rodzajów rumu cieszą oko i podniebienie. Ceny niewygórowane. Knajpy z piwem, charakterystyczne jak „wczesny Gierek”, bez wyglądu, ale za to z własnym klimatem. Zapełnione są rybakami z wiosek, którzy w ten niewyszukany sposób spędzają wieczory przy piwku i smażonej rybce. Cena piwa maleje w miarę częstotliwości naszych zakupów, ale nie wnikamy w to, bo tak czy owak jest tanio. W miarę możliwości spędzamy zachody słońca na plaży, gdzie towarzyszą nam maleńkie kraby wygrzebujące się wtedy spod piasku. Kąpiele w Oceanie Indyjskim to prawdziwa przyjemność. Różnokolorowe katamarany rybackie i palmy na brzegu dopełniają tych romantycznych chwil, choć zdarzają się też brudne i zaśmiecone plaże.

Kolejna dwudniowa wycieczka zaplanowana w góry do plantacji herbaty i parku narodowego udaje się wyjątkowo. Od momentu opuszczenia zatłoczonego zachodniego wybrzeża w kierunku Kandy, a potem Nuwara Eliya nasze zaskoczenie rośnie z każdym kilometrem. Drogi okazują się fantastyczne, widoki zapierają dech w piersiach, a ruch ograniczony jest do minimum. Cieszymy się każdym zakrętem, wodospadem i zielonymi herbacianymi wzgórzami. Fabryka herbaty jest ciekawym doświadczeniem, darmowa filiżanka złotego płynu dopełnia przyjemności obcowania z tubylcami. Zapasów herbaty mam na kolejne pięć lat!

Autobusy to popularny środek lokomocjiNasza Honda XR 250 i Bajaj w końcu pokazują do czego służą. Ostatni odcinek drogi do noclegu przejeżdżamy w strugach ciepłego deszczu po odcinku drogi w remoncie. To oznacza brak asfaltu, koleiny jak rowy melioracyjne i błoto, błoto, błoto… Szkoda, że nie mam ani jednego zdjęcia. Ale off road był naprawdę super.

Nocleg znajdujemy cudem w hoteliku w stylu kolonialnym, 20 euro za pokój w dawnym domu gubernatora. Wyglądamy niezbyt elegancko, ociekający wodą i pokryci warstwą błota, ale zostajemy przyjęci iście po gubernatorsku. Kolację robią specjalnie dla nas. Pychota. Standardowo występuje mały kłopocik z rachunkiem – gospodyni chcie przemycić kwotę za tzw. serwis w wysokości 10% za pokój, za który już wcześniej zapłaciliśmy gotówką. Na szczęście paniusia nie upiera się zbytnio i liczy nam ostatecznie tyle ile trzeba.

To swoją drogą ciekawostka jeśli chodzi o obsługę w knajpach i hotelach przy jedzeniu posiłków. W większych miastach kelnerzy nie mają na to czasu, ale jeśli jesteś jednym z niewielu gości na prowincji, to kelner praktycznie stoi cały czas za plecami w oczekiwaniu na twój kolejny ruch. Pusty talerz momentalnie znika ze stołu, a facet czeka na następne zamówienie i służy swoją natrętną uprzejmością. Tubylcy chcą być po prostu usłużni i mili, tylko w tym przypadku mija się to z celem i jest okropnie irytujące. Nie mieliśmy śmiałości wytłumaczyć im, że turyści wcale nie czekają na ekspresową obsługę, bo mają jej po dziurki w nosie we własnym kraju. Chęć pomocy Cejlończyków jest zresztą niesamowita. Gdy pytamy o drogę często zwoływana jest mała narada wszystkich sąsiadów w sklepiku czy przy drodze, aby jak najlepiej pokazać nam kierunek. Często nie doczekujemy się zresztą konkretnej wskazówki, ale liczą się chęci.

Rybacy na kijach

Następny dzień i kolejne miejsce do zwiedzenia. Uparłam się na Park Narodowy Uda Walawe, gdzie docieramy fantastycznymi drogami przez dżunglę wczesnym popołudniem. Nie najlepszy czas na zwiedzanie parku, bo to pora odpoczynku zwierzaków, ale safari się udaje. Marudzę przewodnikowi tak długo, aż pokazuje nam prawie wszystko co jest do zobaczenia, może oprócz lamparta, którego normalnie też ciężko wytropić. To fantastyczne przeżycie zobaczyć stada słoni przechadzające się wzdłuż drogi w naturalnym środowisku, bawoły pławiące się w zamulonych stawikach, wspaniałe i i wielkie drapieżne ptaki, wrzeszczące pawie i bydło pasące się nad jeziorem. Setki słoni ciągnące do wodopoju oglądamy z wieżyczki nieopodal, do tego bawoły, pelikany, kameleony, żółwie, warany i inne dziesiątki gatunków, które do tej pory widziałam tylko w zoo.

Plantacje w pobliżu Nuwara Eliya w centralnej części wyspyParków narodowych na Cejlonie jest kilka. Uda Walawe i Yale są największymi ostojami dzikiej zwierzyny i często ostatnim ratunkiem dla ginących od ludzkiej ręki gatunków. Tutaj znajdują spokój słonie, cejlońskie niedźwiedzie i dzikie koty, które permanentnie przeganiane są z ich naturalnego środowiska, dżungli. Posuwająca się w głąb lądu cywilizacja jest bezlitosna, karczowanie lasów deszczowych pod osiedla i uprawy niszczy naturalne piękno tej wyspy. Wstęp do parku tradycyjnie drogi, około 100 euro, a safari możliwe tylko z wynajęciem jeepa i przewodnika. Nie ma mowy o wychodzeniu z auta, to niebezpieczne, węże i dzikie słonie naprawdę stanowią spore zagrożenie. W ten sposób w parku nie czuć ręki człowieka i chwała za to.

To była super wyprawa. Następną planujemy na południe wzdłuż wybrzeża z Negombo, przez Colombo. Nie polecam, przejazd przez stolicę to masakra, ręka siada od sprzęgła i konieczna jest maska na twarzy z powodu smogu. Mijamy Bentotte, Hikkaduwa Beach (rajskie plaże) Galle i Koggala. Tu kolejne zaskoczenie, bo wybrzeże poniżej stolicy okazuje się rajem dla plażowiczów, surferów i matecznikiem prawdziwej tropikalnej urody. Droga wzdłuż wybrzeża przepiękna, czyste plaże, gdzie spędzamy jakiś czas ciesząc się kawałkiem raju tylko dla nas. Pani w budce z napojami patrzy na mnie z politowaniem i z prawdziwą troską w oczach pyta, czy wszystko ze mną dobrze. Okazuje się, że wyglądam jak śląski górnik, tak jestem pokryta spalinami przywiezionymi z Colombo. Niedopasowany kask dopełnia obrazu nędzy i rozpaczy. Takiego wizerunku białych turystów na Cejlonie nie znają.

W Galle można wyraźnie zobaczyć zniszczenia po tsunami w 2004 roku. Całe nabrzeże do tej pory nie zostało odbudowane, a pozostałości po zabudowaniach straszą kontrastem z resztą miasta, które okazuje się urocze, spokojne i warte zwiedzenia. Nienaruszony pozostał Fort Holenderski z XVII wieku – króluje na skale przy wejściu do portu Galle i jest otwarty dla turystów. Warto obejrzeć też kościół pozostały po holenderskich kolonistach.

Rybacy na palach w pobliżu Galle, osobliwy sposób wędkowaniaKilkanaście kilometrów za Galle można zobaczyć rybaków na kijach, tamtejszy symbol tradycyjnego połowu blisko od brzegu na palach wbitych w ocean. Na widokówkach wygląda to bardziej widowiskowo, ale w realu też może zrobić wrażenie. Tego nie zobaczy się nigdzie indziej, podobnie jak kolektywnego połowu ryb przez całą wioskę. Polega to na zarzuceniu sieci łodzią kilkadziesiąt metrów od brzegu na szerokości około 150 metrów, a potem powolnym zaciąganiu sieci przez męską część wioski. Trwa to kilka dobrych godzin i wygląda dość osobliwie.

Po powrocie do hotelu zasłużony odpoczynek przy lokalnym piwku na plaży, ostatnie zakupy, pamiątki, rozliczenie za wynajem motocykli i powolne przyzwyczajanie się do myśli, ze nasza przygoda z Cejlonem dobiega końca. Wracamy 8 grudnia, do rozpoczęcia sezonu motocyklowego zostaje nam tylko trzy miesiące! To takie budujące.

12 godzin powrotu samolotem i znów jesteśmy w domu. Zimno, mokro i wietrznie. Brązowe twarze, ogrom wspomnień i przeżyć, których nie da się przelać na papier.

Cejlon jest z pewnością godny polecenia, pełen kontrastów i przemiłych ludzi, fantastycznego jedzenia i mnóstwa tras do odkrywania pięknych miejsc. Na Cejlonie każdy motocyklista znajdzie coś dla siebie. To dobre miejsce aby zasmakować azjatyckiej jazdy w wersji light, wiele zobaczyć i dobrze odpocząć, uszczknąć kultury i poczuć się jak Indiana Jones na motocyklu.

 

6 KOMENTARZE

  1. Biuro podrozy holenderskie: Arke, linie ArkeFly, jedne z najtanszych, ale wszystko wskazuje na to, ze udalo nam sie zlapac prawdziwa “okazje”. Poprosze redakcje o zamieszczenie mapki z trasami. Sluze informacja w razie potrzeby, kontakt do taniej wypozyczalni moto tez jest!

  2. Witam! W październiku wybieramy się z kolegą na SriLanke z zamiarem wypożyczenia motocykli na miejscu i przemieszczeniu się po wyspie (noclegi w różnych miejscach). Jak wygląda sprawa zostawiania motocykla przy miejscach noclegowych? Jakieś doświadczenia?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

POLECAMY